Olga Bończyk: Nigdy nie chodziłam na skróty. Raczej całe życie idę pod prąd
Za sprawą płyty „Wracam” możemy posłuchać, jak ceniona wokalistka i aktorka śpiewa sześcioma różnymi głosami. Przy okazji premiery tego albumu, Olga Bończyk opowiada nam, jak dorastając w domu niesłyszących rodziców, wyrosła z nieśmiałej dziewczyny w świadomą i odważną artystkę.
- Pani nowa płyta nosi tytuł „Wracam”, który oznacza, że wraca pani do śpiewania a capella. Jak narodził się ten pomysł?
- Trzeba cofnąć się 38 lat wstecz. Wtedy zaraz po maturze trafiłam do zespołu Spirituals Singers Band. Wykonywaliśmy muzykę gospel a capella wielogłosowo. Było nas siedem osób i każdy był odpowiedzialny za swój głos. To był dla mnie bezcenny czas, bo jak wiadomo jazzowe śpiewanie wielogłosowe to poziom w wokalistyce, który nie każdy może osiągnąć. Dziesięć lat śpiewania w zespole sprawiło, że rozkochałam się w takich współbrzmieniach. Kiedy zakończyłam współpracę ze Spirituals Singers Band, marzyło mi się, żeby kiedyś ponownie sięgnąć do tego rodzaju wielogłosowego śpiewania. W końcu postanowiłam spełnić to marzenie i nagrać całą taką płytę.
- Co panią tak fascynuje w tym wielogłosowym śpiewaniu a capella?
- Muzyka, która nas na co dzień otacza, niemal wyłącznie tworzona jest na instrumenty, a głos jest jej dopełnieniem. Przyzwyczailiśmy się więc, że w mediach piosenki zawsze są z towarzyszeniem instrumentów. A przecież śpiewając capella, wielogłosowo, jesteśmy w stanie wygenerować całą harmonię i tworzyć własny akustyczny świat. Czasami, ktoś, kto wysłuchał „Wracam”, nie może uwierzyć, że nie ma na niej żadnego instrumentu. Niemal dałby sobie głowę uciąć, że słyszał cały zespół. Nasz mózg jest już tak zaprogramowany, że niektórym trudno na początku zauważyć, że zaśpiewałam wszystkie piosenki na sześć głosów sama ze sobą.
- Jak to się robi?
- Dziś jestem mądra i mogę o tym opowiedzieć, ale kiedy zaczynałam pracę nad tą płytą, metodą prób i błędów, krok po kroku, sama opracowywałam logistykę nagrań, tworzenie sesji nagraniowej, rejestrowanie śladów, edytowanie i na koniec wysyłanie materiału do zgrania i masteringu. Byłam dla siebie twórcą i tworzywem, bo nagrywałam sama siebie w domu w... szafie.
- Jak to?
- Nie wynajęłam studia, ani realizatora, bo uznałam, że skoro do nagrania jest tylko wokal, mogę sobie w domu we własnym gabinecie stworzyć idealne warunki akustyczne i techniczne. Nagrywanie takie miało dodatkową zaletę, że gdy któregoś dnia nie byłam w najlepszej formie wokalnej, odkładałam śpiewanie na inny dzień. Z wynajętym studiem i realizatorem nie miałabym już takiego komfortu. Kupiłam więc profesjonalny program komputerowy do realizacji sesji nagraniowych oraz mikrofon lampowy. Trzeba było jeszcze zadbać o akustykę pomieszczenia. Szybko okazało się, że otwarta szafa i rzeczy w niej wiszące najskuteczniej wygłuszają ewentualne odbicia. Otwierałam więc drzwi do szafy, wstawiałam do niej mikrofon i w tak harcerskich warunkach nagrałam całą płytę.
- Kojarzy się pani z wyciszonym i nastrojowym śpiewaniem, tymczasem niemal wszystkie piosenki z „Wracam” brzmią bardzo energetycznie. To była dla pani ciekawa odmiana?
- Od lat słyszę, że jestem wokalistką liryczną, że wielu słuchaczom kojarzę się z poezją śpiewaną. Nic bardziej mylnego. Ci, którzy byli choć raz na moim koncercie wiedzą, że bliżej mi do jazzu i swingu, że mam bardzo zróżnicowany repertuar i rozgrzewam publiczność żywiołowymi i energetycznymi piosenkami. Dlatego dla tych, którzy znają mnie z występów, to, co nagrałam na ostatniej płycie nie jest żadnym zaskoczeniem. Można bowiem na niej znaleźć zarówno piosenki spokojne, jak i te z dużą dawką energii.
- Wykonuje pani te wszystkim nam znane covery tak, jakby były napisane dla pani. To zasługa aktorskiego wykształcenia?
- Nie mieszałabym do tego aktorstwa. Posłużę się anegdotą. Od lat współpracuję z Włodzimierzem Korczem. Kiedy rozpoczynaliśmy naszą przygodę artystyczną, Włodek często się zastanawiał na głos, mówiąc: „Jak to jest Olga, że mimo iż nie masz własnego, wielkiego rozpoznawalnego przeboju i śpiewasz przeboje sprzed lat, to grasz tak wiele koncertów i ludzie obdarzają cię wielką sympatią i szacunkiem za twój dorobek?”. Jakiś czas później przyszedł do mnie po jednym z moich występów i powiedział: „Ja już wiem. Ty te covery śpiewasz tak, jakby były napisane dla ciebie”. W tym tkwi tajemnica: ja dobieram sobie repertuar i takie piosenki, które rozumiem i czuję. One mnie w jakiś sposób dotykają i współbrzmią z moją wrażliwością.
- Dwanaście piosenek z „Wracam” to klasyka polskiej i światowej muzyki rozrywkowej. Jak pani je wybrała?
- Były trzy kryteria, które miały spełniać. Po pierwsze chciałam, żeby były to piosenki, które są dla mnie ważne. Mam 56 lat i to oczywiste, że nie będę śpiewała o jakichś błahostkach. Dlatego ich teksty musiały być ze mną spójne. Po drugie, chciałam, aby te piosenki dały się zamienić w swingujące czy jazzowe frazy. Czyli ich warstwa melodyczna i harmoniczna musiała stwarzać potencjał do takiego aranżu. Aranżacje tworzył Jacek Zamecki: podrzucałam mu pomysły, a on wszystko zamieniał w karkołomne nutowe konstrukcje. A po trzecie, chciałam udowodnić tą płytą, że niezależnie od tego, czy piosenka jest ludowa, popowa czy rockowa, to kiedy ma się na nią pomysł i umiejętności wokalne, można taki materiał przekształcić i zaśpiewać w każdym stylu muzycznym. I myślę, że mi się to udało. Bo na mojej płycie jest piosenka Maryli Rodowicz, Lady Pank, a także ludowe „Dwa serduszka”.
- A dlaczego na płytę trafił tylko jeden gospelowy utwór?
- Dlatego, że ja już nie śpiewam muzyki gospel od blisko 30 lat i nie chcę do niej wracać. Dla mnie ten gatunek jest w naturalny sposób przynależny tym, którzy go stworzyli: potomkom czarnoskórych niewolników z plantacji bawełny na południu Ameryki Północnej. A ja nie mam gospelowego głosu, więc ściganie się z tą materią, byłoby niedorzeczne. Ale już na przykład taka Olga Szomańska, córka Włodka Szomańskiego, który był liderem Spirituals Singers Band, ma naturalne warunki głosowe do takiego repertuaru. Mnie zawsze znacznie bliżej było do swingowego, lżejszego śpiewania. Uwielbiam gospel i słucham go bardzo często. Potrafi mnie w kilka minut rozgrzać i rozruszać energetycznie, więc wracam do niego z czysto sentymentalnych pobudek, a piosenka „Mario, czy ty wiesz”, którą umieściłam na płycie, jest ukłonem do moich gospelowych początków kariery wokalnej.
- Wyjątkowym nagraniem z płyty jest utwór „Mój bajkowy świat” z melodiami ze słynnych dobranocek. To pani hołd dla czasów dzieciństwa?
- Bardzo zależało mi, aby na płycie znalazła się jedna piosenka z przymrużeniem oka. Kompilacją „Mój bajkowy świat” postanowiłam wrócić do dzieciństwa i dobranocek sprzed lat. Jacek Zamecki przygotował dla mnie aranżację, w skład której wchodzi blisko dziesięć piosenek z bajek, na których się wychowywałam. Chciałam w ten sposób pokazać, że piosenki czy melodie, bardzo proste i bajkowe, można również zaśpiewać w swingowej stylistyce. I myślę, że to się udało. Uwielbiam „Mój bajkowy świat” i kiedy ktoś sięga po „Wracam” z obawą, że śpiewanie wielogłosowe może być dla niego za trudne, zawsze polecam, aby zaczął słuchać tej płyty właśnie od „Bajkowego świata”. I to się sprawdza.
- Skoro jesteśmy przy pani dzieciństwie, to brakuje mi tutaj jednej piosenki – „Deszcze niespokojne” z „Czterech pancernych”. Bo to od niej zaczęła się pani przygoda ze śpiewaniem.
- (śmiech) A wie pan, że nie pomyślałam o tym? Ale to prawda: kiedy miałam pięć lat i śpiewałam tę piosenkę na okrągło w przedszkolu, moja wychowawczyni dostrzegła we mnie wokalny talent. Od tego się wszystko zaczęło.
- Wiemy, że pani rodzice byli niesłyszący. To oznacza, że muzyka rzadziej rozbrzmiewała w pani rodzinnym domu?
- W ogóle nie rozbrzmiewała. Tę ciszę przerywaliśmy tylko my: ja i mój brat. On jest starszy ode mnie o cztery lata i uczył się gry na skrzypcach, a ja – na fortepianie. Oczywiście był w domu telewizor i radio, ale mama zawsze rutynowo przykręcała je do zera. Kiedy kładła się spać, zawsze sprawdzała czy wszystkie te urządzenia są zgaszone, aby przypadkiem nie zakłócały spokoju sąsiadom.
- Nie mieliście państwo w domu płyt i gramofonu?
- Mieliśmy. Ale włączaliśmy je my, a nie rodzice. Kiedy trafiłam do szkoły muzycznej, rodzice kupili mi pianino i adapter Bambino, a wraz z nim stos płyt winylowych. To ja miałam się tym opiekować i wyłączać po skończonym słuchaniu. I z tych płyt uczyłam się piosenek Ireny Santor, Haliny Kunickiej, Marii Koterbskiej, Steni Kozłowskiej czy Reny Rolskiej. To był cały mój świat. To właśnie te piosenki sprawiły, że zaczęłam marzyć, aby śpiewać kiedyś tak, jak te wielkie gwiazdy polskiej estrady. Wyobrażałam sobie, że staję na sopockiej czy opolskiej scenie w długiej sukni i pięknej fryzurze ze srebrzącym się mikrofonem w ręku. I z czasem te marzenia zamieniły się w samospełniającą się przepowiednię.
- Trudno było nakłonić rodziców, aby zapisali panią do szkoły muzycznej?
- Pierwsza była pani Zosia – przedszkolanka, która poinformowała rodziców, że mam talent muzyczny. Całe szczęście mama nie przestraszyła się tego. Kiedy potem pytałam ją, dlaczego się na to zdecydowała, powtarzała z przekonaniem: „Największym grzechem człowieka wobec samego siebie jest zmarnować swój talent. I ja do tego ręki nie przyłożę”. Miała też drugą sentencję: „Skoro pan Bóg dał mi takie dzieciaki, to nie ja będę zmieniała boski plan”. I z tymi maksymami rodzice próbowali udowodnić, że w domu, w którym panuje cisza, można wychować dwoje muzyków.
- Na pewno nie było to dla nich łatwe.
- Z Mirkiem poszło dosyć gładko, gorzej było ze mną. Mirek już był w szkole muzycznej i kiedy pani Zosia powiedziała, że ja też powinnam iść w jego ślady, mama była trochę przerażona. Wiedziała, że jako osoba niesłysząca nie jest w stanie pomóc nam w edukacji muzycznej i obawiała się, że jeśli ja też będę uczyć się grać na instrumencie, to rodzice najzwyczajniej w świecie nie poradzą sobie z tym. Początkowo więc uznała, że ja nie pójdę do tej szkoły muzycznej. Słyszałam to wielokrotnie od niej. Ja jednak musiałam postawić na swoim. Zrobiłam z szuflady od telewizyjnego stolika pianino z namalowanymi klawiszami i ostentacyjnie „grałam” na nim przy mamie, pokazując, że jest to moje największe marzenie. No i na szczęście mama zrozumiała, że jeśli nie pośle mnie do tej muzycznej szkoły, to przy moim temperamencie, może się to poważnie odbić na moim emocjonalnym zdrowiu. W efekcie oboje z bratem skończyliśmy wszystkie możliwe etapy edukacji muzycznej.
- Pani brat został cenionym skrzypkiem klasycznym. Dlaczego pani nie jest dziś pianistką?
- Bo marzyła mi się wokalna i aktorska scena. Zrobiłam wszystko, aby spełnić to marzenie. Mirek chciał zostać skrzypkiem i jest obecnie koncertmistrzem w orkiestrze „Amadeus” Agnieszki Duczmal.
- A pani grywa dzisiaj na pianinie?
- Często. Mam pianino w domu i wiele piosenek sobie na nim podgrywam czy aranżuję. Nauka w szkole muzycznej to nie był zmarnowany czas. To jest wiedza i doświadczenie, które dzisiaj procentuje i absolutnie mnie dopełnia. Dlatego nie żałuję tych dwunastu lat spędzonych przy fortepianie. To wiedza i umiejętność nie do przecenienia. Ale prawdą jest, że dziś już nie zagram koncertu fortepianowego. Bo w końcu od ponad 30 lat nie gram i nie ćwiczę codziennie na instrumencie.
- Kiedy zaczęła pani śpiewać, występy i nagrania spełniły pani marzenia o byciu piosenkarką?
- Tak. To, jak wymyśliłam sobie swoje życie w wieku pięciu lat, dokładnie mi się zrealizowało. Dlatego jestem chyba jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Nigdy nie żałowałam takiej drogi kariery, pomimo że miałam momenty, kiedy byłam o krok od jej porzucenia. Załamywałam się, tupałam nogami, że nie potrafię tego udźwignąć i nie daję sobie rady w branży. Jeśli się jednak buntowałam, to nie na samo śpiewanie, ale na całą otoczkę bycia w tym świecie. Na ten cały show-biznes, który po wielokroć mnie przygniatał do ziemi.
- Co sprawiło pani największe rozczarowanie?
- Ludzie i ich nieuczciwe zamiary. Ja nigdy nie broniłam się przed ciężką pracą i odpowiedzialnością. Są tacy, którzy boją się ze mną pracować, bo wiedzą, że jestem osobą bardzo wymagającą wobec siebie i innych. Kiedy podejmuję się jakiegoś projektu, jestem mu oddana bez reszty. Kocham swoją pracę, jestem bardzo twórcza i kreatywna. Dlatego niektórzy boją się, że za mną nie nadążą. Moja praca to jest mój cały świat. Boli mnie natomiast nieszczerość i zawiść ludzi z branży, ich próby upokorzenia mnie i odebrania mi tego, na co ciężko pracowałam. Jedyne co mogę zrobić to, idąc w ślad za słowami mistrza Młynarskiego - robić swoje!
- Kiedyś powiedziała pani, że najbezpieczniej czuje się na scenie. Jak to możliwe?
- A no tak, bo za to, co wydarza się na scenie, odpowiadam ja sama. To ja kreuję ten czas i zabieram widzów do mojego muzycznego świata. Wierzę, że ci, którzy przychodzą na moje koncerty, wiedzą kim jestem i mają zaufanie, że dostaną dawkę profesjonalnej i energetycznej muzyki. Kiedy wchodzę na scenę, jestem sobą, jestem prawdziwa. Zabieram słuchaczy w swój muzyczny świat i jest w tym coś absolutnie niezwykłego, gdy śpiewając, widzę uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi. Zakrzywia się czasoprzestrzeń. Potem długie owacje na stojąco, bisy i nikt nie zauważa, że minęły dwie godziny. Czy może być coś piękniejszego?. Tu o to chodzi. Kiedy kreuję ten swój świat na scenie, naprawdę wiem, co robię. Jeśli udaje mi się uwieść publiczność, to nie ma dla mnie większego szczęścia i lepszej nagrody. A gdy wracam do świata rzeczywistego, znów muszę założyć zbroję, by nie dać się zranić.
- Co panią rani?
- Cały ten blichtr. Życie na świeczniku ma wiele twarzy. Czasem jest to miłe, bo ludzie zaczepiają mnie na ulicy z sympatią, chcą autograf, zrobić sobie zdjęcie czy opowiedzieć swoje wrażenia po moim koncercie. To jest bardzo przyjemne. Ale przecież są też ludzie, którzy nie życzą mi dobrze i próbują wpłynąć negatywnie na mój wizerunek w mediach.
- Mówiąc o swej karierze, powiedziała pani kiedyś: „Od dawna nie chodzę na skróty”. Co to oznacza?
- Właściwie chyba nigdy nie chodziłam na skróty. (śmiech) Raczej całe życie idę pod prąd. Ale to mój wybór. Pamiętam, kiedy zaczynałam solową karierę w Warszawie, bardzo szybko okazało się, że są ludzie, którzy chcieli mi „uprościć” drogę – proponowali wejście w coś w rodzaju układu, który pomoże mi błyskawicznie zaistnieć jako wokalistce. Ceną było to, że musiałabym się poddać ich sugestiom co do wizerunku: jak mam się ubierać, jakie śpiewać piosenki, gdzie się pokazywać. Po prostu musiałabym wejść w czyjeś buty, ale miałabym z tego wymierne profity: popularność i pieniądze. Mówiąc kolokwialnie, musiałabym sprzedać siebie. Tymczasem ja nie dość, że nie weszłam w takie układy, to jeszcze nigdy nie szłam za modami obowiązującymi w mainstreamie. Wychowałam się na muzyce klasycznej i jazzie – i trzymam się tego jazzującego stylu śpiewania. Po prostu nie chcę robić innych rzeczy. Nawet jak czasem zdarzało mi się trochę „upopowić”, to zawsze wtedy czułam, że to nie jest jednak do końca moje. Mam 56 lat i nie chcę się już zmieniać i stawać przeciwko sobie.
- Co pani daje siłę, aby cały czas iść pod prąd?
- Prawda. Jestem szczera wobec siebie i moich słuchaczy. Oczywiście jestem też aktorką i mogłabym stworzyć sobie taką sceniczną personę. Tak zrobił choćby Sławomir – to typowa kreacja artystyczna. Można więc i tak. Ja jednak mam swój własny pomysł na siebie. Nie muszę kreować kogoś innego niż jestem, aby zarobić więcej pieniędzy. Pracuję na scenie estradowej 38 lat i swoją drogę artystyczna traktuję bardzo poważnie. Nie jak wypadek przy pracy czy chwilową zachciankę. To jest moja droga życia, którą podążam od szóstego roku życia, kiedy poszłam do szkoły muzycznej. Dlatego chcę śpiewać jak najdłużej się da. I mam nadzieję, że nie będę musiała z tego rezygnować.
- Jako młoda dziewczyna była pani bardzo nieśmiała. Co pomogło pani zamienić się w odważną i pewną siebie artystkę?
- Aktorstwo. W tym zawodzie człowiek co rusz musi się zderzać z emocjami niesionymi przez role, których sam w życiu nigdy by nie doświadczył.
- Na przykład?
- Jednym z zadań aktorskich na zajęciach w akademii było nauczyć się uderzyć (warsztatowo) kogoś w twarz. Tymczasem ja nigdy w życiu nigdy nikogo nie uderzyłam. Myśl, że mogłabym na kogoś podnieść rękę mnie przerastała. To było dla mnie bardzo trudne zdanie, nawet jeśli uderzenie było techniczne i kolega na dobrą sprawę nie ucierpiał. Albo krzyczeć, wydzierać się na kogoś w dużym emocjach. U mnie w domu panowała cisza, nikt na nikogo nie krzyczał. W aktorstwie niemal każda rola to zmaganie się ze swoimi słabościami, kompleksami i otwieranie się na wyzwania, które sprawiają, że z każdą rolą, mamy coraz większą odwagę czuć, doznawać, otwierać się, mówić, krzyczeć, to, co wcześniej było mi całkiem obce.
- Kiedy zaczęła pani pracować, też tak się działo?
- Oczywiście. Rolą, dzięki której stałam się w Polsce, rozpoznawalna jest Edyta Kuszyńska z „Na dobre i na złe”. To postać kompletnie inna ode mnie: zaborcza, przedsiębiorcza, silna i bezkompromisowa. Mało tego, Edyta uwodzi głównego bohatera, który ma rodzinę i jest szczęśliwym małżonkiem. Stałam się więc czarnym charakterem. Kiedy moi znajomi zobaczyli, jaką dostałam rolę, byli zaskoczeni, że zostałam obsadzona w tak odmiennej postaci ode mnie. Tymczasem ja, gdy 25 lat temu przyszłam na casting, byłam kompletnie nieznaną nikomu osobą. Dostałam scenariusz i zagrałam sceny z Arturem Żmijewskim tak, że z miejsca dostałam tę rolę. Gdy pojawiłam się na ekranie, widzowie utożsamiali Olgę Bończyk z cechami Edyty Kuszyńskiej. A ja w tamtym czasie byłam osobą kompletnie nieasertywną – nie potrafiłam nikomu powiedzieć „nie”. To praca w aktorstwie zmusiła mnie, abym zaczęła się otwierać i przekraczać swoje granice. Dzięki temu coraz śmielej zaczęłam podnosić wzrok i patrzeć ludziom w oczy. Mało tego: zaczęłam walczyć o siebie i wreszcie przemówiłam swoim własnym głosem. Zrozumiałam, że nie muszę się ukrywać i mogę stanąć w swojej obronie, a nie zawsze tylko w czyjejś. Podświadomie wybrałam zawód aktorki, aby przełamać swoją ogromną nieśmiałość i niedowartościowanie, które wyniosłam z rodzinnego domu.
- Ale kiedyś powiedziała pani, że aktorstwem zajmuje się dla przyjemności.
- Jasne – kocham swoją pracę. Ale to brzmiało inaczej: powiedziałam, że muzykiem jestem z urodzenia, a aktorką – z własnego wyboru, ale obie te rzeczy są dla mnie wielką przyjemnością. Bo jedno i drugie jest dla mnie spełnieniem marzeń. Ja czuję, że z każdą rolą bardzo rozwijam się jako człowiek – mimo, że mam już te 56 lat. Ktoś mógłby powiedzieć: „A cóż ty możesz jeszcze w tym wieku się nauczyć?”. Tymczasem ja nieustannie przekraczam jakieś kolejne swoje granice. A to dzięki temu, że z każdą rolą mogę się poczuć jak to jest być w skórze innego człowieka i zobaczyć jak to boli. Żeby tak się stało, muszę grać wiarygodnie. Stąd też moje aktorstwo jest dla mnie wielką pasją, odkrywaniem siebie po kawałku, ale też uczeniem się siebie i przekraczaniem granic, w bardzo bezpiecznych warunkach. Bo po każdym dniu zdjęciowym wychodzę ze swojej postaci, zakładam swoje buty i kurtkę – i wracam do domu, robię herbatę, biorę kota na kolana, czytam książkę i jestem Olgą Bończyk.
- To ciekawe, że aktorstwo zamieniło panią w to, jaką jest piosenkarką.
- Zdecydowanie tak. Mimo tego, że moje śpiewanie nie jest piosenką aktorską. Sięgam jednak świadomie po teksty, które rozumiem i dzięki temu, wiem o czym śpiewam. Potrafię wejść w emocje, które są w nich zawarte – i na pewno pomaga mi w tym aktorskie wykształcenie i doświadczenie. Myślę, że w dość zgrabny sposób udaje mi się połączyć te dwa wymiary mojej kariery. Jestem świadomym muzykiem i świadomą aktorką. Jedno pracuje na drugie.
- Jeden ze swoich recitali zatytułowała pani „Piosenka jest dobra na wszystko”. To prawda?
- Naturalnie. Powiem więcej – nie tylko piosenka, ale muzyka w ogóle często osładza mi moje własne życie. Wracając nocą samochodem do domu po koncercie, nie słucham już muzyki rozrywkowej, tylko klasycznej. Chopina, Prokofiewa, Mozarta czy Beethovena. I ta muzyka bardzo mnie dopełnia. To dla mnie swego rodzaju powrót do korzeni – tak, jak powrót po latach do domu rodzinnego. Ja przecież wychowałam się na klasyce. Ostatnio jechałam nocą i w radiowej Dwójce emitowali koncerty kameralne z udziałem wspaniałego pianisty Krzysztofa Jabłońskiego. Znamy się z korytarzy szkolnych, uczyliśmy się u tej samej pani profesor Janiny Butor. Słuchając jego wykonań, czułam jak ta muzyka mnie uszczęśliwia. Sprawia, że wszystko dokoła nie ma już znaczenia. Są tylko dźwięki i przyjemność, która rozlewa się po całym ciele. Dlatego nie umiem sobie odmówić słuchania muzyki klasycznej. Bo to, jak powrót do rodzinnego domu i do czasu dzieciństwa.