Pamiętacie Babcię Alinę? Sprawdźcie, co dzisiaj radzi kobietom.

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Maria Mazurek

Pamiętacie Babcię Alinę? Sprawdźcie, co dzisiaj radzi kobietom.

Maria Mazurek

Ludzie rozbijali szyby w księgarniach, żeby zdobyć kalendarz z poradami kultowej babci Aliny, czyli Elżbiety Lechowicz. Nie wiedzieli, że nie jest ona wcale staruszką, tylko zaledwie 30-letnią kobietą.

Herbata, kawa? Mam tylko rozpuszczalną.

Nawet wolę rozpuszczalną.

A ja taką piję z lenistwa.

Babcia Alina, pierwsza kobieta, która radziła Polkom, jak gotować, sprzątać i żyć, przyznaje się do braku perfekcjonizmu?

Kobietom, a w zasadzie już dziewczynkom, powtarza się: macie być idealne. Ale nie da się być idealnym. Wspaniale, jak kobieta jest zaradna, potrafi dobrze gotować, zająć się domem, zaopiekować mężem, a do tego świetnie wygląda - ale nie musi być w każdym calu perfekcyjna. Czasem powinna odpuścić.

Skąd wzięła się babcia Alina?

Po śmierci pewnej pani trafił do mnie zeszyt z różnymi przepisami, z których część pochodziła jeszcze sprzed drugiej wojny światowej. Na sam sernik, którego zresztą nie lubię, tych przepisów było z 30 albo 40. Instrukcje były dokładnie podane, krok po kroku, a wszystko było zanotowane pięknym pismem. Ta pani, do której należał zeszyt, miała na imię Alina. Lubiłam czasem zaglądać do jej notatek.

Tak samo jak do różnych wspomnień, biografii, czasem w formie maszynopisów czy rękopisów, w których czytałam o życiu domowym, a więc również o tym, jak ten dom funkcjonował: co się w nim jadło, jakie panowały zwyczaje, jak kobiety się ubierały i jak przygotowywały do przyjęcia gości. Nawet w „Ani z Zielonego Wzgórza”, mojej ukochanej książce, jest tak pięknie napisane: jeśli jest ci smutno, zjedz kawałek placka ze śliwkami (zresztą, zawsze się zastanawiałam, jak to możliwe, że w „Ani z Zielonego Wzgórza” cały czas jedli słodkości, a nie tyli).

Historyczne postacie potrafią być równie imponujące jak literackie. Weźmy na przykład Marysieńkę Sobieską, pani imienniczkę. Czy wiedziała pani, że ona, w przeciwieństwie do większości osób żyjących w tej epoce, uwielbiała się myć?

Wiedziałam, że raczej przeszkadzało to samemu Sobieskiemu, który wracając z bitew, słał do niej informację: będę za kilka dni w domu, nie myj się.

Niezadowolone były też zakonnice, bo gdy Marysieńka zatrzymywała się w klasztorach, musiały przynieść i zagrzać dla niej wodę. Marysieńka od razu stosowała też aromatoterapię: prosiła, by podczas mycia przy jej nosie trzymać róże, aby pięknie pachniało. Proszę zwrócić uwagę, że Marysieńka była uważana za piękną kobietę. Podobnie jak Sissi, czyli Elżbieta Bawarska, cesarzowa Austrii. Sissi codziennie wypijała sok ze świeżo wyciśniętych sześciu pomarańczy.

Oprócz tego żywiła się - aż nie wiem, czy powiedzieć, ale powiem - sokiem wyciśniętym z wołowiny. Kazała też zaszywać się w namoczoną skórę zwierzęcą, żeby później, kiedy ta wyschnie i zrobi się ciasna, mocno ją ściskała. Codziennie rano jeździła konno, a w swojej sypialni miała kolekcję różnych drabinek, które służyły jej do gimnastyki. Bardzo mało jadła. No i trzeba przyznać, że figurę miała przepiękną. Więc ja popieram picie soku z pomarańczy, jak tylko zacznie się jesień, aż do wiosny.

Ale koniecznie w ciągu godziny od wyciśnięcia owoców! Człowiek czuje się fantastycznie, jak po mocnej kawie. A to, że rano należy wypić pół szklanki wody z miodem i cytryną, wie chyba każda z nas. Ale to, że należy do ciepłej wody dodać miodu już wieczorem, a soku z cytryny dopiero rano, wie już mało kto. Takie rzeczy zawsze mnie interesowały; lubiłam o tym czytać, gromadzić informacje.

A kiedy nauczyła się pani gotować, dbać o dom?

Bardzo wcześnie. Chodziłam do fajnej podstawówki (w Bytomiu; bo z urodzenia jestem bytomianką, z pochodzenia kresowianką, a z wyboru - krakowianką), gdzie sobota - wtedy jeszcze do szkoły chodziło się sześć razy w tygodniu - była dniem gotowania. Trzeba było zrobić zakupy, pod okiem nauczycielek przygotować posiłek, potem zjeść go, zrobić porządek. Chłopcy też uczyli się tego, a potem mamy przychodziły do szkoły z pretensjami, że syn oblał sobie garnitur kisielem.

I że co to w ogóle za pomysł, żeby chłop gotował - na Śląsku dla niektórych było to nie do pomyślenia. Dużo się w tej szkole nauczyłam. Poza tym moja mama chorowała bardzo ciężko. Pamiętam, gdy miałam pięć-sześć lat, prosiła: nalej wody do garnka, zrób to, tamto. Więc ja, żeby sięgnąć do gazu, musiałam podstawiać sobie stołeczek, żeby zobaczyć, co dzieje się w garnku. A później moja mama umarła. Bardzo wcześnie.

Ile pani miała lat?

Dziewiętnaście. Ale miałam młodszego brata, którym musiałam się opiekować. Macocha w ogóle nie potrafiła gotować. A wie pani, czasy były ciężkie. Trzeba było strasznie kombinować, żeby w miarę wygodnie żyć. Dobrze było na przykład wiedzieć, że aby w rajstopach tak szybko nie robiły się oczka, to trzeba po zakupie włożyć je na kilka godzin do lodówki. Że jeśli nie mamy płynu do mycia naczyń, to można użyć sody lub octu. Że kremy same możemy sobie kręcić. Że śmietana z miałką solą to świetny peeling. Bardzo trudno było cokolwiek kupić, a na rynku nie było wcześniej żadnych poradników tego typu. Ludzie wymieniali się zatem takimi doświadczeniami, poradami.

W 1983 roku, inspirując się starym zeszytem z przepisami, postanowiła pani więc zacząć pisać porady babci Aliny?

To było hobby, zajęcie dodatkowe. Wykładałam wtedy - bo skończyłam prawo i od początku zajmowałam się pracą na uczelni - na Akademii Medycznej, na kierunku pielęgniarskim. Ale zawsze lubiłam pisać. W swoim życiu współpracowałam z wieloma czasopismami: „Przekrojem”, „Przyjaciółką”, „Kobietą i Stylem”. Pod różnymi pseudonimami. W „Przekroju” podpisywałam się „Sawantka”, a gdy pisałam o ziołach - Maria Białopolska, imieniem i panieńskim nazwiskiem mojej mamy. Dziewczyna, która pisała o mnie pracę magisterską, naliczyła, że tych pseudonimów miałam w sumie aż 15.

Jeśli chodzi o babcię Alinę, wszystko zaczęło się od „Gazety Krakowskiej”. Przyniosłam do redakcji jedną stronę maszynopisu z poradami typu: jeśli chcesz zużywać mniej gazu, gotuj w garnku szerszym, a niższym, żeby płomień nie uciekał poza dno naczynia. Albo: nie wyrzucaj kończącego się mydła, wkładaj je do siateczki, później będziesz mógł zużyć je do prania. Albo: ciemny dywan można czyścić fusami z herbaty.

Z entuzjazmem przyjęli ten maszynopis?

Umiarkowanym. Pan redaktor (pamiętam, że miał supereleganckie, czerwone buty) popatrzył na mnie i powiedział: no zobaczymy, zobaczymy. Po czym wydrukował. Sama się zdziwiłam, że widzę te porady w gazecie. Ale ludzie wtedy rzeczywiście tego potrzebowali, a nikt nie robił takich rzeczy, byłam chyba pierwsza w Polsce. Po kilku dniach zadzwonili do mnie z redakcji: pani Elżbieto, wydzwaniają do nas wydawcy, że chcą, aby porady babci Aliny ukazały się w formie książki. Jezus Maria, pomyślałam, przecież ja mam tylko tę jedną stronę! Umówiłam się w wydawnictwie na podpisanie umowy. Nie przyznałam się, że tych porad jest tak mało. No ale mocno wzięłam się do roboty.

(Chwila zamyślenia) A jak przyszłam do wydawnictwa, sekretarka chciała mnie wyrzucić, bo „naczelny jest umówiony z babcią Aliną i nikogo nie przyjmuje”. A ja, cóż, wyglądałam jak gimnazjalistka.

Ile pani miała lat, kiedy została babcią Aliną? Mniej niż 30, prawda?

(Kiwnięcie głową i figlarny chichot). A udawałam, że jestem po siedemdziesiątce! Pisałam na przykład, że przed pierwszą wojną światową coś robiło się w ten, a nie inny sposób. Nie precyzowałam, że wiem to z literatury. Ludzie pisali, że tylko doświadczona osoba, która przeżyła obie wojny światowe, może wiedzieć tyle o życiu i prowadzeniu domu. Pierwszy poradnik babci Aliny wyszedł w grudniu 1984 roku (jeszcze wtedy nie w formie kalendarza, tak jak odbywało się to później i odbywa do dzisiaj). Nie wiedziałam, którego dnia konkretnie się ukaże.

Pamiętam, że wyszłam do miasta. Pogoda była mroźna, ale nie padało. Na krakowskim Rynku stały oświetlone stoiska, przed którymi kłębili się, w sposób zupełnie obłędny, ludzie. Próbowałam się tam dopchać, zobaczyć, co takiego tam jest. Z ciekawości. I wtedy jakiś facet mnie skarcił: jak pani chce kupić poradnik babci Aliny, to niech sobie pani stanie w kolejce! Nogi się pode mną ugięły. Myślałam, że umrę.

Ze szczęścia?

Z zaskoczenia. Później już przywykłam do tego, że ludzie niemal wybijali szyby w księgarniach, żeby kupić mój kalendarz. Zaczęło się od nakładu 50 tysięcy, a skończyło na 150 tysiącach. Bo nie zgodziłam się na więcej. Wolałam, żeby było trochę niedosytu.

Kiedy pani ujawniła, że babcia Alina w rzeczywistości jest 30-latką i trochę wszystkich oszukała?

Późno. Po dobrych kilku latach. Jak już byłam pewna, że ludzie mnie zaakceptowali, obdarzyli zaufaniem i wierzą w to, co piszę. Na początku odmawiałam wszystkich spotkań, wywiadów dla radia, telewizji. Przełamałam się, gdy - po raz kolejny - ktoś zadzwonił do mnie z radia, żeby zaprosić mnie na audycję. Jak zawsze, zaczęłam opowiadać jakieś bajki, dlaczego nie mogę przyjść.

A ten ktoś po drugiej stronie - a był to mężczyzna - stwierdził: słyszę, że to nie jest żadna babcia, pani ma młody głos. Wtedy zgodziłam się na wizytę w radiu. A potem w telewizjach. Kiedy pojechałam na jeden ze swoich pierwszych telewizyjnych wywiadów, okazało się, że scenarzyści przygotowali fotel bujany i podnóżek. Kiedy zobaczyli młodą kobietę, zaproponowali, że wystylizują mnie na staruszkę. Nie zgodziłam się.

A dalej już jakoś szło. Potem nawet, w Telewizji Kraków, prowadziłam swój program, „Kufer babci Aliny”. Ludzie do mnie pisali, dzwonili. Mówili: nawet jeśli w domu są kłótnie, to na czas programu wszyscy się uspokajają, bo pani program sprowadza spokój.

A nie dostawała pani listów i telefonów od ludzi, którzy poczuli się dotknięci lub oszukani, że nie jest pani żadną babcią, a młodą kobietą, która nie ma nawet dzieci, o wnukach nie mówiąc?

Nie było ani jednego przypadku, żeby ktoś uznał: ona zrobiła świństwo. Ale, proszę pamiętać, długo czekałam z ujawnieniem się. Odzew czytelników i widzów był zawsze pozytywny. Dostawałam na przykład wiele propozycji matrymonialnych od mężczyzn. Pewnie liczyli, że będą dobrze nakarmieni. W ogóle mężczyznom podobało się to, co piszę. Że trzeba ich otoczyć opieką.

I to jeszcze tak ich tą opieką trzeba otaczać, żeby myśleli, że to oni opiekują się nami.

Bardzo mądrze pani mówi. Kobieta jest tą silniejszą i bardziej wytrzymałą stroną. Mężczyźni są fizycznie silni, ale w rzeczywistości czasem przypominają duże dzieci, które wymagają troski. Więc trzeba ją okazać, trzeba czasem mężczyzną pokierować, ale tak, żeby stworzyć wrażenie, że to on coś wymyślił, że to jego pomysł. A nawet potem ich za ten pomysł pochwalić.

Moja mama zmarła wcześnie, macocha nie umiała gotować, a ja miałam młodszego brata. Przejęłam więc stery w kuchni

Babcia Alina feministką?

Zależy, co rozumiemy przez pojęcie „feminizm”. Ja uważam, że ten świat jest tak skonstruowany, że każdy znajdzie w nim miejsce dla siebie. I te dwie płcie, tak różne, jednak dogadują się ze sobą. Natomiast jestem za tym, żeby każdego traktować jak człowieka, z szacunkiem. Mam jednak wrażenie, że czasem kobiety wciąż są traktowane gorzej.

Znam przypadki kobiet, które nalegały, żeby ich mąż czy mężczyzna był obecny przy porodzie - nie dlatego, że to takie piękne, albo żeby trzymał je za rękę, tylko dlatego, żeby lekarze i inni pracownicy medyczni traktowali je z szacunkiem. Kobiety też zresztą mają czasem problem z szacunkiem do innych kobiet. Mężczyźni są wobec siebie lojalni, a kobiety - często nie. I to jest dla mnie bardzo bolesne.

O miłości i relacjach z mężczyznami też pani pisała w poradnikach i kalendarzach.

Oczywiście. O miłości, o savoir-vivrze, o tym, jak się ubrać, jak zachować. O ziołach, bo zawsze lubiłam leczyć dolegliwości naturalnymi lekami. Przepisy kulinarne i porady typu: każdą plamę natychmiast zalej gorącą wodą, to tylko część porad babci Aliny. Poza tym wydałam jeszcze bajki babci Aliny. I sennik. Zupełnie inny niż wszystkie na świecie. 20 lat zbierałam do niego materiały.

Mnie się często śni, że kogoś zabiłam i nie wiem, jak pozbyć się zwłok: zakopać, rozpuścić w kwasie? Co to według pani oznacza?

Wewnętrzny niepokój. Coś panią nurtuje, coś, czego nie potrafi pani rozwiązać. Umiem tłumaczyć sny. Czasem ludzie, którzy w sny w ogóle nie wierzą, dziwią się, jak interpretuję ich marzenia senne.

Mam jeszcze taki powtarzający się sen, że obserwuję katastrofę lotniczą, choć w niej nie uczestniczę. Czemu się pani uśmiecha?

Sny związane z lataniem - czy to w samolocie, czy samodzielnym - to są sny o podłożu…

Erotycznym?

Skoro chciała pani nazwać to expressis verbis. A jeśli widzi pani spadający samolot z oddali, to proszę przełożyć sobie na sferę fizyczną, a sama pani będzie wiedzieć, co to oznacza.

Niezaspokojone potrzeby?

Z tym, że niekoniecznie ściśle seksualne. To raczej może być głód za zwykłym dotykiem, pogłaskaniem. Czymś, czego każdy z nas potrzebuje: dorosły i dziecko, kobieta i mężczyzna. Mężczyzna może nawet bardziej, bo kobieta prędzej swoje potrzeby wypowie, krzyknie, popłacze się. Mężczyźnie - tak są wychowywani, co jest dla nich złe - nie wypada. Mężczyzna musi pokazywać, że jest silny.

Skoro już ustaliliśmy, że pani nie jest perfekcyjną panią domu, to może zapytam jeszcze: co sądzi pani o takich programach?

Dobrze sądzę. One są potrzebne. Nikt nie rodzi się z wiedzą na temat tego, jak prowadzić dom - gdzieś ją trzeba zdobyć. Natomiast chciałabym, żeby te programy były życiowe, a nie idealistyczne. Nie potrzeba nam perfekcyjnych pań domu, tylko - prawdziwych. A najbardziej to bym się cieszyła z programu „Prawdziwy pan domu”.

***

Kalendarze babci Aliny

Elżbieta Lechowicz, czyli kultowa babcia Alina. Oprócz pisania poradników i kalendarzy wykładała na uczelniach, była dyrektor programową Telewizji Kraków,
Archiwum Kalendarze babci Aliny.
Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.