Paweł Małaszyński ma w sobie mrok i światło. Żona i dzieci dają mu siłę i równowagę
Udało mu się połączyć w życiu dwie wielkie pasje: do aktorstwa i muzyki. Nie było to łatwe. Ale udało się, bo jest wiarygodny na scenie i w klubie.
Kilka tygodni temu w internecie gruchnęła wiadomość, że musiał się poddać poważnej operacji. Dokładnie nie wiadomo co się stało, ale niewykluczone, że miało to związek z wypadkiem samochodowym, któremu uległ w 2007 roku na planie „Twarzą w twarz”. Doznał wówczas urazu kręgosłupa. Wszystko jednak wskazuje na to, że dzisiaj problemy zdrowotne ma już za sobą, bo znów wrócił na scenę.
- Ta praca to ciągłe wzloty i upadki oraz odwieczne pytanie „co zrobić by zachować świeżość i się nie wypalić?” Cieszę się z tego, co do tej pory udało mi się zrobić i osiągnąć, ale dzisiaj już bym tego zawodu raczej nie wybrał. Za dużo w nim niewiadomych. Ciekaw jestem, patrząc z perspektywy czasu, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym jednak skręcił na prawo – mówi w serwisie Zielona Linia.
Ciemna strona
Jego rodzina od dziada pradziada jest związana z wojskowością. Za sprawą ojca, który był pułkownikiem, kilka razy zmieniał miejsca zamieszkania. Urodził się w Szczecinku, pierwsze lata życia spędził w Koszalinie, a dorastał w Białymstoku. Dzięki mamie od dziecka słuchał muzyki, bo w domu grały ciągle przeboje Grechuty, Klenczona czy Czerwonych Gitar. Dobrze się uczył, ale z czasem objawił duszę młodego-gniewnego.
- Na pewno nie byłem idealny i mam w swoim CV parę niezłych, młodzieńczych akcji, ale zawsze szanowałem rodziców. Każdy z nas ma w sobie buntownika, odrobinę zła, ciemną stronę, która zawsze będzie kusić. Jest ciekawsza. Poznałem ją i spróbowałem. Teraz żyjemy w symbiozie – tłumaczy w „Vivie”.
Jako nastolatek odkrył w sobie pasję do muzyki i do kina. Dzielił więc wolny czas między koncerty w białostockich klubach i salę kinową. Szczególnie podobały mu się wówczas amerykańskie filmy akcji z etatowymi twardzielami w rolach głównych. W szkole stronił jednak od jakichkolwiek występów na akademiach czy konkursów recytatorskich. Dlatego, kiedy przed maturą zdecydował, że będzie zdawał do akademii teatralnej, rodzice byli tym mocno zaskoczeni.
- W tamtym okresie jakoś nie mogłem pogodzić się z rzeczywistością, która mnie otaczała. Najbardziej chciałem zajmować się muzyką, ale wtedy nie spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy by o tym myśleli tak samo poważnie jak ja. Zdecydowałem więc, że spróbuję z aktorstwem. Zawsze o tym marzyłem, ale nigdy nie sądziłem, że będę miał tyle sił, by stanąć przed komisją w szkole teatralnej – wyznaje w serwisie iFrancja.
Z dala od zgiełku
Udało mu się dostać do akademii teatralnej dopiero za trzecim razem. Szkoła wyposażyła go w wiedzę, którą spożytkował w Teatrze Kwadrat, który zaoferował mu etat po zrobieniu dyplomu. Do dziś bardzo sobie to ceni – kiedy nie ma propozycji z kina czy z telewizji, ma tam bezpieczną przystań. W zeszłym roku świętował już jubileusz: dwadzieścia lat występów w Kwadracie.
- Na początku wszystko było nowe, świeże, ciekawe, pełne pasji. Naprawdę fantastyczny czas inspiracji i doświadczeń. Potem powoli zaczęło się robić inaczej. Pewnie też i ja się trochę zmieniałem, ale przede wszystkim zauważyłem jak zmieniła się rzeczywistość wokół mnie. Nagła popularność, której się nie spodziewałem, sprawiła, że zacząłem patrzeć na swój zawód inaczej – twierdzi w Zielonej Mili.
Szeroką rozpoznawalność zapewniła mu telewizja – najpierw rola bezwzględnego twardziela w serialu „Oficer”, a potem sympatycznego przystojniaka w „Magdzie M.”. To sprawiło, że stał się ulubieńcem piękniejszej części młodej widowni. Zainteresowały się więc nim plotkarskie media, co bardzo działało mu na nerwy. Dlatego na pewien czas zniknął z telewizji i nawet odmówił udziału w „Tańcu z gwiazdami”.
- Uważam, że „bywanie” w niczym nie pomaga. Mam swoje życie, teatr, zespół, plany, po prostu znalazłem swoją niszę w tym medialnym światku i jest mi tu dobrze. Kiedy ktoś zaraża mnie jakimś ciekawym projektem, to wychodzę ze swojej norki i robię wszystko, żeby to wyszło jak najlepiej. Ale na co dzień spokojnie sobie żyję i czekam, co czas przyniesie – deklaruje w serwisie iFrancja.
Dzikie dziecko
Kiedy jako nastolatek pokochał rocka, już w liceum zakładał swoje pierwsze zespoły. Rwał się do mikrofonu i chciał być jak jego ówczesny idol – Jim Morrison z The Doors. Jednak dopiero pod koniec studiów udało mu się znaleźć w Białymstoku kumpli, którzy chcieli potraktować granie na poważnie. Tak narodziła się grupa Cochise, której nazwę dało imię słynnego indiańskiego wodza.
- Moja fascynacja Indianami zaczęła się w liceum. Głównym katalizatorem był film „Tańczący z wilkami”. Potem zacząłem zgłębiać temat, przeczytałem sporo książek poświęconych tej problematyce. Ta kultura i wartości, które legły u jej podstaw, stały mi się bardzo bliskie. Przekonania Indian, ich religijność, miłość do ziemi, sposób patrzenia na świat - to wszystko znajduje odzwierciedlenie też w moim światopoglądzie – tłumaczy w „Dzienniku Polskim”.
Pierwsze koncerty nie były dla niego łatwe: okazało się, że występy w teatrze, a występy w klubach to nie to samo. Do tego Cochise przyczepiono łatkę „fanaberii serialowego aktora”. Z czasem jednak zaczęto doceniać występy i nagrania zespołu. Rockowa publiczność zaakceptowała Pawła jako frontmana, a namacalnym tego dowodem okazał się występ grupy na Przystanku Woodstock.
- Na koncercie bywam brutalny, jak rozwydrzony gówniarz. Jestem dzikim dzieckiem rock and rolla! Jak mały szczeniak z wielkimi zębami. Tylko tam, na scenie, jestem naprawdę sobą. To są moje emocje, mój instynkt. Niczego nie gram, niczego nie udaję – podkreśla w „Gali”.
Kiedy wraca po występach z Cochise do domu, czeka tam na niego żona i dwójka dzieci. Jest z Joanną właściwie od liceum. Zdobywał ją kilka lat – być może dlatego do dziś jest pewny, że to miłość na całe życie. Oboje świadomie stronią od mediów, koncentrując się na spokojnym życiu rodzinnym.
- Moją opoką jest moja żona i dzieci. Wszystko, co robię - robię dla nich i z myślą o nich. To pewnie banał, ale dzieci, ta dwójka w moim życiu, daje mi ogromną siłę i równowagę. Rodzina to najlepsze, co mi się mogło przydarzyć. W dzisiejszych czasach jesteśmy potrzebni naszym dzieciom bardziej niż kiedykolwiek. Dlatego w zetknięciu z trudnymi okolicznościami zawsze przedkładam dobro osób, które kocham, nad własne – podsumowuje w „Dzienniku Polskim”.