Paweł Maślona, reżyser filmu "Kos": Jako dziecko miałem taką fantazję, żeby nakręcić western. Temat pańszczyzny przyszedł później
W piątek, 26 stycznia, swą premierę kinową ma polski film „Kos”. To brawurowe kino kostiumowe, którego jednym z bohaterów jest Tadeusz Kościuszko. O tym, jak udało się wpisać stricte polską opowieść o pańszczyźnianych chłopach w ramy amerykańskiego westernu, rozmawiamy z reżyserem Pawłem Maśloną.
- Studiował pan politologię w Uniwersytecie Jagiellońskim. To oznacza, że interesuje się pan historią?
- Czy historią? Mnie zawsze interesowała filozofia polityki. Bardziej niż historia. Do dziś została mi fascynacja myślą polityczną i systemami politycznymi. Może dlatego łatwiej było mi wejść w temat pańszczyzny? Myślę, że to wszystko jest połączone. Politologia była efektem tych zainteresowań. Zresztą te rzeczy się napędzają nawzajem i trudno powiedzieć co było pierwsze.
- To zainteresowanie polityką i historią towarzyszyło panu również, kiedy zaczął pan karierę filmowca?
- Jako dziecko miałem taką fantazję, żeby nakręcić western. (śmiech) To było dawno, ale zostało mi zamiłowanie do kina gatunkowego. Bardziej więc myślałem pod tym kątem. Dopiero po studiach przyszedł do mnie temat pańszczyzny. Zaczęło mnie to interesować po tym, jak zobaczyłem spektakl duetu Strzępka-Demirski „W imię Jakuba S.”. Poczułem, że jest w tym coś ciekawego, że jest to zupełnie nieopowiedziana u nas historia.
- Co w tym temacie najbardziej pana zainteresowało?
- Jak większość z nas wychowałem się na mocnym micie Polski szlacheckiej, wywodzącym się w dużej mierze z Sienkiewicza. Niestety, ten mit nie uwzględniał w ogóle chłopów, a jeśli już ich przedstawiał, to jako tych, którzy byli krnąbrni, leniwi i obojętni wobec wszystkich zrywów narodowyzwoleńczych. Dopiero w ostatnich latach do naszej zbiorowej świadomości zaczęły się przebijać inne narracje o tamtym czasie i o tym, czym naprawdę była pańszczyzna. Zajęła się tym literatura, teatr, przyszedł też czas na kino.
- Dziś wiadomo już, że większość z Polaków ma chłopskie pochodzenie. Dlaczego do niedawno było to wstydliwie przemilczane?
- Powodów może być kilka. W ostatnich latach przyjął się taki sposób myślenia, że jakakolwiek próba krytycznego spojrzenia na naszą historię, jest pedagogiką wstydu. Żeby nie niszczyć narodowych mitów i nie burzyć pomników. Druga rzecz to niemal powszechne przekonanie wielu z nas, że jesteśmy potomkami szlachciców a nie chłopstwa. Gdyby nasz naród był świadomy tego, że w 95 procentach pochodzi od chłopstwa, to może bardziej by się upominał o chłopskie historie w kinie czy w literaturze, o to, by upodmiotowić chłopów w tych historycznych narracjach.
- Jak to się stało, że postanowił pan to zrobić za pomocą filmu o Tadeuszu Kościuszce?
- Złożyło się na to kilka rzeczy. Myślę, że w jakimś sensie los mnie do tego wybrał. Na pomysł filmu o Kościuszce wpadł scenarzysta Michał Zieliński. I zaczepił mnie, pytając, czy ja nie chciałbym się tym zająć. To był więc trochę taki prezent od losu. Ten film po prostu sam do mnie przyszedł. Może to jest tak, że jak role wybierają aktorów, tak historie wybierają reżyserów? Rzeczywistość potrzebowała kogoś, kto jest do tego odpowiedni – i trafiło to do mnie. A ja byłem w tym czasie na to gotowy, bo szukałem czegoś podobnego dla siebie.
- Jak wyglądały przygotowania do realizacji „Kosa”?
- Oczywiście czytaliśmy z Michałem sporo o tamtych czasach. Ale każdy we własnym zakresie. Zresztą wszystkie piony tego filmu korzystały z pomocy ekspertów historycznych. Osobiście poprosiłem Adama Leszczyńskiego, który napisał „Historię ludową Polski”, żeby przeanalizował nasz scenariusz pod kątem wiarygodności historycznej. Nie chodziło nam jednak o to, żeby odtwarzać ówczesną rzeczywistość, ale raczej o to, by poznać ją na tyle dobrze, by wiedzieć, na ile możemy sobie pozwolić w naszych fantazjach o tamtym czasie.
- Nie kusiło pana, by zrobić klasyczny film biograficzny o Kościuszce?
- Zdecydowanie nie. Sama idea tego filmu była od początku taka, by zrobić coś zupełnie odwrotnego. Ja w ogóle nie uznaję w kinie czegoś takiego jak film historyczny, którego celem byłoby przybliżenie widzom jakiejś autentycznej postaci z przeszłości. „O, był taki wspaniały człowiek, więc przyjrzyjmy się jego biografii i najważniejszym wydarzeniom z jego życia”. Bo wydaje mi się, że to nie jest zadanie dla twórców filmowych, tylko dla historyków. Moim zadaniem jest robienie kina, które będzie poruszające i które będzie też opowiadało o rzeczywistości tu i teraz. Sięgając po temat historyczny, nie myślę przede wszystkim o tym, by pokazać ten konkretny kawałek przeszłości, tylko chcę spróbować przez tenże właśnie kawałek przeszłości opowiedzieć o tym, co jest dzisiaj.
- Wybraliście na głównego bohatera „Kosa” nietypową postać – Ignaca, który jest nieślubnym dzieckiem szlachcica. Często się wówczas zdarzało, że szlachta miała dzieci z chłopkami?
- Oj tak. Myślę, że było tego na potęgę. Na porządku dziennym były przecież gwałty na chłopkach. Chłopów uznawano za ludźmi drugiej kategorii, którzy w dodatku nie mieli właściwie żadnych możliwości dochodzenia swoich praw w sądzie.
- Pokazuje pan w „Kosie”, że polska szlachta traktowała chłopów niemal jak swych niewolników. Z czego to wynikało?
- To pytanie do historyków. Z tego, co zdołałem poznać tę rzeczywistość, to jest na ten temat kilka teorii. Jedna z nich głosi, że u podłoża tego stosunku szlachty do chłopów była niemal rasistowska mitologia. Głosiła ona, że szlachcice są potomkami rodów nordyckich z północy, które skolonizowały ludność tubylczą słowiańskiego pochodzenia. I to właśnie z niej wywodzą się pańszczyźniani chłopi. Przez kolejne stulecia pokutowało więc w Rzeczypospolitej przekonanie, że ten podział na szlachetnie i nieszlachetnie urodzonych jest naturalny i wręcz święty, w jakimś sensie odzwierciedlający boski porządek rzeczy. W tamtym czasie na różne sposoby szukano podbudowy filozoficznej pod ten podział. Do tego dochodzi też bardzo prozaiczne wytłumaczenie. Jeśli ktoś ma władzę i może jej bezkarnie nadużywać, to jest duża szansa, że będzie to robił. Tak było w ówczesnej Polsce: nie istniały żadne hamulce i ograniczenia, które zabraniałyby szlachcie takiego wykorzystywania chłopów.
- Kościuszko był jednak abolicjonistą. Skąd się wzięły jego progresywne poglądy?
- To jest najbardziej fascynujące. Myślę, że te poglądy ugruntowały się w nim, kiedy walczył w wojnie o niepodległość w Stanach Zjednoczonych. Co wcale jednak nie było tam aż tak powszechne – bo nawet Jefferson miał swoich niewolników. Kościuszko w swoim testamencie napisał, żeby jego majątek przekazać na uwolnienie i wykształcenie niewolników Jeffersona. Niestety – ten testament nie został zrealizowany, prawdopodobnie dlatego, że było zbyt wielu wierzycieli, upominających się o ten majątek. Przez całe swoje życie Kościuszko był jednak wierny ideom abolicjonistycznym – dlatego widział potrzebę uwolnienia i upodmiotowienia chłopów. Ale skąd to się wzięło, tego nie wiem. W swoich czasach na pewno był z takimi poglądami wśród polskiej szlachty w zdecydowanej mniejszości.
- Ważną osobą w „Kosie” jest autentyczna postać czarnoskórego adiutanta Kościuszki. Pojawia się ona w filmie po to, by pokazać, że pańszczyzna równała się niewolnictwu. To nie nazbyt śmiała teza?
- To porównanie miało być prowokacyjne, by każdy z widzów sam sobie odpowiedział, czy jest ono uprawnione czy nie.
- Bawi się pan w „Kosie” różnymi konwencjami: kina akcji, kina historycznego, kina kostiumowego, a nawet westernu. Dlaczego zdecydował się pan na taką postmodernistyczną żonglerkę?
- Bo to świetna zabawa. Ja uwielbiam kino gatunkowe. Lubię kino zemsty, westerny i antywesterny. Kostium daje mi okazję, aby jeszcze bardziej odkleić się od tej rzeczywistości, którą dobrze znam. Mnie nie interesuje w kinie realizm. Lubię, kiedy film przenosi nas do innego świata. A kino gatunkowe daje automatycznie pewien cudzysłów – narzędzia, którymi możemy się bawić i konstruować z nich własne filmowe uniwersum.
- Po premierze „Kosa” w Gdyni, krytycy zgodnym chórem orzekli, że realizując ten film, inspirował się pan Quentinem Tarantino. Tak było rzeczywiście?
- Wydaje mi się, że robiąc filmy dzisiaj, trudno się nim nie inspirować, bo jego wpływ na współczesne kino jest ogromny. Zwłaszcza, jeżeli poruszamy się w kręgu kina zemsty czy westernu. Gdyby nie „Django”, to Michał Zieliński prawdopodobnie nigdy by nie wpadł na pomysł, aby spróbować, używając kodów charakterystycznych dla filmów o niewolnictwie i kluczy typowych dla westernu, opowiedzieć o naszej pańszczyźnie. W tym sensie ten wpływ Tarantino jest oczywisty. Świadomie zresztą korzystamy z jego dorobku i charakterystycznych dla kina zemsty i westernu motywów, żeby jednak uszyć coś swojego, podług własnej wrażliwości.
- Trudno było panu pogodzić te amerykańskie inspiracje z typowo polską opowieścią?
- To była właśnie dla mnie najbardziej podniecająca perspektywa. Jeśli weźmiemy charakterystyczne narzędzia dla westernu i wrzucimy je do rzeczywistości Polski szlacheckiej – to co wyniknie z tego zderzenia? Mnie nigdy nie interesowało stylizowanie filmu na western i udawanie, że jesteśmy na Dzikim Zachodzie, bo zawsze wydawało mi się to nazbyt cringe’owe. To, co mnie podniecało w tej sytuacji, to było to, że można przenieść ducha westernu – czyli to, że western zazwyczaj opowiada o jakiejś krainie bezprawia, do której przyjeżdża tajemniczy sprawiedliwy i zaprowadza tam porządek. Wydawało mi się, że to powinno „siąść” znakomicie w tych polskich realiach tuż przed insurekcją kościuszkowską. Pojawiła się bowiem okazja, by opowiedzieć o świecie pełnym przemocy i bezprawia, w którym ten jedyny sprawiedliwy chce dokonać pewnej zmiany na lepsze.
- Jak wybraliście Jacka Braciaka do roli Kościuszki?
- To był właściwie nasz jedyny pomysł. Nie mieliśmy kontrkandydata dla Jacka. Początkowo rozmawialiśmy o różnych aktorach, zastanawiając się, kto pasowałby fizjonomicznie i wyglądem choć trochę przypominał Kościuszkę. No i tak wyszło nam, że poza Jackiem nie mamy innego pomysłu. Nie trwało to więc długo, szybko zaprzestaliśmy naszych poszukiwań. Jacek był po prostu jedynym aktorem, który nam pasował do tej roli.
- Obsadzenie Bartosza Bieleni jako Ignaca też było takie oczywiste?
- Nie. Zrobiliśmy zdjęcia próbne na tę rolę i Bartek je wygrał. On jako jedyny z tych, którzy w nich brali udział, miał w sobie jakąś zadziorność i dumę. I to było super. Ignac w jego interpretacji ma ogromną niezgodę na swoje położenie i nie daje się łatwo poniżyć. Urzekła nas ta jego wojowniczość i buntowniczość. Doszedłem więc do wniosku, że ten bohater potrzebuje kogoś takiego jak Bartek.
- Świetny jest też Robert Więckiewicz w roli rotmistrza Dunina. Nie miał on obiekcji, żeby zagrać tak jednoznacznie negatywną postać?
- Nie. Myślę, że każdy aktor tak naprawdę marzy o tym, żeby zagrać czarny charakter. One są bowiem najfajniejsze do grania. Trudniej jest grać głównych bohaterów – tych protagonistów, bo oni nie są aż tak barwni jak te czarne charaktery.
- Nie zabrakło w tym męskim towarzystwie ciekawej postaci kobiecej. Agnieszka Grochowska łączy delikatność z hardością. To dlatego zagrała pułkownikową?
- Tak. Agnieszka ma w sobie jedno i drugie. Dlatego nie wyobrażałem sobie innej aktorki w tej roli. Agnieszka w tym czasie robiła kilka innych projektów i trudno było jej pogodzić terminy. Bardzo się cieszę, że mimo to udało się i wystąpiła w „Kosie”. Trudno mi wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli.
- Jason Mitchell trafił do „Kosa” z castingu?
- Nie. To była bezpośrednia propozycja dla niego. Długo zastanawialiśmy się z producentami nad kilkoma aktorami z USA, którzy byli w naszym zasięgu. To był długi proces. Najpierw przez agentów musieliśmy ustalić wszystkie warunki, a dopiero potem ten scenariusz dotarł do Jasona. A on, kiedy go przeczytał, zajarał się nim na maksa. Bardzo chciał to zrobić i przyjechał tutaj z ogromną potrzebą i chęcią bycia częścią naszego teamu.
- Miał pan całą plejadę polskich gwiazd na planie. Jak się udało panu nad nimi zapanować?
- (śmiech) Jeśli chodzi o aktorskie ego, to było go momentami tyle, że nie mieściło się w tym dworku, w którym kręciliśmy. Ale to też jest dobre. To był projekt, który wszystkich zmuszał do maksymalnej mobilizacji i czujności, bo każdy wiedział, że inni patrzą na niego. Każdy chciał wypaść dobrze w oczach swych koleżanek i kolegów. Kiedy ma się tylu świetnych aktorów w jednym filmie, to oni nakręcają się nawzajem i ciągną się w górę. Wolę pracować z utalentowanymi ludźmi i silnymi osobowościami. To jest super – bo mogę też się od nich uczyć.
- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Zapamiętam ten plan głównie jako wykańczające przeżycie”. Co się za tym kryje?
- To, że było bardzo mało czasu, a bardzo dużo rzeczy do zrobienia. Te sceny kaskaderskie, konne, pirotechniczne potrzebują mnóstwo czasu, którego potem brakuje na sceny aktorskie. Nie można więc odetchnąć i pracować bez pośpiechu. To jest trudne. Dlatego ten pośpiech bardzo często nam towarzyszył. Do tego akurat wybuchła wojna w Ukrainie, gdy byliśmy w przygotowaniach do zdjęć. Musieliśmy więc przenosić lokację z Podkarpacia, gdzie mieliśmy kręcić. To też na nas wpłynęło. Natychmiast poszły w górę ceny paliwa i drewna, a my mieliśmy drewniany dworek do zbudowania. Trzeba więc było usunąć jakieś sceny, żeby ściąć koszty. A jak się wytnie sceny, to pojawiają się kolejne problemy, bo trzeba to czymś wypełnić. Dlatego to była bardzo męcząca przygoda. Całe szczęście miałam przy boku znakomitych twórców i silne osoby, które wiedziały co robią.
- Najtrudniejsze były sceny akcji?
- Tak. Ale tu też miałem mocne wsparcie. Pracowaliśmy bowiem ze świetnie przygotowanymi kaskaderami. No i miałem znakomitego operatora - Piotrka Sobocińskiego Jra, który jest bardzo doświadczony. To wszystko sprawiło, że było mi trochę lżej.
- Budżet filmu wynosił 20 milionów złotych. To rzadkość w polskim kinie.
- Kiedy zaczyna się pracę nad filmem, w miarę jej trwania zawsze okazuje się, że jest niewystarczająca ilość funduszy i trzeba kombinować, żeby zwiększyć budżet. Tutaj też tak było.
- Wybuch wojny w Ukrainie sprawił, że „Kos” nabrał aktualnego wyrazu. Nie boi się pan, że kiedy widzowie zobaczą pana film, to ruszą podpalać rosyjskie konsulaty?
- (śmiech) Mam nadzieję, że nie. Kino jest po to, byśmy mogli rozładować wszystkie negatywne emocje za pomocą filmu i nie musieli robić tego w rzeczywistości.
- Rotmistrz Dunin śmieje się w filmie z Polaków, że zawsze znajdą pretekst, by złapać się za łby. To pana komentarz do obecnej sytuacji politycznej w kraju?
- Naturalnie. Od początku wiedzieliśmy, że „Kos” będzie pod kostiumem historycznym opowiadał o tym strasznym kotle buzującej nienawiści i wojny polsko-polskiej. Kręcąc ten film, czułem, że opowiadam o świecie, w którym żyję. Dlatego w ogóle chciałem zrobić „Kosa”. Bo najlepiej, kiedy film może komentować to, co się dzieje wokół nas.
- Dlaczego postawił pan na otwarte zakończenie?
- Nie chciałem jakiegoś naiwnego końca. Nie chciałem też zostawiać widzów z poczuciem hurraoptymizmu. Przecież wszystko to, co nastąpiło po wydarzeniach opisywanych w filmie, nie napawało nadzieją. Z drugiej strony nie chciałem widzów też dołować i pokazać, że to wszystko było na nic, bo uważam, że nie było. Postawiłem więc na coś pomiędzy. Stąd to, co widzimy w finale, to najlepszy moment, w którym chciałem zakończyć tę opowieść.
- Myśli pan, że „Kos” może być atrakcyjny dla zagranicznego widza?
- Byłoby super. To jednak już nie zależy ode mnie. Ciężko powiedzieć jak świat to przyjmie. Czas pokaże.
- Jest pan dzisiaj po nakręceniu „Kosa” innym reżyserem?
- Myślę, że dużo mnie ten film nauczył. Pod wieloma względami. Dużo się też dzięki niemu dowiedziałem o sobie. Zresztą każdy film to potężna lekcja dla jego twórcy.
- Jaki będzie pana kolejny film?
- Jeszcze nie mogę powiedzieć. Ale jest szansa, że to będzie też film kostiumowy. (śmiech) Wszystko na to wskazuje.