Paweł usłyszał na teleporadzie: "Plecy bolą pana od siedzącej pracy, trzeba to przeleżeć". To teraz leży. W śpiączce
Zaczęło się jesienią, od bólu pleców. - To od siedzącej pracy, przepiszę tabletki przeciwbólowe - powiedział do słuchawki lekarz. Może gdyby zobaczył Pawła Mikulskiego z Krużlowej Wyżnej na własne oczy, postukał w jego plecy, zmierzył ciśnienie, to zorientowałby się, że ból nie pochodzi od mięśni. Ale był czas teleporad, środek pandemii, nie sposób było spotkać się z lekarzem na normalnej wizycie. A już wtedy organizm 38-latka walczył z silną infekcją. Potem było już coraz gorzej: sepsa, pęknięcie śledziony, niewydolność krążeniowa. Alicja, żona Pawła, przez ostatnie miesiące kilka razy słyszała: To już czas się z nim pożegnać. Nie poddała się. Dziś walczy o to, by jej mąż wybudził się ze śpiączki.
Najgorzej było w grudniu zeszłego roku. Stan Pawła długo się nie poprawiał, leżał podpięty pod respirator, dializowany, wspomagany lekami. Dzieci mężczyzny - Lenka i Bartuś, oboje chodzą do przedszkola - były coraz bardziej zdezorientowane, zestresowane.
Alicja Mikulska, krążąc między szpitalem, domem a ośrodkiem szkolenia kierowców (pod nieobecność męża musi również sama ogarniać ich biznes) była już na granicy wytrzymałości. Psychicznej, fizycznej, emocjonalnej, logistycznej. Każdej.
I wtedy lekarz w sądeckim szpitalu powiedział, że nie widzi żadnych szans na to, że mąż z tego wyjdzie. Chciał odłączyć go od leków i dializy.
- Krzykiem, buntem, postawieniem na nogi całej rodziny udało się ocalić Pawła - mówi Alicja.
I kiedy już wywalczyli dla niego to życie, Pawłowi zaczęło powoli się poprawiać. Przed nim długa droga, być może nigdy nie dojdzie do sprawności.
Ale są takie chwile, że Alicji naprawdę zdaje się, że jej mąż wszystko dobrze słyszy i rozumie. I że wyjdzie ze śpiączki, wróci do sprawności.
Wróci do nich.
Teleporady
Paweł Mikulski prowadzi ośrodek szkolenia kierowców w Nowym Sączu, jest instruktorem jazdy.
We wrześniowy piątek wrócił do domu wcześniej. To było do niego niepodobne. Powiedział Alicji, że bolą go plecy. Tak bardzo, że nie był w stanie dokończyć lekcji.
W sobotę było jeszcze gorzej, ból się nasilał, mężczyzna już z trudem podnosił się z łóżka.
- Próbowaliśmy dostać się na wizytę, taką prawdziwą, na żywo - opowiada Alicja Mikulska. - W świąteczno-nocnej poradni w Grybowie usłyszeliśmy, że przez pandemię możliwa jest tylko teleporada. No, chyba że to zawał, udar, to wtedy trzeba jechać na SOR. Ale na pewno nie z bólem pleców.
Teleporada w sobotę:
Lekarz: Czy ma pan siedzącą pracę?
Paweł: No tak, jestem instruktorem jazdy.
Lekarz: To mamy jasność. Przepiszę panu tabletki przeciwbólowe, proszę przyjmować je dwa razy na dobę.
Tabletki pomagały na 40 minut. Po tym czasie znów było gorzej. W poniedziałek Alicja po raz kolejny próbowała umówić męża na wizytę. Znów możliwa była tylko teleporada.
Paweł: Jest coraz gorzej.
Lekarz: Musi pan leżeć. To rwa kulszowa, a rwę kulszową trzeba po prostu przeleżeć.
Paweł: Tabletki nie działają.
Lekarz: Zmienię panu na zastrzyki.
A gdyby…
Dziś Alicja już wie, że ten ból to nie była ani rwa kulszowa, ani nadwyrężenie mięśni. Że w ogóle nie pochodził on od pleców. Prawdopodobnie Paweł miał już zaatakowane nerki, to ich kwasica dawała tak silne dolegliwości bólowe.
Kobieta nie chce wyrokować, stwierdzać z całą stanowczością: gdyby nie teleporady, to nie doszłoby do krytycznego stanu męża, do sepsy, do niewydolności wielonarządowej.
Ale nie da się wykluczyć - zastrzega ostrożnie - że gdyby lekarz przyjął go w gabinecie, postukał w plecy, przyjrzał mu się, zmierzył ciśnienie - to zapaliłaby mu się czerwona lampka. I być może Paweł doczekałby się szybciej pomocy.
Wyrwać śmierci
Poniedziałek - dzień drugiej teleporady - Paweł przeleżał w łóżku. We wtorek był jeszcze słabszy. W środę gwałtownie spadło mu ciśnienie, był zimny, spocony. Oddech miał ciężki, płytki. Alicja zadzwoniła po pogotowie. Początkowo nie chcieli przyjechać, dyspozytor powiedział: Jeśli problemy będą się utrzymywać przez kolejne dwie godziny, wtedy proszę dzwonić raz jeszcze.
W końcu przyjechali. Niestety, było już bardzo późno. Paweł trafił na Oddział Intensywnej Terapii sądeckiego szpitala. Diagnoza: ostra sepsa (na skutek zakażenia gronkowcem złocistym), niewydolność wielonarządowa, pęknięte jelito, ropień płuca.
Mężczyzna został podpięty pod respirator i dializę. Jego stan w kolejnych tygodniach jednak się nie poprawiał. 13 listopada doszło do pęknięcia śledziony, lekarze przez trzy tygodnie nie mogli zatamować krwotoku. Był leczony metodą otwartego brzucha, polegającą na systematycznie powtarzanych drenażach jamy brzusznej, która przez ten czas zostaje niezaszyta.
W pewnym momencie serce Pawła całkowicie przestało bić. Na szczęście udało się go reanimować. Z kolei w grudniu Alicja usłyszała od lekarza, że nie widzi już żadnych szans, żeby jej mąż z tego wyszedł, że trzeba zaprzestać uporczywej terapii - odpiąć go od dializy i leków.
Nie zgodziła się. - Krzykiem, buntem, postawieniem na nogi całej rodziny udało mi się go wyrwać śmierci - opowiada.
Obudzić się ze złego snu
Po tej walce stan Pawła zaczął się poprawiać. Po kilku miesiącach spędzonych na Oddziale Intensywnej Terapii został przepisany na chirurgię.
A potem - do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego. Tam lekarze - i inny personel medyczny - ustabilizowali stan Pawła. Mężczyzna samodzielnie oddycha, jego narządy pracują prawidłowo. Poza mózgiem.
- Paweł jest w stanie śpiączki czuwającej. Nie ma z nim, jak to mówią lekarze, „kontaktu logicznego”, natomiast często mamy wrażenie, że ruchami gałek ocznych czy delikatnym uciskiem dłoni sygnalizuje, że nas rozumie. Na pytania odpowiada „tak” lub „nie” ruchami oczu - opowiada kobieta.
Od paru tygodni mężczyzna przebywa w prywatnym ośrodku rehabilitacji na Podkarpaciu. Jest tam cały czas rehabilitowany. Rodzina płaci za to z własnej kieszeni, ale nie ma wątpliwości: to ma sens. Stan Pawła naprawdę się poprawia. A pracownicy ośrodka robią kawał dobrej roboty.
Paweł został zakwalifikowany do programu wybudzeń ze śpiączki, finansowanego przez NFZ. Niestety, ze względu na odleżyny, których nabawił się na oddziale chirurgii, nie może teraz wziąć w nim udziału. Termin przepadł, ale Alicja będzie starać się o kolejny.
Jeśli to się nie uda, zostanie mu tylko prywatna rehabilitacja. Jej koszt liczy się nawet w dziesiątkach tysięcy złotych miesięcznie. Jest żmudna, długotrwała. Ale daje szansę na powrót do normalności.
Przez telefon nie wyleczysz
Narodowy Fundusz Zdrowia twierdzi, że z przeprowadzonej telefonicznie na grupie prawie 14 tysięcy Polaków ankiety wynika, że blisko 58 procent z nich jest zadowolonych z teleporad - to znaczy uważa, że jakość świadczonej w ten sposób usługi jest co najmniej tak samo wysoka, jak w gabinecie.
Z drugiej strony wielu Polaków ma przykre doświadczenia.
Prof. Andrzej Matyja, krakowski chirurg i prezes Naczelnej Rady Lekarskiej przyznaje, że docierają do nich skargi z różnych stron Polski. - Teleporada jest wspaniałym narzędziem, ale narzędziem wspomagającym, a nie decydującym o leczeniu. I to narzędzie powinno być stosowane z wielką rozwagą i ostrożnością, podkreślałem to wielokrotnie. Możemy przez telefon monitorować stan pacjenta, ale nie diagnozować go. Teleporada nigdy nie zastąpi tradycyjnej wizyty, podczas której widzimy człowieka i możemy go zbadać - mówi.
Prof. Matyja dodaje, że mimo kilkudziesięcioletniego doświadczenia w chirurgii nie odważyłby się postawić diagnozy przez telefon.
Podobne wątpliwości ma prof. Dominika Dudek, krakowska psychiatra i prezes elekt Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. - Mam mieszane uczucia wobec teleporad. Oczywiście, pomyłki diagnostyczne zdarzają się również podczas tradycyjnych wizyt, jednak możliwość obejrzenia pacjenta, spojrzenia mu w oczy, zbadania, znacznie to ryzyko zmniejsza - mówi lekarka. - Teleporady są okej, jeśli nic nowego u pacjenta się nie dzieje, tylko na przykład potrzebuje recepty czy przedłużenia zwolnienia. Ale jeśli choroba zmienia przebieg lub pojawia się coś nowego, powinniśmy zobaczyć pacjenta na żywo.
Nie zniknął
Alicja mówi, że czasem czuje się jak robot. Praca (bo musiała przejąć za Pawła prowadzenie ośrodka jazdy), walka o zdrowie męża, opieka nad nim (a do ośrodka, w którym przebywa mąż, ma 150 kilometrów drogi). Do tego dom, dzieci, codzienne, zwykłe obowiązki: wyprać, posprzątać, ugotować obiad.
Dużo tego wszystkiego. - Na szczęście bardzo pomaga mi rodzina i przyjaciele. Paweł jest osobą, która zawsze pomagała najpierw innym, dopiero później myślała o sobie. I to dobro, które dawał ludziom, teraz się zwraca. Gdyby nie pomoc bliskich, nie wiem, jak dałabym radę - mówi.
Przez pierwsze trzy miesiące, kiedy życie Pawła było w stanie ciągłego zagrożenia, Alicja prawie w ogóle nie spała. Próbowała drzemać z telefonem w ręku, na wypadek, gdyby zadzwonili ze szpitala, że czas (po raz kolejny) się pożegnać. Wydawało jej się, że jest w jakimś matriksie, za szybą, nie mogła się skoncentrować, uspokoić. Lekarze coś do niej mówili, a do niej nie do końca to docierało. Któregoś dnia lekarka z Intensywnej Terapii huknęła na nią: Proszę się wziąć w garść, tu umierają pacjenci.
Podziałało jak kubeł zimnej wody. - Od tego czasu staram się trzymać emocje na wodzy, nie uciekać w histerię - opowiada.
Dzieci też są już trochę spokojniejsze.
Alicja: Szczególnie córka, pięciolatka, bardzo to przeżywała. Dopytywała: Czy ty też nie umarniesz? Wpadała w panikę za każdym razem, jak zostawiałam ją pod opieką dziadków czy cioć. Bała się, że któregoś dnia ja też zniknę z jej życia. W pewnym momencie przechodziła przez fazę buntu, mówiła, że nie lubi taty, bo ją zostawił. Małemu dziecku trudno wytłumaczyć, że tata nikogo nie zostawił, że on wciąż jest - tylko chory, inny. Teraz, kiedy mąż jest już poza szpitalem, mogę swobodnie go odwiedzać i łączyć się przy nim z dziećmi na wideo. To je uspokaja - widzą, że tata jest.
Nie zniknął.
***
Pawłowi można pomóc, wspierając zbiórkę na siepomaga:
https://www.siepomaga.pl/pawel-mikulski
O tym, jak pomóc, dowiemy się też z fcebooka: https://www.facebook.com/poMOCdlaPawlaMikulskiego