Obyczaje. Chrześcijanie odkrywają pożytki z drzewa cacahaquahuitl. Piusowi V nowość nie smakowała. Aromaty krakowskich „Delikatesów”.
Hans Conrad Zander, w młodości dominikanin, później dziennikarz i pisarz buszujący wśród historycznych ciekawostek, opisał zdarzenie, którego świadkiem był w Indiach:
Guru siedział na skórze leoparda w najświętszym przybytku świątyni Bangalore w południowych Indiach. Odziany w skąpy fartuszek, z wysokości niebiańskiego łoża przyjmował hołdy wyznawców.
W tym momencie stało się; ktoś stojący za mną zaczął się głośno śmiać. Była to jakaś niemiecka „Fraulein”. Palcem pokazywała naturalnej wielkości fotografię guru wiszącą na ścianie. Zdjęcie przedstawiało naszego boskiego mistrza takim, jaki siedział teraz przed nami z ogromnymi pokładami tłuszczu zwisającymi ze wszystkich stron. Wyglądał jak pewna reklama opon samochodowych. Angielski napis pod zdjęciem wyjaśniał; „Zdjęcie ukazuje Jego Świątobliwość Shiva Bala Yoghi, który po dwunastu latach ścisłego postu osiągnął doskonałe oświecenie”.
Młoda Niemka, którą rozśmieszył spasiony asceta, nie wiedziała, że w Indiach, podobnie jak niegdyś w Europie, podczas postu można jeść wszystko co bardzo słodkie. Guru prawdopodobnie przez lata nie przełknął ani jednego ziarenka ryżu, ale do woli objadał się marcepanem na mleku świętej krowy. Fraulein z Niemiec z pewnością nie wiedziała też, iż katolicy mieli podobny problem z czekoladą.
A skoro mowa o historii i czekoladzie... Kiedy pomyślę o czasach dzieciństwa, wśród zapachów stałych, niezmiennych - takich jak woń siana i końskiego potu na placach targowych, jodełek sprzedawanych w grudniu pod wieżą ratuszową - wyróżnia się czekoladowo-cytrusowa mieszanka buchająca z przyrynkowych „Delikatesów”.
Czy wyobraźnia płata figle, czy rzeczywiście tak właśnie pachniał ten sklep? Przecież cytryny i pomarańcze pojawiały się wtedy rzadko, zazwyczaj przed Bożym Narodzeniem... Czekolada - i to znakomita! - jednak zawsze leżała na sklepowych ladach. Ilekroć z ojcem dotarłem do Rynku, spacer koronowała słynna „Danusia”. „Taka jak przed wojną!” - wzdychali dorośli na widok tej podłużnej czekoladki o ostro smakującym nadzieniu.
Zapach czekolady przepłoszyły wczesne lata osiemdziesiąte, czas erzaców, chyba nie tak paskudnych jak podczas okupacji, ale w „Rio” podawano kawę po trosze prawdziwą, po trosze zbożową - tak jak kazała instrukcja Krakowskich Zakładów Gastronomicznych. Najbardziej ucierpiała czekolada, która składała się głównie z tajemniczych „mas tłustych”, rzeczywiście tłustych niczym towot i podejrzanie słodkich.
Wróćmy jednak do prawdziwej czekolady. Wśród atrakcji oferowanych przez Nowy Świat znalazły się owoce, tłuste i gorzkie fasolki, rosnące na drzewie cacahaquahuitl. Siostrzyczki z klasztoru Naszej Pani z Guanaco zajęły się tym pogańskim przysmakiem, usuwając nadmiar tłuszczu, dodając cukier oraz wanilię i - w przeciwieństwie do Indian - podając napój na gorąco. Zauważono też, że ostudzony, słodki i gęsty zastyga, tworząc tabliczki. Tak odkryta została czekolada.
Kiedy chrześcijański świat poznał ten przysmak, wraz z nim pojawiło się zasadnicze pytanie: czy można to jeść i pić w czasie postu? W Meksyku trwały spory, w zależności od klasztoru albo zajadano się tą nowością, albo uważano ją za szatańską pokusę. Protestanci byli bardziej konsekwentni: słynny korsarz Drake bezlitośnie topił w morzu kakaowe ziarna z katolickich statków.
Czekoladowe spory przeciął papież Pius V, były inkwizytor, przyszły święty, owładnięty obsesją krucjaty przeciwko Turcji. Czekolada tak mu nie smakowała, że po wypiciu łyku stanowczo powiedział: Potus iste non frangit jejunium - picie tego nie łamie postu. Roma locuta, causa finita...
Miłośnikom, a raczej miłośniczkom, czekolady, groziły jeszcze inne niebezpieczeństwa. Czekolada pojawiła się we Francji, wraz z hiszpańską infantką Marią Teresą, którą w 1660 roku poślubił Król-Słońce. Czekoladowej namiętności oddawała się sama królowa. Po latach każda francuska dama miała już własny dzbanek do czekolady, chocolatiére, o czym można dowiedzieć się z listów markizy de Sévigne. W jednym z nich napisała: Markiza de Coëtlogon piła w ciąży tyle czekolady, że wydała na świat chłopczyka czarnego jak diabeł, który zaraz umarł.