Piekło ciułacza. Kredytobiorcy przeżywają koszmar, ale mój jest większy, więc czemu miałbym spłacać cudzy kredyt? [Kwadratura kuli]
Potwornie wkurza mnie, że wszyscy wokół martwią się biedakami, którzy pozaciągali kredyty – zwłaszcza te wieloletnie, na mieszkania – a teraz muszą spłacać kwoty rosnące w rytmie rekordowych w tym stuleciu podwyżek stóp procentowych. Jeszcze siedem miesięcy temu miesięczna rata kredytu na zakup 50-metrowego lokum w Krakowie wynosiła 2,2 tys. zł, a teraz trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu 4 tys. zł. Koszmar? Koszmar. Ale jest on naprawdę pikusiem na tle tego, co przeżywają drobni ciułacze. Tymczasem większość polityków chce tych ciułaczy, w tym mnie, obciążyć spłatą cudzych kredytów. Stanowczo protestuję przeciwko tej rażącej niesprawiedliwości! Żądam programu wsparcia ciułaczy!
Ocierające się o skąpstwo (a czasem przekraczające jego granice) ciułactwo krakowskie, zwane centusiostwem, obrosło setką legend i jeszcze większą liczbą anegdot. Mój kolega, historyk podwawelskiego grodu i zbieracz pysznych opowieści, twierdzi, że u progu XXI wieku pewien krakowski jąkała zdumiał wszystkich płynnością mowy – po bitych 50 latach ustawicznych zacięć.
Spytany, jak doszło do cudownego ozdrowienia, odparł: „Banalnie. Musiałem wczoraj zadzwonić do brata w USA, a wiecie, ile takie rozmowy kosztują”. Historia ta wydaje się być ściśle skorelowana z inną, opowiadaną przez mojego dziadka jakieś pół wieku temu – o chłopaku, który pochwalił się ojcu, znanemu krakowskiemu centusiowi, że zaoszczędził 20 groszy, bo zamiast wsiąść do tramwaju, pobiegł za nim. „Trza było biec za taksówką! Zaoszczędziłbyś 5 złotych!” – zrugał go centuś.
Ciułactwo wywołuje w Polsce odruchowe śmichy-chichy, co świadczy o naszej kulturze dłużnikiem podszytej i nad dłużnikiem się litującej (zaś jego wierzycieli mającej w… umiarkowanym poważaniu; vide: powszechna pogarda do jakże niezbędnych nam komorników). Tymczasem dla wszystkich cywilizowanych krajów oszczędności obywateli były i wciąż pozostają fundamentem dobrobytu i kołem zamachowym rozwoju. To dzięki zgromadzonym, często długimi latami, środkom mamy co inwestować, to ich mozolne gromadzenie w ostatnich 30 latach sprawiło, że zamiast równowartości 20 dolarów przeciętny krakus zarabia 1800, a tynki w Krakowie się nie sypią.
A teraz spójrzmy na obecną sytuację – w tym inflację przekraczającą 12 procent w skali roku – okiem centusia, czyli współtwórcy polskiego dobrobytu. Weźmy mojego znajomego Kazimierza z… Kazimierza, który skończy latem tego roku 60 lat i przez ostatnie trzy dekady, a więc dokładnie pół życia, odkładał co miesiąc równowartość obecnych 500 złotych.
Dzięki różnego rodzaju inwestycjom, głównie bezpiecznym lokatom i obligacjom, kwota oszczędności urosła do prawie 250 tys. złotych. 100 tys. z nich pan Kazik trzyma w obligacjach czteroletnich indeksowanych inflacją, więc powiedzmy, że tu nie straci. Ale pozostałe 150 tys. zł ma na lokacie w dużym banku, kontrolowanym przez polski rząd. Oprocentowanie? Pół procenta rocznie. Ostatnio, po interwencji Kazika, łaskawie podniesione z 0,1 – z uwagi na relatywnie sporą kwotę oraz blisko 40-letnią już wierność klienta.
Policzmy: za cały rok bank wypłaci ciułaczowi 750 zł odsetek, z czego państwo weźmie 150 zł (20-procentowy podatek Belki). Zostaje 600 zł „zysku”. W tym samym czasie inflacja zeżre mu 18,5 tys. złotych! Pod warunkiem, że nie skoczy do np. 15 procent lub więcej. A zapewne skoczy, bo z jednej strony NBP podnosi stopy procentowe, a z drugiej – rząd w roku przedwyborczym podjął mnóstwo działań POBUDZAJĄCYCH WZROST CEN (trzynastka i czternastka dla emerytów, obniżenie akcyzy, zerowy VAT, teraz jeszcze pomysł dopłat do kredytów lub zamrożenia WIBOR), na czym notabene sam korzysta. Ekonomiści nie przez przypadek podkreślają, że inflacja to taki parapodatek płacony państwu. Przez kogo? Głównie przez ciułaczy!
Paradoks całej sytuacji polega na tym, że wszyscy, jako się rzekło, skupiają się dziś na rzekomo biednych kredytobiorcach. Spójrzmy więc na nich także okiem ciułacza. Sąsiad Kazika – specjalista w krakowskiej korpo (jeden z ponad 100 tys. zatrudnionych w tego typu firmach pod Wawelem) kupił w zeszłym roku dwa mieszkania – jedno za gotówkę, drugie na 25-letni kredyt z 10-procentowym wkładem własnym.
Rata kredytu wzrosła z 2,7 do 3,8 tys. zł, a więc o 1,1 tys. zł miesięcznie. W tym samym czasie specjalista dostał podwyżkę ponad inflację – o 20 procent, z 12 tys. zł do 14,4 tys. zł, a więc o 2,4 tys. zł miesięcznie. W dodatku oba jego mieszkania również zyskały na wartości ponad inflację – minimum o 15 procent.
Pytam: kto tu jest ofiarą i kogo należy chronić?