Katarzyna Kachel

Piotr „Peru” Chrzanowski. Buntownik z Krakowa, który przeżył samego siebie

Piotr „Peru” Chrzanowski. Buntownik z Krakowa, który przeżył samego siebie
Katarzyna Kachel

O takich jak on mówi się szaleniec, ryzykant, a nawet mocniej - samobójca. Krakowianin Piotr „Peru” Chrzanowski ma w sobie ten pierwiastek, który nie pozwala stać w miejscu. A gdyby nawet chciał, byłby w tym rodzaj autosabotażu, może nawet autodestrukcji. - Nie sądziłem, że spotkam cię żywego - usłyszał kiedyś i dobrze to zdanie zapamiętał. Bo tacy wariaci, którzy przesuwają granicę brawury dalej i dalej, muszą się liczyć z tym, że kiedyś coś się nie uda. Wielu kolegom „Peru” się nie udało, on wciąż opowiada o pasji do ekstremalnego sportu, do nart i paralotniarstwa. I o tym, że kocha życie.

Kiedy przyjeżdża do Krakowa, ogląda stare kąty. Miejsca gdzie się wychował, gdzie mieszkali dziadkowie. Wsiada do tramwaju i patrzy, jak wszystko się zmieniło. Nadal się zmienia, tak więc czasami się gubi. - Wtedy ktoś zawsze mnie podprowadzi, wskaże drogę. Ludzie są mili i uprzejmi, jak dawniej - mówi. Przynajmniej tak to dawniej zapamiętał. - A może tak się pamięta świat dzieciństwa, które miałem bardzo szczęśliwe - zastanawia się.

Siedzimy w domu u rodziny Piotra, a ja słucham jego opowieści w języku, którego nigdy nie zapomniał, choć był na krańcach świata, a może nawet na krańcach istnienia.

DNA

Aktywność, może nawet ryzyko, miał zapisane w DNA. - Wyssałem z mlekiem matki - śmieje się. Rodzinę, w której przyszło mu się urodzić, trudno było nazwać osiadłą. Zawsze chcieli więcej, byli aktywni, poszukiwali nowych przygód i wrażeń. Uwielbiali sporty ekstremalne, skituring, wspinaczkę i kajakarstwo górskie. Syn, który urodził się całkiem po bożemu w krakowskim miejskim szpitalu 5 listopada 1957 roku, w pasjach im nie przeszkadzał. - Nie należałem do ładnych dzieci, do trzeciego roku życia całkowicie byłem łysy - śmieje się Piotr Chrzanowski. - Właściwie bardziej przypominałem kosmitę.

I może dlatego normalne ziemskie egzystowanie tak go nudziło. Potrzebował kosmicznych wyzwań. Marzył o odkrywaniu ziem nieodkrytych, podróżowaniu do miejsc nieznanych, eksploracji dalekich światów. O takich chłopcach jak Piotr mówią rozrabiaka, chuligan, ale też marzyciel. - Uchodziłem raczej za dzikusa, którego nie można było ujarzmić, nie istniało dla mnie coś takiego jak nie wolno, poczekaj, odpocznij - wspomina.

Czy jego przyszłość byłaby inna, gdyby w 1966 roku nie wsiadł na transatlantyk „Stefan Batory” i nie popłynął z mamą do Kanady, gdzie już czekał na nich ojciec? Jak mogłoby wyglądać alternatywne życie „Peru” Chrzanowskiego, gdyby pozostał w Krakowie? Może nie zostałby pionierem narciarstwa ekstremalnego, a nauczycielem geografii lub pisarzem książek przygodowych. Ale stało się inaczej. Wylądował w Kanadzie, tam musiał się zaadaptować.

- Ryzykanctwo i brawura były lekiem na moje kompleksy, które miałem jako emigrant. Stąd może moje życie na krawędzi #- zastanawia się.

Na tej krawędzi czekały go pionierskie szlaki, dżungle, lodowce, miejsca, do których nie trafił nikt albo niewielu. To dawało mu nieograniczoną wolność, napędzało, gnało, kształtowało. Bo przecież z każdym swoim projektem, wyprawą dojrzewał.

Ryzykant przez duże „R”

Często myślał o swojej konstrukcji, o tym, dlaczego robi takie rzeczy, które wśród innych śmiertelników uchodzą za kosmos. Skąd to zakręcenie u chłopaka, który wychował się w kochającej i wspierającej rodzinie. - Nie znajdowałem żadnych psychologicznych przyczyn. Na pewno ułatwiał fakt, że nigdy nie odczuwałem strachu w ten sposób, bym musiał wybierać inne życie niż to, którym żyję. Oczywiście mam świadomość mechanizmu, który pojawia się przed zagrożeniem, ale to sprawia, że staję się tylko sprawniejszy i myślę, jak rozwiązać trudną sytuację. Wiem, że nie ma miejsca na błędy - stwierdza.

Gdy był już dorosły, przeczytał dość dokładnie prace psychologa Franka Farleya, który podzielił ryzykantów na tych pisanych przez duże „R” i małe „r”. Ci przez duże, których nazywa świadomymi; podróżnicy, przedsiębiorcy, odkrywcy to tacy, dla których rutyna jest czymś nieznośnym, a życie według schematu rodzi frustracje. Spełniają się więc tylko w kolejnym wyzwaniu. - Myślę, że właśnie takim ryzykantem byłem - uśmiecha się. Bo ci ryzykanci pisani małą literą łączą ryzyko ze stresem, a każdy wyłom od przewidywanego planu wydarzeń rodzi w nich niepokój.

To przecież chore byłoby tak żyć.

Fakty

Życie Piotra „Peru” Chrzanowskiego to materiał na parę filmów, zaś historiami czy przygodami, które ma w swoim CV, mógłby obdzielić kilka, nawet kilkanaście osób. A i tak uchodziłyby za porywające i lekko nieprzystające do normy osoby. Gdyby napisać pokrótce, będzie leciało mniej więcej tak: „Peru” w latach 70. i 80. jako pierwszy dokonał zjazdów na nartach ze szczytów i lodowców na Alasce, w Kanadzie, Meksyku, Peru i Nepalu (w tym z kanadyjskiego Mount Robson), uczestnik wypraw do Ameryki Południowej. Odwiedził ludy Arahuaco i Kogi w niedostępnych kolumbijskich Sierra Nevada de Santa Marta. Zapalony paralotniarz.

Realizuje filmy o narciarstwie ekstremalnym i paralotniarstwie, jako operator wziął udział w wyprawie dookoła świata samolotem z II wojny światowej.

Nie mieści się w tym streszczeniu ani pierwszy zjazd z Huascaran w Peru z wysokości 6200 metrów, ani pierwszy zjazd lodowcem Angel (Mount Currie) spod igły szczytowej do Combatant Col czy zjazdy z lodowców w Nepalu (ok. 6200 m n.p.m.) w okolicach Gokyo. Nie mieszczą się inne, wiele, całkiem sporo rekordów, które ma na swym koncie. Przyjaciel „Peru” Sylvain Saudan, pionier narciarstwa ekstremalnego, który jako pierwszy zjechał na nartach z ośmiotysięcznika Gasherbruma mówi, że takich jak Piotr nazywa się we Francji lokomotywą. To osoby, które zawsze chcą dalej i więcej. I potrafią za sobą pociągnąć wielu ludzi, zarazić pasją nawet wtedy, kiedy brak wielkich funduszy. Na takich jak on mówi się też, że mają naturę nosorożca, nie poddają się nawet wtedy, kiedy wszystko idzie jak po grudzie.

Kraina błękitnego światła

Między miejscem, które czeka na „Peru” po drugiej stronie życia jest droga, którą nazywa krainą błękitnego światła. Był tam nieraz i dobrze zna to uczucie, kiedy się człowiekowi wydaje, że dotarł do miejsca które jest mu przeznaczone.

- Pływałem, wokół było dużo błękitnego światła, czułem obecność innych, może dusz? Miałem wrażenie, że ich znałem, może z przeszłości. Podobne halucynacje mieli inni moi znajomi. Czy mózg może wchodzić w te same myśli u kilku osób w różnym czasie - zastanawia się. W tym „pomiędzy” było mu ciepło, przyjemnie i dobrze na tyle, że opuszczenie przestrzeni wydawało mu się nawet niewłaściwe. Ten pierwszy raz, kiedy tam trafił, miał miejsce po wypadku w Huaraz w Peru. Na Lodowcu gdzieś w Cordillera Blanca w lipcu roku 1979. - Ale mu nie uległem. Nagle odezwała się we mnie natura buntownika, i pomyślałem: Nic z tego - śmieje się. - Nie tym razem. Otworzyłem oczy, ale zobaczyłem tylko ciemność. Odwróciłem głowę, a wtedy poraziło mnie światło dnia. Spojrzałem w dół: byłem boso, zakleszczony w wąskiej szczelinie lodowca. Próbowałem zrozumieć, co się stało. Po chwili bezowocnych wysiłków zacząłem pełznąć w górę, w stronę błysków słonecznego światła. Dłonie miałem zgrabiałe i przemarznięte, bo wcześniej, staczając się po twardym i zlodowaciałym śniegu, zgubiłem rękawice. Uświadomiłem sobie, że wpadłem w szczelinę, ale na szczęście zatrzymałem się na półce mniej więcej dwa metry poniżej krawędzi - tak to opisuje w książce.

Takich historii w życiu Piotra było wiele. Uczestnicy spotkań na festiwalach górskich i sportowych usłyszą więcej. Jak choćby o wypadku podczas próby zjazdu Żlebem Andersona na Mount Temple, kiedy spadł z 500 metrów i uderzył się w głowę. O kolizji paralotniowej w Pemberton, gdzie podczas awaryjnego lądowania uderzył w budynek. Miał złamania obu nóg, ręki, stracił kilka zębów. O miesiącach rehabilitacji, leczeniu i o tym, że go to nigdy nie złamało ani nie zatrzymało. #- Za każdym razem, kiedy wychodziłem z takich sytuacji cały, myślałem, że coś mnie uratowało. Jakaś wyższa siła, której nie nazywam, jakiś anioł stróż - uśmiecha się, choć nie jest związany z żadnym kościołem. I za każdym razem brał z takiego wypadku lekcję, by nie popełniać tych samych błędów, nie dokonywać złych wyborów, kiedy będzie ten kolejny raz.

Wybór

Nie ma dzieci, nie założył rodziny. Mieszka z leciwą mamą. Może zdecydował się tak, by sam mógł wybierać, oceniać, do jakiego stopnia może ryzykować. - Zdarzało się, że kiedy strach odzywał się mocniej, potrafiłem zrezygnować i ekstremalną wyprawę zamienić na turystyczną. Oczywiście to zmieniało się z wiekiem. Na samym początku trudniej byłoby zawrócić. Myślę, że inaczej by było, gdybym miał dzieci, rodzinę. Inaczej bym swoje życie wówczas ważył. Innych wyborów dokonał - zamyśla się.

Nie twierdzi, że ekstremalny sport nic go nie kosztował, a jego ciało nie jest zmęczone. Dlatego już się nie katuje. Przyszła pora na relaks, a latanie jest nagrodą za wcześniejszy wysiłek. - Dziś już nie mam potrzeby zmagania się ze strachem, bo nasyciłem się nim wcześniej. Nadal jeżdżę na nartach wokół domu, ale wolę to robić, kiedy jest cieplej. Latam, ale nie mam zamiaru bić żadnych rekordów - zaznacza.

Kiedy patrzy wstecz na swoje życie, nie żałuje niczego. Nawet błędów, przez które trafiał do krainy błękitnego światła. Żył tak jak chciał, zgodnie ze swoją naturą. Był wolny. Buntował się przeciwko normom, nie przeciwko sobie. Czy coś jest w tym złego. Czasami tylko pojawia się w nim tęsknota za towarzyszką życia, z którą dzieliłby pasje.

- Było kilka kobiet w moim życiu, ale się nie udało. Nie wiem, może czasami projekt bardziej mnie porywał i lekceważyłem związek. Nie dopilnowałem relacji - przyznaje.

Ale przecież na nic nie jest za późno, jak mówi. Życie trwa, a on ma plany. Może ma zapisane w swoim losie także kobietę, z którą spędzi resztę życia.

- Jestem teraz w Polsce i intensywnie się rozglądam - śmieje się i dodaje poważnie: - W lawinach i innych wypadkach straciłem kilkunastu przyjaciół z nart, wśród paralotniarzy może połowę mniej. Każda taka śmierć stawia mnie przed pytaniem, dlaczego nie ja? Dlaczego wśród tych, którzy odeszli są matki, ojcowie, a nie ja, stary kawaler i grzesznik? - pyta. Może więc ma coś jeszcze do zrobienia?

Jedno wie na pewno. Że kiedy będzie umierał, zamierza to zrobić na swoich warunkach. A nie umierając z nudów w domu spokojnej starości. Zapewnia: Mam swoją listę miejsc, w których chcę polatać, więc jeszcze przeżyję samego siebie.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.