Piotr Pilitowski: Jestem człowiekiem spełnionym, ale apetyt rośnie
Nie jest doskonałym ojcem, lojalnym mężem, ani odnoszącym sukcesy zawodowe człowiekiem. Ale bardzo chce, żeby wszyscy tak myśleli. Buduje więc iluzję rzeczywistości, w którą wciąga wszystkich członków rodziny, czyniąc ich ofiarami mitu swojego sukcesu. Willy Loman, bohater sztuki Arthura Millera "Śmierć komiwojażera". O postaciach mężczyzn w kryzysie rozmawiamy z Piotrem Pilitowskim, aktorem Teatru Ludowego, którego fenomenalną kreację tytułowego komiwojażera można zobaczyć na Scenie Pod Ratuszem.
Przyznam, że z mieszanymi uczuciami wyszłam ze spektaklu "Śmierć komiwojażera". Z jednej strony fenomenalne przedstawienie, wspaniały zespół, poruszający Willy Loman w pana wykonaniu. Z drugiej strony, gdybym była w emocjonalnym kryzysie, ten spektakl by mnie "pozamiatał". Jest przejmująco aktualny i nie przynosi ani krzty nadziei.
"Śmierć komiwojażera” zawsze robiła wrażenie. Tekst Arthura Millera, napisany w 1949 roku, wywoływał podobne emocje już wtedy, choć pewnie bardziej niż dziś kojarzył się z krytyką kapitalizmu, amerykańskiego snu. Ale jest to tak dobrze napisana sztuka, że w każdej epoce może wzruszać z powodu głębokiej analizy człowieka, jego kondycji, upadku z własnych powodów i z przyczyn zewnętrznych. W jednym z wywiadów Dustin Hoffmann, który wcielał się w rolę Willlly`ego Lomana w filmie nakręconym w latach 80., opowiadał, że i w Stanach, i w Chinach przychodzili ludzie, mówiąc, że bohaterowie przypominają im bliskich. To świadczy o uniwersalności tego tytułu, który porusza ludzi, ponieważ widzą odniesienia do swojego życia, do przyjaciół, znajomych. Ja również spotkałem takich ludzi. Geniusz tego tekstu polega właśnie na tym, że on się nie starzeje, jest wciąż aktualny.
Choć, jak już padło, dziś akcent pada na inne tematy. "Śmierć komiwojażera" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej jest opowieścią o tym, jak zabijają nas marzenia. Nazwaliście nawet swoją sztukę "requiem dla marzeń". Aktualny jest też w takim wymiarze krachu finansowego - Willy Loman musi spłacać kredyt za dom, właściwie została mu ostatnia rata, a właśnie stracił pracę.
Willy Loman zmaga się z własnymi ambicjami i z mitem świata, który wiele obiecuje, ale często są to „gruszki na wierzbie”. Choć tak naprawdę to on sam sobie narzuca chore ambicje i wyobrażenia o swojej karierze, czy wyidealizowanej przyszłości swoich dzieci.
Świetnie została sportretowana także sama rodzina, w której wszyscy powinni się udać na terapię.
Staraliśmy się wydobyć z tego tekstu coś więcej niż w poprzednich realizacjach, z dużą czułością przyglądaliśmy się także rodzinie. To swego rodzaju klasyka: Willy Loman - głowa rodziny, usiłuje sprostać pokładanym w nim nadziejom, a w dużej mierze schematom i ambicjom, które sam sobie narzucił. Starszy syn Biff miota się, bo nie potrafi być kimś, kogo zaakceptuje ojciec, nie potrafi spełnić oczekiwań. Młodszy syn Happy jest tym ułożonym, ale jest zawsze drugi. I Linda - żona i matka, która odgaduje potrzeby innych. Oni nie potrafią ze sobą rozmawiać. Każde z nich skupia się na roztrząsaniu problemów, ale nie ma między nimi komunikacji. To też chyba bardzo aktualne dziś, że koncentrujemy się na sprawach codziennych, walce z rzeczywistością, o pieniądze, przetrwanie, a zapominamy o komunikacji, a przecież w rodzinie to najważniejsza sprawa.
Przegrany Willy Loman to kolejna rola mężczyzny w kryzysie, złamanego przez życie, którą pan gra w ostatnim czasie. Przypadek?
To prawda, tak się składa, że od kilku lat dostaję propozycje zagrania ludzi, którym się życie pokruszyło z różnych przyczyn. Ostatnio to Iwan Wojnicki w "Wujaszku Wani", wcześniej Arnold Friednam w "Sekretnym życiu Friedmanów" - pedofil uznany za winnego, posłany - być może niesłusznie - do więzienia, David Lurie z "Hańby" Coetzego, który z powodu swojej słabości zniszczył sobie karierę, a potem został za to ukarany przez los. Te postaci są różne, ale są to ludzie słabi, zniszczeni, złamani, ich męskość się rozsypuje.
Lubi pan grać mężczyzn w kryzysie? Bo że umie pan grać takie role, to nie ma dyskusji.
Mnie się to podoba aktorsko. Lubię grać tych bohaterów, ponieważ są to niezwykle pojemne role – jest w nich nie tylko krzywda i złamane serce, alkoholizm czy błędy młodości – jest tam dużo kolorów i – paradoksalnie - jest w nich siła i godność, która zostaje im odbierana, ale którą do końca próbują utrzymać. Mam 57 lat, swoje już przeżyłem i z własnych doświadczeń i obserwacji wyciągam wnioski - może nie na życie, bo tu zawsze się jest mądrym po szkodzie – ale wnioski do budowania ról, bagaż, który mam, pozwala mi na tworzenie takich postaci. Pewnie kilkanaście lat temu nie byłoby to możliwe. Trzeba mieć jakieś doświadczenie życiowe, żeby w sposób istotny dotknąć tych ludzi.
Przy budowaniu takich ról doświadczenie jest nieodzowne? Nie wystarczy warsztat?
Aktor dopiero po latach – jeśli ma szansę rozwoju, a ja taką dostaję – jest przygotowany do zawodu, ale wiek też ma tu znaczenie, doświadczenia, przeżycia. Iwan Wojnicki z „Wujaszka Wani” miał w oryginale 47 lat, ale sto lat temu ludzie trochę inaczej się starzeli. Z kolei Willy Loman jest odrobinę starszy ode mnie więc dodatkowym wkładem pracy było zbudowanie roli – jakże dalekiej ode mnie, od mojej psychiki, mojego stanu ducha – zacząłem się bawić postaciowaniem.
Czyli?
Czyli dodawaniem sobie cech fizycznych człowieka, który jest zagubiony – wręcz chorobowo – w tym świecie. To są drobne rzeczy, z których buduje się zewnętrzną część postaci, np. w przypadku Willy`ego Lomana to było częste dotykanie mebli, ścian, jakby on chciał złapać pion w tej rzeczywistości, która mu się wymyka. Punktem wyjścia jest wyobraźnia, czyli świat, który się wali i który on chce zatrzymać, a efektem końcowym - typowe dla wielu ludzi, którzy się starzeją i nie są sprawni – drobiazgi. Poza najważniejszym elementem – myślowym przepracowaniem postaci, emocji, jakie ona na scenie przeżywa - ważne jest budowanie jej zewnętrzności właśnie, tak, żeby postać była całością.
Granie takich postaci jest obciążające dla aktora?
Fizycznie "Śmierć komiwojażera" jest bardzo obciążającym spektaklem, ponieważ jest to nieustanne przebywanie na scenie przez dwie godziny, znikam z niej właściwie dwa razy na chwilę. Czy mnie to dużo kosztuje psychicznie? Zawsze mówiłem, że nie. Po spektaklach „Sekretnego życia Friedmanów” czy „Wujaszku Wani” wracałem do domu „wypruty”, ale nie śniło mi się to po nocach, nie przeżywałem jeszcze raz. Natomiast w tym przypadku rola działa na mnie mocniej. Ja sam akurat nie mam takich doświadczeń jak Willy Loman, ale przywołują one na myśl podobne doświadczenia związane z tzw. sukcesem. Bo co to jest ten sukces? Do czego dążymy? Ja pracuję 35 lat w teatrze, w ostatnich latach moja praca jest doceniana, ale czy to jest sukces? Gram główne role, dostaję nagrody na najważniejszych festiwalach teatralnych, ale nie idą za tym jakieś specjalne pieniądze – w teatrze wciąż o nie trudno. Ile wart jest taki sukces? Oczywiście, mam fantastyczną pracę, którą kocham, wspaniałych ludzi wokół, żyję i utrzymuję się z tego, co kocham. W gruncie rzeczy jestem szczęśliwym człowiekiem, uprawiam wyjątkowy zawód – nie bez znaczenia jest, że w idealnym momencie dla mojego macierzystego teatru – na co dzień spotykam się w pracy z przyjaciółmi. Jestem człowiekiem spełnionym, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia.
A jaką role chciałby pan teraz zagrać?
Nie mam takich marzeń. To samo przychodzi. Być może, gdyby zadała mi pani to pytanie dwa lata temu, powiedziałbym, że Willy`ego Lomana ze „Śmierci komiwojażera”. Przedostatnia moja rola, a właściwie kilka ról w spektaklu Michała Siegoczyńskiego „ Don Kichot rzewne pieśni kobiety popularne seriale i rycerze" to postać historyczna – Józef Szajna, słynny polski scenograf, twórca teatralny, który m.in. reżyserował i robił scenografie w Teatrze Ludowym. Nie był postacią charakterystyczną pod względem wyglądu, nawet nie myślałem więc, żeby się do niego upodabniać. Po spektaklu ludzie, którzy go jeszcze pamiętają, mówili mi, że byłem „wykapanym Szajną”. Rok temu nie pomyślałbym, że zagram taką rolę. Powiem więc tak: jestem otwarty na propozycje, a w ostatnim czasie dostaję same najlepsze kąski. Może Ryszarda III?
Aktorzy mówią, że lubią grać postaci "dalekie od siebie". O ile w teatrze reżyserzy fantastycznie w tej kwestii trafiają, o tyle w filmie i telewizji nie ma pan chyba szczęścia do takich ról?
Reżyserzy filmowi czy serialowi nie są bywalcami teatrów, z małymi wyjątkami. Jeśli więc dostaję role serialowe, to wynikające z mojego pozornego emploi: wyglądam na miłego pana w okularach, czyli lekarz albo prawnik, więc jak dotychczas, tylko w teatrze mogę w pełni korzystać ze swoich umiejętności zawodowych.
Marzy się panu taka mięsista rola filmowa?
Pewnie, że tak. Pomijając kwestie finansowe, bardzo chciałbym dostać taką rolę, z która mógłbym się pomocować.
Aktorzy mówią, że łatwiej jest rozśmieszyć niż wzruszać.
Szlachetnie rozśmieszyć wcale nie jest tak łatwo. Od kilku lat gram w farsie, którą wygraliśmy najważniejszy festiwal komediowy w Polsce, tarnowską "Talię" – „Akt równoległy” w reżyserii Tadeusza Łomnickiego. To zwykła farsa zrobiona ze smakiem i bardzo lubię w niej grać, a nawet jestem szczęśliwy, że po kilku spektaklach „Wujaszka Wani” mogę zagrać farsę. To jest bardzo odświeżające.
A jak się gra Iwana Wojnickiego dwudziesty raz, to się już ma dystans?
Dystans byłby zabójczy, bo to by znaczyło, że się jedynie odgrywa rolę. Trzeba w nią wejść z podobną energią za każdym razem. Z czasem jest łatwiej, bo pewne ścieżki już zostały wydeptane, łatwiej odnaleźć emocje. Oczywiście, mam tak czasami, że myślę: znowu to samo. Wtedy pomaga szukanie drobnych nowych smaczków, a najbardziej pomaga, jak na widowni siedzi ktoś bliski, ważny, znajomy – wtedy jest tak, jak na premierze. Znaczenie ma też aura na widowni, łapanie porozumienia z widzami. Czasem jest lot – jak my to nazywamy - czyli, że się wspaniale gra, ale tak nie jest codziennie. Oczywiście, spektakle też ewoluują.
"Śmierć komiwojażera" to fantastyczna pana kreacja, ale też wspaniała gra zespołowa. To dobry moment dla Teatru Ludowego - dobre spektakle, doceniany zespół, nagrody.
Rzeczywiście, mamy to szczęście, że jesteśmy w takim momencie działalności naszego teatru, kiedy staliśmy się bardzo zgranym zespołem. On się formował się przez wiele lat więc mamy już pewne ścieżki wydeptane, co procentuje w spektaklach. Może nieskromnie powiem, ale dziś jest to jeden z najlepszych w Polsce zespołów teatralnych pod względem spójności pracy i jej zrozumienia.
Pokazała to m.in. przedostatnia edycja festiwalu Boska Komedia, kiedy spektaklem „Wujaszek Wania” zespół Teatru Ludowego zgarnął niemal wszystkie nagrody.
Od kilku sezonów Teatr Ludowy jest doceniany nie tylko przez publiczność, ale także ogólnopolskie środowisko teatralne, w tym krytyków, jurorów najważniejszych festiwali. Kiedy 35 lat temu, tuż po szkole aktorskiej dołączyłem do zespołu Teatru Ludowego, wówczas był on trochę na uboczu. Dziś święci triumfy, jakich nie święcił chyba nigdy w swojej historii. Były, oczywiście, bardzo dobre momenty tego teatru za dyrekcji Jerzego Fedorowicza, potem Jacka Stramy, ale sukces Małgorzaty Bogajewskiej pozwolił nam wypłynąć na szersze wody i mam głębokie przekonanie, że już tam pozostaniemy.
"Śmierć komiwojażera" na Scenie Pod Ratuszem 20, 21, 22 i 23 kwietnia.