Jolanta Tęcza-Ćwierz

Piotr Pogon: Całe życie upadam i wstaję. I wciąż biorę udział w POGONi za Życiem

Piotr Pogon od kilkudziesięciu lat walczy z nowotworem. W skutek choroby utracił płuco Fot. Joanna Urbaniec Piotr Pogon od kilkudziesięciu lat walczy z nowotworem. W skutek choroby utracił płuco
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Od ponad 20 tysięcy dni upada i wstaje, a jego życiorys ma słony smak. Mieszczą się w nim sukcesy zawodowe i bankructwo, bezdomność i wyjątkowe przyjaźnie. Wielkie miłości i bolesne rozstania. Walczy z nowotworem. Wskutek choroby utracił płuco, ale nie przeszkodziło mu to w zdobyciu czterech szczytów z tzw. Korony Ziemi i ukończeniu morderczych zawodów triathlonowych. Oto historia Piotra Pogona, bohatera książki „W POGONi za Życiem”, napisanej wspólnie z Marcinem Gazdą.

Jestem jak latający Holender z poszarpanymi żaglami. Od lat żegluję po morzu i szukam swojej Itaki. Nie wiem, czy ją znajdę. Kiedy ktoś usłyszał kilka razy w życiu, że za chwilę utonie, jego podróż staje się coraz trudniejsza. Ileż razy można cerować dziurawe żagle i łatać nieszczelny kadłub? Jednak chociaż brakuje mi portu, chciałbym jak wirus ebola zarażać ludzi miłością i dobrocią.

Konstandinos Kawafis w wierszu pt. Itaka pisze: „Jeśli wyruszasz w podróż do Itaki, pragnij tego, by długie było wędrowanie pełne przygód i pełne doświadczeń”. Moją Itaką są moje dzieci. Poranki nad morzem, podczas których leżę w trawie, spijam rosę i gadam z moim najlepszym sponsorem - Wielkim Bacą - jak nazywam Pana Boga.

Chłonę świat każdą komórką ciała, jakbym chciał zdążyć się nim nacieszyć. Mój lekarz nazywał to onkologicznym ADHD. Czasem myślę, że jestem naznaczonym człowiekiem, bo to, co mi się przytrafiło, jest nie do opisania, ktoś mógłby powiedzieć, że jest wręcz niemożliwe.

Mój imiennik, święty Piotr, chyba mówi Bogu: damy Pogonowi kolejny, wyższy level w grze, zwanej życiem, ale musi za to zapłacić i trochę pocierpieć. A potem obaj patrzą, czy mi się uda.

Na razie się udaje.

Dzień, w którym umarłem

Był rok 1983, miałem wtedy 16 lat. Po powrocie z obozu harcerskiego źle się czułem. Kiedy trafiłem do lekarza, okazało się, że mam w gardle guz. Byłem jednym z najmłodszych pacjentów, więc lekarze nie wiedzieli, czy mnie przyjąć na oddział dziecięcy, czy ten dla dorosłych. A gdy moje ciotki dowiedziały się, że mam nowotwór, dały na mszę świętą i chciały wykupić miejsce na cmentarzu.

Rozpocząłem leczenie, które - z kilkuletnimi przerwami - trwa do dzisiaj.

Poziom onkologii w latach osiemdziesiątych był zupełnie inny niż dzisiaj, poza tym byłem młodym chłopakiem i nie zdawałem sobie sprawy, z czym mi się przyjdzie mierzyć: ciężkie naświetlania, chemioterapia i w końcu - śmierć kliniczna. Doskonale pamiętam to uczucie absolutnego błogostanu. I złość na lekarzy, że udało im się mnie odratować.

Dzisiaj na mój życiorys składają się przede wszystkim doświadczenia chorobowe. Śmieję się, że kiedy lekarze w Instytucie Onkologii chcą przejrzeć historię mojej choroby, dokumentację medyczną muszą przywozić na wózku, ponieważ liczy tak wiele teczek.

Być jak boja

Mój syn twierdzi, że jestem stary jak węgiel, bo żyłem w czasach, kiedy nie było plastikowych butelek. A ja do końca życia będę pamiętał zapach gazu łzawiącego, który unosił się w latach osiemdziesiątych w Nowej Hucie. Obserwowałem przemoc na ulicach i doświadczałem biedy, mieszkając w robotniczej dzielnicy, a z drugiej strony - miałem nieprawdopodobne szczęście do ludzi najwyższej próby.

Ogromną rolę w moim życiu odegrało harcerstwo. Jako młody człowiek podczas spotkania wigilijnego harcerzy mogłem siedzieć przy stole obok księdza kapelana Adama Studzińskiego, którego imię nosi dziś plac między ulicami Grodzką i Podzamcze w Krakowie. Profesor Wojciech Narębski, najmłodszy uczestnik bitwy o Monte Cassino, opowiadał nam, że w 22. kompanii transportowej było dwóch Wojtków: on i Wojtek niedźwiedź. To wtedy do mojego krwiobiegu przeniknęły takie słowa jak: Bóg, honor, ojczyzna i miłość. A miłości uczyli mnie ludzie, którzy przeszli Syberię i doświadczyli niesamowitego fizycznego cierpienia w czasie wojny.

Gdy zamknę oczy, widzę mój zastęp harcerski. Jeden z moich kolegów jest dzisiaj liderem zespołu KROKE, inny policyjnym szefem zwalczania przestępstw przeciwko mieniu i życiu, a kolejny został pilotem bombowca strategicznego w Stanach Zjednoczonych.

Byłbym innym człowiekiem, gdyby nie ci wspaniali ludzie, których spotkałem na swojej drodze. Jednak to ojciec jest dla mnie archetypem męskości.

Mój tata ma dzisiaj 88 lat. Codziennie się gimnastykuje, mówiąc, że szykuje się do swojej beatyfikacji, ponieważ sypiał 64 lata z jedną babą i to na dodatek obcą. Potrafi zrobić dwadzieścia pompek, każdego dnia spędza półtorej godziny, chodząc z kijkami i podrywa wszystkie wdowy na osiedlu. Przez całe dzieciństwo obserwowałem ojcowską miłość do mojej matki, chęć zapewnienia jej wszystkiego.

Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wpływa na nas dzieciństwo i tak zwana rezyliencja, czyli elastyczność i umiejętność adaptowania się do zmieniających się okoliczności oraz odpowiedniego reagowania na przeciwności losu.

Chodzi o to, abyśmy w momencie, kiedy przychodzą traumatyczne wydarzenia, często bardzo bolesne, byli jak boja, żebyśmy nie dali się zatopić ani zalać, tylko potrafili unosić się na fali.

Szefie, zrób coś z tym

Z rakiem miałem spokój przez osiem lat - do 1991 roku, kiedy nastąpiła wznowa.

Kiedy usłyszałem od lekarza: Widzę zaciemnienie na płucach. Znów ma pan nowotwór - poczułem, jakby te słowa mnie zmiażdżyły. Dziś mogę powiedzieć, że najgorsza chwila w moim życiu to ta, kiedy się okazało, że trzeba będzie usunąć płuco.

Doznałem wtedy jakiejś amnezji, zupełnie nie pamiętam, co się ze mną działo. To był rodzaj szoku. Nawet nie wiem, jak wróciłem do domu.

To nie tak miało być: miałem wielkie plany, byłem młodym facetem, świeżo po ślubie.

Kiedy wyszedłem ze szpitala po operacji, wziąłem z piwnicy rower i odpluwając krwią pojechałem do mojego brata, do Bochni. Pokonałem czterdzieści kilometrów i gdy dotarłem do celu, byłem ledwie żywy. Rzygałem jak kot, spałem trzy dni, a kiedy wstałem, poczułem, że teraz mogę wszystko.

Jestem życiowym wariatem. Mam wrażenie, że lekarze coś ze mną zrobili, usuwając płuco, ponieważ od tamtej pory sypiam po trzy godziny na dobę.

Jestem w stanie permanentnego pobudzenia. Często wychodzę w nocy, spaceruję. Dopada mnie zachwyt nad życiem, rodzaj takiego kompletnego ześwirowania na punkcie otaczającego świata.

Mam w sobie wiarę. Zawsze, kiedy brakuje mi pieniędzy, albo gdy coś się nie układa, siadam o czwartej rano na balkonie, patrzę w niebo i śpiewam „Kiedy ranne wstają zorze”, ku zgrozie sąsiadów, którzy rzucają we mnie jabłkami, krzycząc: Katolu, zamknij się!

Mówię wtedy: Szefie, zrób coś z tym. I pojawiają się pieniądze, projekty, ludzie. Trzeba mieć pokorę względem tego, co nas spotyka i godnie doczekać napisów końcowych.

Od krezusa do bezdomnego

W połowie lat dziewięćdziesiątych założyłem pierwszą w Europie Środkowo-Wschodniej firmę zdobiącą porcelanę i ceramikę reklamową. Osiągnąłem finansowy sukces.

Wszystko zmieniło się w 2004 roku, kiedy zbankrutowałem przez nieuczciwego kontrahenta, pośrednika. Sprzedał towar, który miał być w promocji nagrodowej. W związku z tym nie otrzymałem zapłaty od finalnego zleceniodawcy.

Uniosłem się honorem i powiedziałem, że dam sobie radę sam. Nie dałem. Moja rodzina się rozpadła, wyprzedałem cały swój majątek, żeby spłacić kontrahentów, a sam na trzy miesiące wylądowałem na działkach. Tam spałem w altankach.

Z jednej strony bezdomność i bankructwo są dla faceta taką traumą, że każdy nowotwór to przy tym pikuś. Z drugiej strony - to niesamowite doświadczenie. Spotkałem bezdomnych akademików, osoby, które zajmowały wysokie stanowiska, językoznawców, menedżerów firm. Dziś, kiedy widzę ludzi uzależnionych, staram się ich nie oceniać.

Jakby tego było mało, w 2006 roku wykryto na moim czole guz, który po wycięciu przeziębiłem. Skończyło się utratą słuchu i ciężkimi problemami z zatokami.

W 2016 roku rak ponownie zaatakował. Miałem nowotwór tarczycy, co zakończyło się jej usunięciem i kompletnym zdemolowaniem gospodarki hormonalnej organizmu, ponieważ nie przyjmowałem zapisanych leków.

Teraz czeka mnie kolejne leczenie. Jakiś czas temu lekarze znów wykryli u mnie guz. Tym razem na jelicie grubym - ma 5,5 centymetra.

Onkolog, który ostatnio mnie badał, powiedział: niech się pan nie martwi, jelito jest długie, jest co ciąć.

A jednak się boję. Zwłaszcza niepełnosprawności fizycznej. Nie wyobrażam sobie siebie z workiem od stomii. W tej chwili toczy się w mojej głowie wojna: czy odpuścić leczenie, pić siemię lniane, jeździć nad morze i leżeć w ciepłym piasku, czy podjąć się operacji? Nie wiem, ale staram się w sposób dojrzały podchodzić do tego, co mnie spotyka.

Właśnie wróciłem z Rzymu. Pytałem świętego Piotra, co by mi radził.

Nie odpowiedział.

Na wirsycku

Mówię o sobie, że jestem wadliwym egzemplarzem. Na moim ciele niewiele jest miejsc pozbawionych szwów i blizn. Kiedyś koledzy z beskidzkiej grupy GOPR policzyli je, zakreślając długopisem. Wynik: sto osiem.

Płynie we mnie krew góralska, ponieważ moja mama pochodziła ze Stryszawy w Beskidzie Makowskim. Bardzo cenię góralską mądrość i tę swoistą przaśność. A jako motto obrałem myśl pewnego mieszkańca Zawoi, który powiedział mi: Wis, cłeku, ze te problemy som jak wyenzełki na powrozie tego nosego zycia. Jok ktoś kce się ino po nim poślizgoć, to go straśnie dupa zaboli. A jok będzie mondry, to kozdy wenzełek wykozysta, coby wyzej wleźć. Na wirsycek. Ku Panu, hej!

Mam wielu przyjaciół wśród górali, spotkania z nimi zawsze są szczere i prostolinijne. Potrafimy razem płakać, rozmawiać o swoich porażkach, cierpieć, a także się bawić. A dzisiaj nie każdy tak umie, jest trudny czas dla mężczyzn. Jeden z psychologów powiedział: faceci w obecnym czasie nie płaczą, faceci się wieszają.

Czasem myślę, że wszyscy powinniśmy się zapisać do Polskiego Związku Niewidomych, bo jesteśmy ślepi, a czasami także głusi na to, co nas otacza.

Ja staram się czerpać z życia pełnymi garściami. Tego nauczyły mnie choroby i osoby niepełnosprawne, które patrzą na świat zupełnie inaczej i wiele doceniają.

Latem 2009 roku wziąłem udział w wyprawie na Elbrus, m.in. z moim niewidomym przyjacielem Łukaszem Żelechowskim. Prowadziłem go w górę podczas strasznej burzy śnieżnej. W pewnym momencie zrobiło się okienko pogodowe i Łukasz poprosił: opowiedz mi, co widzisz. Zacząłem coś mówić, a wtedy z mgły wyłoniły się górskie szczyty Kaukazu. Próbowałem to opisać, a po kilku minutach rozpłakałem się. To była chwila, w której niewidomy facet otworzył mi oczy.

W POGONi za Życiem

Mówią o mnie, że umarłem cztery razy. To bzdura. Cztery razy się urodziłem. Każde moje wyjście ze szpitala po traumie nowotworowej, to było kompletne szaleństwo. W ciągu pół roku robiłem tyle, co inni przez całe życie.

Jest we mnie dwóch Piotrów. Jeden to Piotr ze stali, samiec alfa. Gość, który jest nie do zatrzymania. Bez płuca dwukrotnie ukończyłem zawody triathlonowe serii Ironman. Do mety musiałem przepłynąć prawie 4 kilometry, przejechać na rowerze ponad 180 kilometrów i przebiec maraton. Do tego udział w różnych biegach, w tym prestiżowych maratonach, aby pomóc innym osobom. Ten drugi - to mały Piotruś, skulony i niepewny, który cierpi na brak miłości, wychowywany w cieniu idealnego brata, targany za ucho i pytany: Dlaczego nie jesteś taki, jak Krzysiu?

Moje życie to ciągłe poszukiwanie miłości i akceptacji. Może dlatego, choć bywam z żelaza, potrafię też płakać, nie jestem odporny na zawiść, chamstwo i arogancję.

Tomek Gorazdowski napisał w recenzji do mojej książki, że kiedy życie rzuca kłody pod nogi, trzeba poszukać siekiery, żeby pójść dalej. Tą siekierą może być miłość, przyjaźń, wdzięczność.

Stare samurajskie przysłowie mówi: upadnij osiem razy, wstań dziewięć. Ja też całe życie upadam i wstaję. I wciąż biorę udział w POGONi za Życiem.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.