Kiedyś biegał z pistoletem w dłoni, teraz rozkochuje w sobie kobiety. Piotr Stramowski zdobył popularność w filmach akcji, chętnie jednak pokazuje się też w komediach romantycznych. Właśnie oglądamy go w „Miłości na pierwszą stronę”. Nam zdradził czy popularność w mediach społecznościowych przekłada się na ciekawe oferty pracy.
- „Miłość na pierwszą stronę” to pana powrót do komedii romantycznej po czterech latach przerwy. Co pana skusiło w tej produkcji?
- Scenariusz i możliwość pracy z nowymi ludźmi. Nigdy wcześniej nie spotkałem się zawodowo z Marysią Sadowską. Co ciekawe, okazało się, że moja postać wcale nie jest jednoznaczna komediowo. Zresztą podobnie było w przypadku „Narzeczonego na niby” – filmu, w którym zagrałem cztery lata temu. W obu produkcjach wcieliłem się w amanta. Postanowiłem jednak przyjąć tę propozycję, gdyż scenariusz „Miłości na pierwszą stronę” wydał mi się zabawny i wzruszający.
- Scenariusz napisał Mariusz Kuszewski, znany z „Listów do M.”, które są chyba najlepszą polską produkcją z kręgu komedii romantycznych. Udało mu się i tym razem wymyślić coś oryginalnego?
- Uważam, że tak. To po prostu życiowy film – fajny do obejrzenia z całą rodziną. Oglądając go, można się trochę pośmiać, można się też trochę wzruszyć. Mam wrażenie, że niewiele takich produkcji powstaje w Polsce. To dobrze, że w dzisiejszych czasach, kiedy tyle wokół zła, dla kontrastu robi się pozytywne filmy – aby tę mroczną rzeczywistość choć trochę rozjaśnić i pokolorować.
- Gra pan w „Miłości…” syna pani prezydentowej. Nie było jeszcze takiej postaci w polskim kinie. Gdzie pan szukał inspiracji?
- To prawda – nie przypominam sobie takiej postaci w żadnym z polskich filmów. Na planie bawiliśmy się w słowotwórstwo. Uznaliśmy, że słowo „prezydentka” jest groteskowe i doszliśmy do wniosku, że ładniej brzmi „prezydenta”. I tak właśnie jest – mój bohater to syn „prezydenty”. A całą inspiracją był dla mnie scenariusz. Tam szukałem motywów poczynań mojego bohatera.
- Grany przez pana Robert to celebryta. Pan w sumie też jest celebrytą. Korzystał pan z własnych doświadczeń w tworzeniu tej postaci?
- Trochę tak. To naturalne, że tworząc postać, korzystamy z siebie. Jako osoba rozpoznawalna, wiem choćby, jak to jest mieć problemy z paparazzi. Robert też je ma – i jest to dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Jako młody chłopak mieszkał bowiem w Stanach. Gry wrócił do Polski, jego mama została „prezydentą”. Nie do końca wiedział, jak odnaleźć się w tej sytuacji. Wszystko, co zaczęło się wokół niego dziać, było dla niego zaskakujące, a momentami nawet szokujące.
- W branży panuje opinia, że praca na planie komedii romantycznej, to dla aktorów pełen relaks.
- Każdy projekt ma wokół siebie jakąś aurę. I, rzeczywiście, w przypadku komedii często mówi się, że aktorzy mają luz. Ale ile w tym prawdy? Ja do każdej roli podchodzę poważnie. Nigdy nie robię niczego na pół gwizdka. Bez względu na to, czy jest to film „Miłość na pierwszą stronę”, czy bergmanowskie „Twarzą w twarz” u Mai Kleczewskiej w teatrze. Zastanawiam się, jakie przeżycia ma moja postać, wchodzę w jej buty i ją gram. Dopiero potem dochodzi do tego zabawna muzyczka i robi się śmiesznie. Ale kiedy jesteśmy na planie i kręcimy kolejne ujęcia, to śmiechu nie ma. Nikt się nie wygłupia, wszyscy gramy na serio. W związku z tym nie odczuwam większej różnicy między graniem w komedii i w dramacie.
- Pana partnerką w filmie jest Olga Bołądź. Była między wami przysłowiowa „chemia”?
- To już widz musi ocenić. Wcześniej graliśmy razem w filmach Patryka Vegi. Znamy się, lubimy i mamy do siebie zaufanie, a to bardzo ważne na planie. Zanim jednak powierzono nam role w „Miłości na pierwszą stronę”, spotkaliśmy na castingu. Skoro znaleźliśmy się w obsadzie tego filmu, najwidoczniej jego reżyserka uznała, że nasz duet się sprawdza.
- W „Miłości na pierwszą stronę” prezentuje pan zupełnie inny image niż ostatnio. Lubi się pan bawić swoim wyglądem?
- Oj tak. To najbardziej kręci mnie w pracy aktora. Dlatego wybrałem ten zawód. Raz za razem mogę stawać się inną postacią i odnajdywać siebie w odmiennych sytuacjach życiowych. Lubię przy tym zmieniać wygląd, bawić się nim. Są aktorzy, którzy w każdej produkcji wyglądają tak samo - i są świetni, nic im nie ujmuję. Ja staram się natomiast zawsze znaleźć coś nowego. Lubię wyzwania i ten okres poszukiwań postaci. To chyba jest najbardziej podniecające.
- Skoro jesteśmy przy image’u: woli pan grywać amantów w komediach romantycznych czy twardzieli w kinie akcji?
- Lubię eksperymentować. Dla mnie każda rola jest nowym doświadczeniem. Oczywiście, lubię sobie czasem pobiegać z pistoletem po dachu. Ale trochę już nagrałem się takich ról, a wiadomo: gdy często będziemy jeść makaron, w końcu nam się to znudzi i nabierzemy ochoty na pomidorówkę lub schabowego. Dokładnie tak samo mam z moim zawodem. Po tym, jak zagrałem wiele razy z rzędu w kinie akcji, wystąpiłem dla odmiany w kilku komediach.
- To czego jeszcze możemy się po panu spodziewać?
- W najbliższym czasie pojawi się kilka produkcji, w których zagrałem. Najciekawsza to zaplanowany na wiosnę przyszłego roku serial „Bracia”, w którym gram obok Jana Frycza, Mateusza Kościukiewicza, Nikodema Rozbickiego, Damiana Kreta, Dominiki Kachlik, Katarzyny Gniewkowskiej i wszystkich tych wspaniałych aktorów, ktorych nie wymieniłem. Mogłem tam podejść do swojego bohatera bardziej od psychologicznej strony. To mnie zawsze fascynowało. Uwielbiam rozkładać postać na czynniki pierwsze i grzebać w jej emocjach.
- Nie czuł pan nigdy, że ten wizerunek twardziela ogranicza pana aktorsko?
- I tak, i nie. Aktorzy kojarzą się nam z tym, co oglądamy. Kino akcji, które kręciłem, miało kiedyś gigantyczną oglądalność. Dlatego, choć robiłem wtedy też inne produkcje, przysłaniały je te kinowe hity. Większości Polaków kojarzyłem się więc siłą rzeczy z facetem z irokezem na głowie i z pistoletem w ręku. Kiedy pokazałem się w dłuższych włosach, mówiąc wyższym głosem, zaskoczyłem sporo osób, a część – rozczarowałem.
- Majami z „Pitbulla” to najbardziej znacząca rola w pana karierze?
- Mam do tej roli olbrzymi sentyment, bo był to pierwszy film, który zrobiłem z Patrykiem Vegą. „Pitbull” świetnie się przyjął i otworzył mi drogę do dalszej kariery. Zawsze będę myślał ciepło o Majamim.
- Żeby go zagrać przeszedł pan niezwykłą przemianę fizyczną. Dużo to pana kosztowało?
- Na pewno dużo mnie nauczyło. Praca nad tą rolą wiązała się nie tylko z przygotowaniem fizycznym, ale też – wejściem w nowe dla mnie środowisko policyjno-gangsterskie. Musiałem sporo się dowiedzieć, wejść w zupełnie nieznaną mi wcześniej energię. Z jednej strony było to budujące, a z drugiej – męczące. Przy okazji przygotowań do każdej nowej produkcji, czuję się trochę tak, jakbym rozpoczynał kolejne studia. Z biologicznego punktu widzenia, w mózgu tworzą się wtedy nowe połączenia neuronowe.
- Czyli?
- Każda praca nad rolą to niesamowite wyzwanie intelektualne. Wychodzimy ze swej strefy komfortu i wkraczamy w coś zupełnie nowego. W coś, co nie jest dla nas naturalne i znane. Nasz mózg musi się więc bardziej wysilić. Przyjmując nową rolę, przez jakiś czas funkcjonuję jako zupełnie inny człowiek. To nie jest tak, że sobie siądę i coś tam tylko poczytam. Zaczynam mówić, ruszać się, a nawet myśleć jak moja postać. Mało tego: inwigiluję środowisko, w którym funkcjonuje mój bohater. W efekcie ubieram się w inny sposób, zmieniam sposób bycia i patrzę inaczej na świat. To szok dla organizmu.
- Za każdym razem tak się dzieje, kiedy gra pan w nowym filmie?
- Oczywiście. To tak jakby pan nagle założył sobie, że rezygnuje z dziennikarstwa i od jutra będzie malarzem. Kupuje pan stelaż, płótno, farby i zaczyna malować. Nie odwiedza pan redakcji, tylko chodzi na wystawy i wernisaże. To sprawia, że zaczyna pan inaczej patrzeć na świat. A co za tym idzie – inaczej myśleć. To niesamowite doświadczenie.
- Patryk Vega stoi na uboczu polskiego show-biznesu i nie jest lubiany przez wszystkich w tej branży. Występy w jego filmach nie zaszkodziły pana karierze?
- Nie podchodzę do tego w ten sposób. Patryk ma niesamowitą charyzmę. Nie chcę oceniać, czy jest fajny, czy niefajny. Na pewno jest „jakiś”. I wiele osób mu najzwyczajniej w świecie tego zazdrości. Przede wszystkim wyników oglądalności, które osiągnął. Bo to niepodważalny sukces. Jako reżyser i biznesmen jest po prostu genialny. Liczby mówią same za siebie. Robi filmy, które się ludziom podobają. Wiadomo – nie wszystkim. Ale skoro kilka milionów osób chodzi na nie i czeka na następne, to jest niezbity dowód na to, że wie, czego ludzie potrzebują. Ale wiadomo – Polacy są specyficzni i nie lubią, gdy ktoś ma lepiej. Trzeba jednak zaakceptować, że ktoś czasem jest od nas lepszy. Patryk jest geniuszem w tym, co robi. Oczywiście, zalicza wzloty i upadki, teraz akurat możemy zaobserwować jego bessę.
- No właśnie: co pan sądzi o jego pomyśle filmu o samym sobie?
- Na pewno jest to jakiś pomysł. Pierwsze pytanie, jakie się nam nasuwa, to: „Jak można zrobić film o sobie samym za życia?”. Ano można jak widać (śmiech). I za to właśnie uwielbiam Patryka. Za to, że po prostu jest nieprzewidywalny, szalony i… nierówny. Kocham to.
- Wraz z rolami w kinie akcji wkroczył pan do świata celebrytów. Jak się pan w nim odnajduje?
- Co to znaczy „celebrytów”?
- Ścianki, sesje zdjęciowe, Instagram.
- Odnajduję się całkiem dobrze. Wszystko, co decyduję się zamieścić w sieci, bądź w prasie, jest świadomie przeze mnie filtrowane. Kiedy gram w filmie, to wiadomo – idę na jego premierę i pozuję wtedy na ściance. W sesjach zdjęciowych też biorę udział wtedy, gdy robię coś nowego w kinie lub w telewizji. To część mojej pracy. Prywatnie prowadzę Instagram i Facebook, na których wygląd mam stuprocentowy wpływ. W tym sensie, oczywiście, jestem celebrytą. Natomiast przede wszystkim czuję się aktorem. Mój zawód wiąże się z obecnością w przestrzeni publicznej. Obrałem taką drogę, że dzielę się swym prywatnym życiem w social mediach. Oczywiście są granice, których nie przekroczę.
- Jak sobie pan wyznacza te granice?
- Intuicyjnie. Nie umiem tego opisać. Idę za tym, co czuję. Nie mam nikogo, kto mówi mi, co mam pokazywać, a czego nie. Na przykład oczywistą rzeczą jest to, że nie publikujemy z żoną w mediach społecznościowych zdjęć naszego dziecka. Nie jest tajemnicą, że mamy córkę, bo mówimy o tym publicznie, ale nie chcemy dzielić się szczegółami z jej życia, bo to jest jej życie. My mamy swoje, ona ma swoje.
- Ta popularność w mediach społecznościowych ma przełożenie na oferty pracy?
- Tak, inaczej bym sobie darował te ciągłe kalkulacje. (śmiech)
- Wspomniał pan o córce. Jak się pan odnajduje w roli ojca?
- Dobrze. Już trzeci rok odnajduję się w tej roli. Kocham moje dziecko i uważam, że fajnie jest być ojcem. Tyle mogę powiedzieć.
- Ojcostwo jakoś pana zmieniło?
- Każdego zmienia. Nie spotkałem osoby, której by nie zmieniło.
- A pana?
- Mam mniej czasu dla siebie, bo dzielę się nim z dzieckiem. W moim życiu pojawiła się nowa osoba, którą bardzo kocham. To jest największa zmiana.
- Młodzi aktorzy boją się rodzicielstwa, bo martwią się, że przepadnie im jakaś wyjątkowa rola. Pan nie miał takich problemów?
- W aktorstwie jest tak samo, jak w każdej innej pracy. Kiedy kobieta rodzi dziecko, idzie na urlop macierzyński. Albo tata na tacierzyński. Nie ma się wtedy czasu na pracę. Coś ciekawego może więc nas ominąć. Pojawienie się nowego człowieka w rodzinie jest bardzo absorbującym wydarzeniem. Całe szczęście żyjemy w takich czasach, że można sobie wynająć nianię alb poprosić dziadków o pomoc. I wtedy wrócić do pracy.
- Mówiliśmy o kinie i telewizji. A co z teatrem?
- W teatrze – swoją drogą dość awangardowym – grałem przez trzy pierwsze lata po szkole aktorskiej. To był bardzo intensywny czas w moim życiu. Pracowałem wtedy z wieloma reżyserami, ale jakoś najbardziej upodobałem sobie Maję Kleczewską, z którą niedawno znowu się zawodowo spotkałem przy okazji reżyserowanego przez nią spektaklu „Twarzą w twarz” w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
- Świat teatru daje panu coś innego niż świat kina i telewizji?
- Tak. Te światy się uzupełniają. Lubię je łączyć. Teatr to moje źródło. Wyszedłem z niego i chętnie do niego wracam. W filmie wszystko dzieje się szybko, łatwo można więc stracić uważność. A w teatrze trzeba być cały czas uważnym. Tam zagranie jakiejś postaci to długotrwały proces. Nie ma przerw i cięć. Spektakl trwa kilka godzin i trzeba się pilnować. To wspaniałe ćwiczenie na koncentrację, które przypomina, czym tak naprawdę jest aktorstwo.