Piotr Trojan: Wizyta w hospicjum sprawiła, że bardziej doceniłem swoje życie
Podczas zakończonego w minioną niedzielę festiwalu w Gdyni Piotr Trojan zdobył nagrodę za najlepszą główną rolę męską w filmie „Johnny”. Ta opowieść o księdzu Kaczkowskim i jego podopiecznym wchodzi właśnie do kin. Z tej okazji aktor opowiada nam jak zmienił go występ w tym filmie.
- Dwa lata temu zagrałeś Tomka Komendę w filmie „25 lat niewinności” i zrobiło się wokół ciebie dużo medialnego szumu. Jak się odnalazłeś w tej nowej dla siebie sytuacji?
- Choć przygotowywano mnie na to, czułem się trochę zagubiony. Kiedy jeszcze byliśmy na planie, Agata Kulesza powiedziała mi: „Teraz się wszystko zacznie. Zobaczysz jak to będzie wyglądać”. Wtedy nie do końca zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka. Ale to są miłe rzeczy. Trzeba rozluźnić się i cieszyć się chwilą. Robi się przecież te filmy dla ludzi i warto o nich opowiedzieć w mediach. Dzięki temu możemy dotrzeć do kolejnych osób, a nawet im pomóc. Dla przykładu po premierze „25 lat niewinności” zadzwonili do mnie z ośrodka dla osób bezdomnych z prośbą o spotkanie z podopiecznymi placówki. Dało nam ono dużo satysfakcji i dobrej energii.
- Dostałeś za ten film po raz pierwszy nagrodę za najlepszą rolę męską na festiwalu w Gdyni. Dodało ci to skrzydeł?
- Odkąd pamiętam oglądałem transmisję gali finałowej z Gdyni i zawsze wyobrażałam sobie, co ja bym powiedział odbierając taką nagrodę. A u mnie wyszło jak wyszło: była pandemia i zadzwonili, żebym się ładnie ubrał i przyjechał do kina Kultura w Warszawie. Tam na ściance, bez publiczności wręczono mi statuetkę, odczytano werdykt i godzinę później stałem już na Krakowskim Przedmieściu z nagrodą, o której marzyłem dziesięć lat, chcąc się wszystkim wokół pochwalić: „Ej, to ja, udało mi się!”. (śmiech) Mało tego: rok później dostałem wyróżnienie za mój reżyserski debiut – „Synthol”. Tym razem nie mogłem pojechać do Gdyni, bo kręciłem „Johnny’ego”.
- Rola Tomka Komedy była na pewno bardzo obciążająca psychicznie. Jak z niej wyszedłeś?
- Dla mnie najtrudniejsze było pożegnanie z ekipą, która kręciła ten film. Najpierw przez pół roku przygotowywaliśmy się do wejścia na plan, potem byliśmy ze sobą dzień w dzień niemal całą dobę. Na koniec wspólnie oglądaliśmy montaże. I w pewnym momencie każdy poszedł w swoją stronę.
- Jak trafiłeś na plan „Johnny’ego”?
- Zadzwonił do mnie producent Robert Kijak i zaproponował rolę w filmie o księdzu Kaczkowskim. A ja przyznam się, że nie wiedziałem kto to jest. Dostałem w tym samym czasie propozycję występu w innej dużej produkcji. Miałem więc dylemat. Początkowo pomyślałem, że film o księdzu to nie moja bajka. Ale przeczytałem scenariusz Maćka Kraszewskiego i kiedy zobaczyłem, jak to jest świetnie napisane, od razu postanowiłem w to wejść.
- Kim jest twój bohater?
- To autentyczna postać – chłopak, który ma na bakier z prawem. W ramach kary ma zaliczyć prace społeczne w hospicjum prowadzonym przez księdza Kaczkowskiego. I tam przechodzi niezwykłą przemianę - od zera do bohatera. Dosłownie.
- Po raz kolejny miałeś wcielić się w autentyczną postać. To było dla ciebie zachęcające?
- Dla mnie ważny był scenariusz. Wiedziałem, że jest dobry i jest świetna rola do zbudowania. Co ciekawe było w nim dużo humoru, pomyślałem więc, że mam okazję do pokazania czegoś nowego. To mnie bardzo zainteresowało. Oczywiście w graniu postaci fikcyjnej i autentycznej jest duża różnica. W tym pierwszym przypadku mogę sobie pozwolić na większą kreatywność i improwizację. W tym drugim muszę bardziej trzymać się realiów. Mam też świadomość, że osoba, którą gram, zobaczy ten film i moją kreację. To dodatkowy stres.
- Spotkałeś prawdziwego Patryka?
- Tak. Patryk jest bardzo otwartą osobą. Pojechałem do niego do Pucka. Oprowadził mnie po całym mieście, pokazał miejsca z którymi związane były poszczególne historie opisane w scenariuszu. Potem pojechaliśmy na Hel, gdzie pracuje jako szef kuchni. Skończyliśmy w jego mieszkaniu, leżeliśmy na materacach, a koło nas bawiły się jego dzieciaki. To było wspaniałe spotkanie. Kierowca z produkcji, który nas woził, kiedy mnie żegnał, zapytał: „Odwiedził pan brata?”. (śmiech) To mi jednak nie wystarczyło – potrzebowałem jeszcze innej perspektywy.
- Czyli?
- W filmie jest scena, kiedy Patryk ląduje w domu rodziny księdza Kaczkowskiego. Postanowiłem więc i tam pojechać. Są to bardzo błyskotliwi i inteligentni ludzie. Ale też na olbrzymim luzie. Dzięki temu spotkaniu zrozumiałem, że Patryk mógł się tam poczuć jak w swojej rodzinie. Starałem się potem coś podobnego odtworzyć.
- Hospicjum to miejsce, który każdy podświadomie omija szerokim łukiem. Jak się tam odnalazłeś?
- Przyjechałem do hospicjum w Pucku ale nie potrafiłem tam od tak wejść. Musiałem siąść i zaciągnąć się papierosem. Kiedy wszedłem, bardzo mnie zaskoczyło, że na ścianach wiszą obrazy. Zapytałem więc oprowadzającą mnie po tym hospicjum dyrektorkę - Annę Labudę - po co one tam są. „No jak to? Kiedy ktoś umiera, to jego bliscy płaczą. Mają więc tak stać i płakać przy wszystkich? Tak to odwrócą się do ściany, patrzą na obraz i spokojnie sobie płaczą” – usłyszałem. Mało tego: oni tam mają kino. Jest też sprzęt do ćwiczeń i park. Jeśli ktoś chce, to nawet jeżdżą morsować. To właściwie dom, a nie hospicjum.
- A cierpienie i śmierć?
- Postanowiłem przez jakiś czas popracować w hospicjum jako wolontariusz, a ponieważ mieszkam w warszawie, trafiłem do jednego z tutejszych ośrodków. I to było ciężkie przeżycie. Po dwóch czy trzech godzinach nie dałem rady. Stwierdziłem więc, że przepraszam, ale może spróbuję następnym razem. Moja opiekunka odpowiedziała, żebym się nie przejmował, bo z reguły wszyscy tak reagują. Po prostu uciekają. Przyjechałem więc drugi i trzeci raz. Oczywiście popełniłem główny błąd, którego nie wolno tam popełniać: zaprzyjaźniałem się z pacjentami. Dlatego za każdym razem, kiedy widziałem ich śmierć, to było dla mnie trudne doświadczenie. Zacząłem jednak wtedy bardziej doceniać swoje życie.
- Hospicjum jest u nas czasem traktowane jak coś złego: że rodzina nie powinna tam oddawać umierającego bliskiego.
- Tak było też w moim rodzinnym mieście. Tymczasem tutaj okazało się, że hospicjum to coś dobrego. Dzięki takiej opiece rodzina może żyć i powoli odzyskiwać siły, a bliski spokojnie odchodzić. Często bywa tak, że kiedy rodzina oddaje kogoś do hospicjum, to nagle okazuje się, że on lub ona odchodzi już po kilku dniach. Nie musi dłużej cierpieć, walcząc o każdą kolejną godzinę, tak naprawdę nie dla siebie ale dla rodziny, która jest przy łóżku. Te spotkania i rozmowy dużo mnie nauczyły.
- Czytałeś o działalności i postaci księdza Kaczkowskiego?
- Nie. Kręciliśmy w miarę chronologicznie i postanowiłem przyjąć metodę, że sam będę się uczył, słuchając słów księdza. Tak jak wchodził w nie mój bohater. Słuchałem tego, co mówi Dawid Ogrodnik grający księdza Kaczkowskiego – i obserwowałem jak ja na to reaguję.
- Wspomniałeś, że Patryk jest kucharzem. Próbowałeś swych sił w kuchni?
- Tak. O ile w hospicjum było ciężko, to w kuchni jeszcze gorzej. (śmiech) Okazało się, że nie potrafię nawet pokroić ogórków. Dowiedziałem się, że kucharze używają noży, które są horrendalnie drogie. W końcu dostałem je do domu, kupowałam pięć kilo warzyw – i szatkowałem je wieczorami. Kupiono mi też gumową pizzę i uczyłem się ją podrzucać. Całe szczęście mój bohater też uczy się tego wszystkiego w kuchni hospicjum. Dlatego wypadłem autentycznie. Patryk okazał się być bardzo pojętnym uczniem i objawił w kuchni wyjątkowy talent. Ksiądz Kaczkowski zafundował mu nawet kurs kucharski u Kurta Schellera w Krokowej. Dzięki temu dzisiaj jest szefem kuchni na Helu.
- Z Dawidem Ogrodnikiem spotkałeś się już wcześniej przy „Chce się żyć”. Dzięki temu łatwiej było się wam porozumieć na planie „Johnny’ego”?
- Spotkaliśmy się jeszcze przy „Rojście”, a teraz pracujemy przy „Stranger Angels”. Wydaje mi się, że mamy duży szacunek do siebie i do swojej pracy. Wiedzieliśmy, że przed nami trudny temat i musimy to razem udźwignąć, bo jesteśmy na ekranie cały czas razem. Na początku próby mieliśmy osobno, dopiero potem zaczęliśmy się spotykać. Dawid musiał przytyć, a ja musiałem schudnąć. On jadł po kilka śniadań, a ja piłem tylko napoje. Bez cukru!(śmiech)
- Był to trochę pojedynek aktorski między wami?
- Kiedyś podchodziłem do aktorstwa jak do rywalizacji. Teraz jednak wiem, że to gra zespołowa i jeśli ty jesteś niesamowity, ale twoi partnerzy słabi, to cały film jest do niczego. Dlatego nie rywalizuję z aktorami.
- Dawid ma opinię aktora, który nie gra danej postaci, tylko się nią staje. Bliskie ci jest takie podejście?
- Ja pracuję inaczej. Przed wejściem na plan staram się maksymalnie przygotować do roli. Zawsze prowadzę zeszyt i wszystko w nim notuję. Kiedy jestem już na planie, działam na zasadzie improwizacji. Pozwalam, aby wyszło ze mnie to, czym nasiąkłem podczas przygotowań, będąc jednocześnie czujnym na innych aktorów i reżysera. I ta metoda sprawdza się w moim przypadku. Ale każdy aktor szuka tego, co akurat w nim pracuje. Agata Kulesza, kiedy rusza kamera, wchodzi na tysiąc procent w postać, a potem całkowicie z niej wychodzi i na przerwie jest Agatą Kuleszą, a nie swoją bohaterką. To bardzo indywidualne.
- Twoją partnerką była w „Johnny’m” Maria Pakulnis. Powiedziała o tobie: „Aktor o ogromnej wrażliwości”. Czym ją tak ująłeś?
- Mieliśmy bardzo bliską relację. Maria grała starszą panią z hospicjum, z którą Patryk bardzo się zaprzyjaźnił. Dlatego nawet prywatnie się wobec siebie otworzyliśmy. Dużo dowiedziałem się od niej o odchodzeniu bliskiej osoby, bo ma takie doświadczenia. Poza tym Maria jest aktorką, którą bardzo cenię, a ja lubię pracować z kimś, do kogo mam wielki szacunek. Uwielbiam słuchać mądrych i dobrych aktorów i aktorek.
- A jak debiutujący w roli reżysera fabuły Daniel Jaroszek radził sobie na planie?
- ,Na pewno to była inna praca, jeśli chodzi o tempo i przygotowanie. Daniel zaprosił do współpracy ekipę, z którą realizował dotychczas teledyski i reklamy. A byli w tym świetni. Zaufałem Danielowi. Podjąłem decyzję, że wchodzę w to na sto procent i dam mu się poprowadzić. Uważam, że to się bardzo sprawdziło. Daniel wniósł nową energię, zupełnie inne spojrzenie. Za chwilę zaczyna zdjęcia do kolejnej dużej produkcji, co znaczy, że pokazał w „Johnnym” swój talent i to teraz procentuje.
- Powiedziałeś, że mimo, iż akcja „Johnny’ego” rozgrywa się w hospicjum, to w filmie jest dużo humoru. Jak to możliwe?
- W filmie, tak jak w życiu, ból i cierpienie przeplata się z radością i miłością. Ten film jest jednak przede wszystkim o przyjaźni. Patryk i ksiądz Jan są tak różni, że zarówno oni, jak i ich relacja, wzbudzają uśmiech. Prosty chłopak z wyrokiem i inteligentny ksiądz, ktoś, kto się buntuje i ktoś, kto jest pogodzony z losem, życie i śmierć. Ten kontrast niesie ze sobą wiele emocji.
- W materiałach prasowych czytamy, że „Johnny” niesie przesłanie głoszące, że każdy zasługuje nie tylko na drugą, ale również na trzecią i czwartą szansę. Zgadzasz się z tym?
- Absolutnie. Kiedy poznałem Patryka, zapytałem go, kiedy był ten moment, w którym zaczęła się jego przemiana. A on powiedział, że to nie jest tak, że idziesz do hospicjum i nagle się zmieniasz. Po jednym spotkaniu rzadko kiedy coś się zmienia. To długi proces, w który wpisane są też chwile zwątpienia, pewne potknięcia. Patryk kłócił się, odchodził i wracał. Dlatego uważam, że naprawdę każdy zasługuje na wiele szans. Zresztą Patryk nie był odosobnionym przypadkiem. Było wielu takich chłopaków, którym pomógł ksiądz Kaczkowski. Z nimi też się spotkałem. Jeden dilował narkotykami, teraz diluje samochodami. Drugi był niezłym ziółkiem, teraz jest księdzem. Pracując nad tą rolą korzystałem również z ich doświadczeń.
- Ksiądz Kaczkowski był chyba kimś takim, jakim chcielibyśmy widzieć Kościół. Spotkałeś w prawdziwym życiu podobnych kapłanów?
- Ksiądz Kaczkowski był jedyny w swoim rodzaju. Takiego nigdy nie spotkałem. Ale jeśli mówimy o księżach, którzy mi coś dali dobrego i pomogli, to owszem, chodziłem do salezjańskiej szkoły i byli tam księża-kumple, którym zdarzyło się wkurzać, ale pomagali nam i byli dla mnie autorytetami. I tak sobie właśnie wyobrażam rolę księży.
- Rozmawiamy tutaj o twoim nowym filmie kinowym, ale grasz również dużo w serialach. Teraz oglądamy cię w trzecim sezonie „Szadzi”, a za chwilę zobaczymy „Wielką wodę”. Dzisiaj aktorzy chętniej grają w serialach niż w filmach?
- To sprawa indywidualna. Ja lubię grać w takich serialach, które stanowią zamkniętą całość, a nie w tzw. tasiemcach. Miniseriale kręcone są prawie jak filmy, występują w nich świetni aktorzy. Kiedy przeczytałem scenariusz „Szadzi”, to choć jest to trzeci sezon, to pomyślałem, że równie dobrze mogłaby to być osobna historia.
- Uznani koledzy i koleżanki po fachu to dla ciebie dodatkowy magnes takich produkcji?
- Oczywiście. Dzięki „Szadzi” spełniłem jedno ze swoich marzeń: poznałem Jowitę Budnik. Ona gra tam moją matkę. Spędziliśmy razem mnóstwo czasu. Bo dla mnie zawsze bardzo ważny jest ten czas, kiedy siedzę z innymi aktorami i rozmawiam, czekając na swoje ujęcie. Dla mnie to jest nauka. Relacja mistrz i uczeń bardzo się dla mnie sprawdza. Kiedy ktoś cię inspiruje – to go słuchaj i pytaj. Dzisiaj spędziłem cały dzień na planie z Iwoną Bielską. I rozmawialiśmy absolutnie o wszystkim. To są aktorzy z najwyższej półki. Dlatego tak chętnie podglądam ich, jak budują swoje postaci.
- A jak takie aktorskie wygi traktują swego młodszego kolegę?
- Nie odczuwam żadnej różnicy. Słuchają tak samo, próbują tak samo. Zawsze są to ludzie bardzo oczytani i empatyczni, świadomi i zainteresowani życiem czy drugim człowiekiem. Dlatego przyjemnie się z nimi rozmawia w zasadzie o wszystkim.
- Sam masz ogromne doświadczenie teatralne. Przydaje ci się ono, kiedy grasz w filmach i serialach?
- Bardzo. W „Johnny’m” grałem humorystyczne sceny – mogłem więc czerpać pełnymi garściami z moich teatralnych doświadczeń, bo sporo grałem w komediach. To były bardzo bliskie mi role. Ludzie, którzy mnie znali, myśleli, że ja będę wyłącznie aktorem komediowym. Niedawno można mnie było oglądać w komedii „Samiec alfa”, a teraz pracuję nad kolejną – „Klątwa”. Mało tego: mój krótki metraż „Synthol” rozpisuję obecnie na pełną fabułę i to też będzie komedia. Szkoła i doświadczenie są bardzo ważne. Bo kiedy wchodzi się na plan, liczy się czas. Trzeba więc wiedzieć co robić. Tam już nie mam miejsca na naukę.
- Odpuściłeś teatr, od kiedy zacząłeś odnosić sukcesy w filmach i serialach?
- Tak. Ale tylko ze względu na napięty kalendarz. Bardzo chciałbym jednak wrócić i znowu coś zrobić w teatrze. Przygotowanie teatralnej premiery to jednak kilka miesięcy zamknięcia się inne propozycje. W tej chwili nie mogę sobie na to pozwolić. Może, gdyby to była taka praca, jak z Agnieszką Smoczyńską przy „Świętej Klusce”, kiedy wszyscy bardzo się sprężyliśmy? Ale to była filmowa ekipa świetnie przygotowana od pierwszej próby, która robiła teatr.
- Dzisiaj jesteś rozchwytywany, a kiedyś przyznałeś: „Miałem okres frustracji aktorstwem”.
- Doskonale pamiętam czas, kiedy nie pracowałem i byłem bardzo przybity. Czułem się trochę oszukany, bo w szkole mówili mi, że jestem utalentowanym aktorem, a zawodowo nic się działo. Oglądałem polskie filmy i wiedziałem, że też dałbym radę. Dzisiaj bardzo współczuję aktorom, którzy zaczynają, bo to trudny rynek. Na szczęście sytuacja się zmienia ponieważ pojawiły się platformy streamingowe, jak HBO czy Netflix, które robią mnóstwo rzeczy dla młodych ludzi i z młodymi ludźmi. Kiedy ja zaczynałem, tego jeszcze nie było.
- To z tej frustracji aktorstwem, zająłeś się reżyserią?
- Dokładnie tak. Żeby nakręcić „Synthol”, musiałem pójść do szkoły Wajdy i mieć na to dwa lata. Doskonale pamiętam, kiedy w Studiu Munka, gdzie mają mnóstwo zgłoszeń, powiedzieli mi: „Mamy dla pana dwie wiadomości: złą i dobrą. Zła jest taka, że nie zapraszamy pana na rozmowę. Dobra jest taka, że tak nam się podoba to, co pan napisał, że bez tego przyznajemy panu dotację”. (śmiech)
- Warto było podjąć tę walkę?
- Jasne. W zeszłym roku dostałem za „Synthol” wyróżnienie w Gdyni, a kilka tygodni temu – pierwszą nagrodę na festiwalu Dwa Brzegi. To jest fajne, kiedy marzenie, pewna wizja którą masz, komuś się podoba. Że nie jesteś taki zły, jak myślałeś. Pojawiła się więc myśl: „A może zrobić z tego pełen metraż”? Dlatego zacząłem pisać scenariusz i mam nadzieję, że ruszymy z nim już w przyszłym roku.
- Co ci się najbardziej spodobało w reżyserii?
- Tak naprawdę najbardziej spodobała mi się nie sama reżyseria, ale pisanie scenariusza. Bo mam dobry słuch. Może po szkole muzycznej? Może to wynika z mojej ciekawości świata? Ludzie mówią mi często: „Nie gap się!”. A ja się lubię przyglądać innym. Jak ktoś dziwnie mówi, albo dziwnie chodzi. Wszystko mnie interesuje. Potem nagle powstaje scenariusz, który ludzi niezwykle śmieszy. I nikt nie wierzy, że to są prawdziwe historie. A są prawdziwe. Dlatego tak podoba mi się pisanie. Bo praca reżysera nad filmem jest strasznie żmudna i długa. Nie wiem, czy jestem na coś takiego gotowy przy długim metrażu.
- „Synthol” w pionierski sposób w polskim kinie podejmuje temat kulturystyki. Jak wpadłeś na ten pomysł?
- Z życia. Szef zawodów kulturystycznych powiedział mi, że jego historia była podoba do tej, którą pokazuję w filmie. Też był kimś spoza świata kulturystyki – i nagle wpadł na pomysł, aby wystąpić w tego rodzaju konkursie. Pojawił się w nim i skonfrontował swoje wyobrażenia na temat tych zawodów z tym, jak one wyglądają w realu. To było dla niego tak dużym szokiem, że kiedy zwróciłem się do niego z prośbą o możliwość kręcenia podczas organizowanych przezeń obecnie zawodów, zgodził się bez wahania, bo wiedział, że tego typu historie zdarzają się.
- Sam wystąpiłeś w tych zawodach kulturystycznych. Jak było?
- Zająłem siódme miejsce. Oczywiście na siedmiu zawodników. (śmiech) Kiedy wszedłem na scenę, trzęsły mi się nogi ze strachu. Pomyślałem wtedy: „Co ty robisz?”. Przecież byli tam prawdziwi zawodnicy i autentyczna publiczność. Ale na backstage’u chłopaki powiedzieli mi, że takie „fuckupy” jak ja często się zdarzają. (śmiech) Fajnie jednak było przyjrzeć się tej kulturze z bliska. Bo to jest cała kultura: golenie tyłków, malowanie twarzy, wkładanie obcisłych majtek. W tym cały humor.
- Skąd u ciebie to oryginalne poczucie humoru?
- Humor zawsze był moją autoterapią – pozwalał mi nabrać dystansu do świata. Kiedy ktoś się czymś stresował, ja kiwałem głową i mówiłem: „Przecież za rok to nie będzie miało najmniejszego znaczenia”. Dlatego zacząłem spisywać te swoje refleksje i robić kabaret. W ten sposób poznaję innych ludzi. Kiedy robiłem „Synthol”, zebrałem taką ekipę, w której każdy miał podobne poczucie humoru jak ja. Wtedy pracuje się znacznie przyjemniej.