Pisanie jest próbą porządkowania świata, zapamiętywaniem...
Cudze chwalicie, swego nie znacie. To powiedzenie znakomicie sprawdza się na przykładzie Patrycji Prochot-Sojki, polonistki z Gimnazjum nr 2 w Głuchołazach, pisarki.
Jak to się stało, że nauczycielka z niewielkiego miasteczka napisała książkę, która zwróciła uwagę krytyki? Mało tego: za tę książkę wydawnictwo Mamiko uzyskało główną nagrodę Instytutu Książki i Fundacji Tygodnika Powszechnego za debiut. A niedawno pani „Baj-o-dużenie” było rekomendowane do Angelusa…
Odkąd pamiętam, pisanie było moją próbą porządkowania świata, zapamiętywania ludzi, zatrzymywania na kartce miejsc, w których bywałam, a które z różnych powodów stawały się dla mnie ważne. Z mężem sporo podróżowaliśmy. Jeszcze na studiach zdążyłam zobaczyć Syrię. Nie zniszczoną, wspaniałą; to był już prawie koniec rządów Hafeza al-Asada. Zawsze w tym wędrowaniu najważniejsi byli ludzie. Szukaliśmy śladów polskości w odległych od naszego kraju miejscach: na Syberii, w Republice Kabardo - Bałkarii, Turcji, Gruzji, Rumunii czy na Hawajach. Z tych podróży powstawały reportaże, które wcześniej publikowałam w ogólnopolskich magazynach studenckich, a później w „Przekroju”. Kilka lat mieszkałam w Stanach i miałam niezwykłą przyjemność spotkać osoby o niesamowitych biografiach. Między innymi powstańców warszawskich, sybiraków, odkrywców, podróżników. Chociażby polskiego odkrywcę, który określił w sposób naukowy lokalizację źródeł Amazonki. Pisząc ich biografie, wiele godzin spędzałam z nimi, w ich domach, ulubionych miejscach. Poznawałam rodziny, bliskich. Nigdy potem nie miałam tylu przyszywanych wujów i ciotek. Przy okazji umocniłam się w przekonaniu, że pisanie jest dla mnie niemal fizyczną koniecznością. Po powrocie do Polski postanowiłam rozpocząć studia w Krakowie. Przy Uniwersytecie Jagiellońskim działa szkoła pisania. Pokazałam swoje prace - kilka wierszy, reportaże i udało się, zostałam przyjęta. Zajęcia mieliśmy między innymi z Olgą Tokarczuk, Agatą Tuszyńską, Jerzym Stuhrem, Adamem Zagajewskim, Markiem Bieńczykiem czy Karolem Maliszewskim. Sami najlepsi. Często nasze rozmowy o literaturze trwały do białego rana. Z sal uniwersyteckich przechodziliśmy do małych knajpek i tam czytaliśmy swoje teksty. Nie zważając na przyjaźnie, wzajemnie pastwiliśmy się nad wierszami, opowiadaniami. Krytyka nauczyła nas pokory. Ale nie tylko. Coraz lepiej merytorycznie walczyliśmy o swoje teksty, broniliśmy się przed banałem, szukaliśmy nowych pomysłów. Po dyplomie zaczęłam pisać książkę o Głuchołazach.
Pani poprzednie próby pisarskie polegały na rejestracji faktów, natomiast w „Baj-o-dużeniu” mamy do czynienia z przestrzenią rozpiętą pomiędzy rzeczywistością a wyobraźnią. Niektórzy widzą w tym realizm magiczny.
Dla mnie ważne jest odbieranie świata wszystkimi zmysłami. Jeśli Emma Puschke przygotowuje najlepsze potrawy, to chcę, by czytelnik poczuł smak strudli z jabłkami, szpecli z gulaszem czy boczku z gruszkami i fasolą. Jeśli Śmierć używa ulubionych perfum Bouquet de Catherine, to nad książką powinien unosić się zapach jaśminu, róży, wanilii i piżma. Zapachy, obrazy, słowa wyzwalają we mnie wspomnienia z przeszłości, a najczęściej z podróży. Chociażby aromaty przypraw z arabskich targów, kadzideł ze świątyń. Pamiętam piękną scenę rozmowy starego czerniowieckiego rabina z rudowłosą kobietą w zielonym płaszczu. Od razu z pamięci przywołałam obrazy Chagalla. Dziewczynka, która siedzi na dworcu i trzyma w dłoniach słoik z pijawkami, to scena widziana w drodze na Krym, chyba podczas przesiadki w Chmielnickim. Ta przeżyta piętnaście lat temu okoliczność została przywołana przeze mnie w książce. Myślę, że jakąś magię, graniczącą z czymś mistycznym odnalazłam tutaj, na tych terenach, ale również na dawnych Kresach Wschodnich.
Ale skąd ta magia wzięła się w pani?
Po prostu tak mam. Powołuję do życia bohatera i wokół niego natychmiast narasta rzeczywistość. Zjawiają się kolejni. Stają się od siebie zależni. Zaczynają żyć, mieć swoje zdanie, swoje małe bądź większe przyzwyczajenia, wariactwa. Każdy staje się indywidualistą, który, mam nadzieję, pozostaje w pamięci czytelnika.
Wyrasta z realiów?
Nie wszyscy. W opowieści o Bogdance z rudymi włosami, która przyjechała do Głuchołaz z Ukrainy, mamy do czynienia z postacią autentyczną. W Czerniowcach spotkałam podobną kobietę. Faktycznie mieszkała w starej willi z koronkowym balkonem, posiadała obrazy Axentowicza i Strzemińskiego i czuła się bezradna po śmierci matki. Tak jak i moja książkowa bohaterka również i ona chciała koniecznie przyjechać do Polski, mając nadzieję, że tu spotka mężczyznę swoich marzeń. Wpojony przez rodziców obraz Polski był wyidealizowany: każdy mężczyzna to ułan, który pięknie tańczy i zabiera swoją ukochaną na cotygodniowe bale. Książkowy Jeremiasz, także czekający na miłość, ma swój pierwowzór w głuchołaskim księgarzu. On również posiada niesamowity zbiór książek i robi dużo hałasu o to, że ludzie nie czytają.
A pozostali?
Być może istnieli kiedyś, a moje pisanie otworzyło im raz jeszcze drogę do Ziegenhals - Głuchołaz. Kto wie, może przywołałam duchy.
Czyżby miasto miało jakąś tajemniczą siłę przyciągania?
Niezwykłe dla mnie jest to, że moje przyjaciółki, znajome, które kiedyś przyjechały do Głuchołaz z powodu miłości, dla męża, chcą z niego uciec. Marzą, by wyjechać, planują swoją przyszłość daleko stąd. Robią to od kilku lat i nie są w stanie, jak Leonia czy Ludwiczka, przekroczyć granicy miasta i wyjechać na zawsze. Wiele z nich miało takie same jak ona sny o przyjaźni z Maryją, żoną Boga. Może zadziałała jakaś siła? Nie wiem. Z pewnością jest w tym mieście coś niezwykłego.
Jak Głuchołazy zareagowały, gdy wydała pani książkę?
W dużej mierze pozytywnie. Co roku za zasługi dla miasta przyznawana jest tzw. Głuchołaska Koza. Dostałam internetową, dla mnie najcenniejszą, bo od mieszkańców. Księgarz zapełnił witrynę artykułami na mój temat, co chwilę ktoś przynosił książkę z prośbą o dedykację.
Rodzina od początku panią wspierała?
Bardzo, a już szczególnie mąż. To on bardzo dawno temu uświadomił mi, że powinnam pisać. Dzieci były ze mnie bardzo dumne. Antoś ma 6 lat i sam zaczął pisać swoje historie. Ma także własne egzemplarze książki, na których się podpisuje jako współautor.
Pani rozpoczyna słowami „Był mroźny marcowy poranek”. A Antoś?
Tradycyjnie, „Pewnego razu...”, a dalej - „do gry wkroczył ślimak i zaczęła się szybka akcja ratunkowa”. Na wspólnym laptopie ja mam swoją stronę, on swoją.
Udało się pani zachować, zdawało by się, nieosiągalną równowagę pomiędzy dwoma światami, niebem a ziemią, a równocześnie nie urazić religijnych odczuć czytelników. Książkowy Bóg Ojciec ma takie same zmartwienia jak zwykli ojcowie, Matka Boska zwierza się ziemskiej przyjaciółce.
Niektórzy uważają, że tę granicę przekroczyłam. Szczególnie mężczyźni są oburzeni, bo „jak mogłam Maryję sprowadzić do profanum?”. Do zwykłej kobiety, w dodatku czasami bardzo słabej? A dla mnie to przede wszystkim matka, która martwi się, że jej syn wyrusza w świat, ma cechy buntownika, spotyka się z budzącym wątpliwość Judaszem. No i Bóg Ojciec. Ten ciągle zajęty jest ludźmi i choć silny, nie zamierza uratować swojego jedynego syna. W moim przypadku połączenie tego, co świeckie, z tym, co sacrum, ma swoją genezę w dzieciństwie, w czasie dorastania przy babci. Niezwykle pokornej i dobrej kobiecie. Jest jej dużo w mojej książkowej Ludwiczce.
Jak uczniowie Gimnazjum nr 2 zareagowali na polonistkę, która ujawniła talent literacki?
Mam to szczęście, że uczę świetną, bardzo twórczą młodzież. Staram się motywować ją do pisania. Mocno zachęcam do rozmów z dziadkami, do pytań o ich dzieciństwo, młodość. O miejsca, w których żyli. Zdarzają się cudowne historie, związane z gusłami, zabobonami, miejscowymi legendami. Powtarzam, że trzeba słuchać, rozmawiać, bo bliscy nie żyją wiecznie. Odejdą razem ze starym światem, który dla mnie jest o wiele bardziej magiczny niż darowane nam tu i teraz.
Laureatce nie wypada zaprzestać pisania…
Nie zaprzestaję. Wybrałam temat, który dotyczył palenia czarownic w Ziegenhals, Nysie i w Zlatych Horach. Podobno w naszych rejonach ten proceder występował najdłużej w Europie. Zakończył się dopiero u schyłku XVII wieku. Jan Baltazar Liesch von Hornau wsławił się nadzwyczajnym okrucieństwem w zwalczaniu czarownic. Był inicjatorem budowy specjalnego pieca do palenia oskarżonych. Dzięki niemu udawało się nadążyć z wykonywaniem ogromu wyroków. Kobiety, które przyznały się do winy, w akcie łaski, przed spaleniem tracone były mieczem, a pozostałe duszono. Dużą rolę w procesach odegrali również kaci, którzy nie tylko wykonywali egzekucje, ale bardzo boleśnie przesłuchiwali skazane na śmierć. W Głuchołazach była Góra Szubieniczna, obecnie zwana Papierniczą, miejsce średniowiecznych kaźni i śmierci. Prawdopodobnie w pobliżu istniał „fałszywy cmentarz” dla skazanych, a nie mających prawa pochówku na uświęconej ziemi.
Brzmi tyleż makabrycznie, co interesująco.
Na razie zarzuciłam ten temat, uznając, że daleko mu do „mojego” realizmu magicznego, ale może kiedyś do niego wrócę. Póki co denerwuje mnie, że bardzo często zapomina się o męczeństwie tylu kobiet. Pokazuje się je jako wiedźmy na miotłach, z czarnym kotem i ogromnym kotłem magicznego wywaru. To jedno z pierwszych w historii ludobójstw nieustannie ulega banalizacji. Wracając do pisania... Wciąż nie opuszczam ziemi opolskiej i Dolnego Śląska, trafnie nazwanych przez dr. Petrowicza „krainą nieokreśloności”, niemieckiej, czeskiej i polskiej. Dobrze się tutaj miewa moje pisanie. Jest wiele miejsc, historii, które mnie bardzo inspirują. Na przykład w Czechach jest urocze miasto, Kraliki. Leży u podnóża góry Jeřáb, niedaleko można zwiedzać barokowy klasztor Redemptorystów. Któregoś dnia stanęłam na tamtejszym rynku i czułam, że minuta po minucie jestem uwodzona przez miasto. W jednej chwili stworzyłam głównego bohatera. Zarysowałam fabułę, postawiłam w podcieniach fortepian, posadziłam trzy wielkie dęby. Wymyśliłam stary cmentarz i anioła na skraju lasu, który przykłada do ust palec, jakby skrywał jakąś tajemnicę.
Jednemu z bohaterów pozwoliła pani zamieszkać we własnym domu.
Jest to niemiecka willa w zdrojowej części miasta. Z zielonym dachem, z kopułami, z dwoma balkonami, chyba jedna z najpiękniejszych w Głuchołazach. Jej właścicielem prawdopodobnie był Austriak, do którego, jak wiele osób w Głuchołazach mówi, przyjeżdżała kochanka Hitlera, Ewa Braun. Dom jest już przeze mnie i moich bliskich oswojony. Jest piękny, jak dom Hermana, u którego niegdyś zamieszkała jego kochanka Śmierć.
Został rozpoznany przez czytelników?
Kiedy niektórzy zastanawiali się, gdzie Herman z pierwszego opowiadania, posłaniec cesarza Wilhelma II Hohenzollerna, mógł mieszkać, bezbłędnie wskazywali na nasz dom. Ludzie wychwytują takie rzeczy... Po przeczytaniu książki zaczęli inaczej patrzeć na miasto. I o to mi chodziło. Czasem trzeba podnieść głowę, żeby dostrzec zdobienia na kamienicach i willach. Zachwycić się szerokimi schodami, freskami na sklepieniach, a nawet światłem albo półmrokiem. Szukać świętych w polnych kapliczkach, dawnych nazwisk na starych cmentarzach. Oswoić w sobie miejsce, to również mieć szacunek do czasu i ludzi, których już nie ma.
Opisując, oswoiła pani miasto? W jaki sposób - spytam przekornie - świat wykreowany rzutuje na prawdziwy?
I na moje relacje z Głuchołazami? Uważam je nie do końca za swoje. Najwięcej emocji wiążę z południem Polski, gdzie się urodziłam. Z tym, że gdybym miała napisać o swoim Międzybrodziu, byłaby to powieść bardzo jasna, pełna przestrzeni, miałaby smak jagód i poziomek. Byłyby w niej moje ciotki, ich opowieści o świecie, który istniał kiedyś i który już nigdy nie wróci. No i właśnie tak sobie teraz myślę, że byłaby to prosta droga do miłego banału.
Każda z czternastu opowieści „Baj-o-dużenia” ma swojego bohatera, a nad nimi unosi się piętnasty, nie „opowiedziany”. Pani.
Można mnie także odnaleźć w niektórych bohaterkach. Troszeczkę w Indze, która traci dziecko i wyzwala dom z obecności duchów. Jest Anna ze swoją grą pozorów, z wchodzeniem w nie swoje role…
Pisze się pani trudno? Łatwo?
Bardzo łatwo, tylko czasu brakuje, bo dzieci są bardzo wymagające. Notuję, gdzie tylko się da: na kartkach, w podróży, na biletach, w kuchni podczas gotowania. Układam fabułę, jadąc na rowerze, czasem w kościele, między słowami podczas rozmów. Później rozwijam wątki. Wstaję wcześnie rano, gdy Antek i Janek jeszcze śpią, a umysł jeszcze nie zmęczony. Cieszę się kawą i laptopem. Często szkicuję coś w rodzaju szkieletu, potem rozpinam na nim treść.
Mówi się, że poza Warszawą jesteśmy skazani na nieobecność. Pani przykład zaprzecza tej tezie.
Jestem przekonana, że wiele zależy od tego, jakimi otaczamy się ludźmi, czy ci ludzie nas motywują. Mam to szczęście, że mąż jest cierpliwy, opiekuńczy w stosunku do dzieci, co pozwala mi znaleźć czas na pisanie. Utrzymuję kontakty z krakowskimi studentami, przyjaciółmi od pisania. Prawie wszyscy wydali już książki i zdobyli nagrody. Chwała Bogu, należałam do ambitnej grupy. Mam wrażenie, że w małych miasteczkach łatwiej pisać. Tam niektóre rzeczy są bardziej widoczne. Nie kryję, że czasami doskwiera mi małomiasteczkowość, małostkowość i przeszkadzają najbardziej „ludzkie języki”. Jakaś bezkarność i całkowita nieodpowiedzialność wobec słów, które mogą irytować, boleć, wyrządzają wiele szkody. W dużych miastach pewnie jest tak samo, ale w tłumie to nie takie widoczne. O językach - plotkach, zawiści piszę sporo w swoim „Baj-o-dużeniu”.