Po filmowych przygodach lubi odpoczywać w kuchni
Choć za młodu wolał kopać piłkę i przypalać z kolegami papieroski na szkolnym boisku, z czasem odkrył w sobie talent aktorski. Musiał jednak przełamać w sobie barierę wstydu. Dopiero wtedy rozwinął skrzydła i zaczął grywać z powodzeniem w teatrze i telewizji. Na dużym ekranie jakoś trudno mu się było przebić - błyszczy dopiero teraz w komedii „Volta”.
Kiedy na ekrany naszych kin trafił najnowszy film Juliusza Machulskiego, wszystkie media głośno oznajmiły, że „polski król komedii powrócił”. „Volta” okazała się jednak obrazem, który nie do końca dorównuje najlepszym filmom reżysera w rodzaju „Seksmisji” czy „Vabanku”. Machulskiemu trzeba jednak przyznać, że za sprawą swojego nowego dzieła, postawił w świetle reflektorów świetnego, a do tej pory raczej pozostającego w cieniu, aktora.
Mowa oczywiście o Andrzeju Zielińskim, z którym drogi reżysera przecięły się już wcześniej dwukrotnie, przy okazji dwóch teatrów telewizji - „Brancz” i „Rybka Canero”.
- W pracy okazało się, że obaj lubimy się śmiać i - mam wrażenie - mniej więcej z tych samych rzeczy. Nie musimy sobie niczego tłumaczyć. I jaki to komfort na planie! Każdą pracę z Juliuszem wspominam z bananem na twarzy, bo nie trzeba tracić czasu na ustalanie wspólnego języka. Po tych dwóch teatrach on powiedział: „To teraz trzeba by zrobić film” - mówi aktor w rozmowie z „Twoim Stylem”.
Z papugami w domu
Mimo dzisiejszych sukcesów, kariera Andrzeja Zielińskiego wcale nie była oczywista. Urodził się bowiem na prowincji - w Tarnowie - i początkowo wcale nie wykazywał żadnych zainteresowań aktorstwem. W czasach Peerelu większość dorosłych pracowała w tym mieście w zakładach chemicznych Azoty. Podobnie było z rodzicami Andrzeja. W domu pomagała im niania, która zajmowała się również chłopakiem.
Ojciec Andrzeja był wielbicielem ptaków - i w pewnym momencie miał w domu aż 70 papug. Syn pomagał mu jak mógł: rwał mlecz i tłukł go kamieniami, aby ptaki mogły ścierać sobie dziubki i jeszcze głośniej skrzeczeć. Co najśmieszniejsze - przez pewien czas papugi urzędowały w pokoju przylegającym do kuchni, więc rodzina miała zawsze ptasi koncert podczas posiłków.
Andrzej uczył się przyzwoicie, kiedy wszedł w wiek nastoletni, trochę się buntował słuchając Patti Smith, ale nigdy nie miał powodu, aby uciekać z domu. Pewnego dnia nagrał z radia zabawny monolog Wiesława Michnikowskiego. Nauczył się go na pamięć - i potem popisywał się nim na koloniach i w szkole. Wtedy po raz pierwszy poczuł, że tego rodzaju publiczne występy przynoszą mu satysfakcję.
- Interesowały mnie wtedy raczej typowo chłopięce zainteresowania, piłka na łące, popalanie papieroska i tym podobne sprawy. Jedyny kontakt z aktorstwem miałem poprzez oglądanie filmów, jak wszyscy. I nagle, ni stąd ni zowąd, w okolicach matury, strzeliło mi do głowy, żeby zdawać do szkoły teatralnej. Z mojego rodzinnego Tarnowa najbliżej było do Krakowa i tam też pojechałem. Na egzaminie pojawiłem się jednak jak Filip z konopi, bo nie przygotowałem sobie żadnego tekstu do wykonania, nie skorzystałem z punktu konsultacyjnego dla kandydatów, który istniał przy PWST. Skończyło się więc na niczym - opowiada w serwisie Pisarze.pl.
Krakowski spleen
Marzenia o aktorstwie zostały jednak - dlatego po powrocie do Tarnowa zatrudnił się jako maszynista w lokalnym teatrze. Zamieszkał samodzielnie w tamtejszym Domu Aktora i chłonął atmosferę sceny.
- Z perspektywy czasu mogę dziękować losowi, bo przez to, że nie dostałem się od razu do szkoły, mogłem z bliska zobaczyć, jak wygląda ta robota. Wcześniej nie miałem z nią do czynienia. Ważne były też autorytety, które spotkałem na swojej drodze - twierdzi w „Gazecie Olsztyńskiej”.
Rok później dostał się do krakowskiej szkoły. Początkowo nie był przekonany, że dokonał właściwego wyboru. Najgorzej szły mu zajęcia z dykcji i z tańca. Młodemu chłopakowi trudno było przełamać barierę wstydu. Mimo to już na studiach zagrał swoje pierwsze role w kinowych filmach. Udało mu się zagrać w dwóch „pokoleniowych” filmach tamtego czasu - „Yesterday” i „Wakacje z Madonną”. Ale o mało nie zawalił przez nie szkoły, bo wykładowcom nie podobało się, że ciągle zwalnia się z zajęć. Całe szczęście pomogły mu uczelniane sukcesy.
- Na trzecim roku robiliśmy jednoaktówkę Czechowa „Jubileusz”. Dostałem rolę ślepawego urzędnika Chirina, „człowieka niechlujnego, porywczego, a do tego strasznego mizogina”. Ludzie tak się śmiali, że nie mogliśmy grać. Na uczelni to okazało się wydarzeniem - wspomina w „Twoim Stylu”.
Po szkole trafił do krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego. Został tylko jednak dwa sezony. Jakoś nie urzekło go granie klasyki w romantycznym duchu - bo zamiast tego wolał jeździć na Mazury na plan serialu „Dorastanie”. I nie tylko - nie pasował mu także krakowski spleen.
- W atmosferze tego miasta jest jakiś smutek, jakaś depresja. Zwłaszcza w porze jesienno-zimowej dopada strasznie. Chwali się Kraków często za to, że tam ludzie żyją w wolniejszym tempie. Pewnie tak, ale ten medal ma drugą, bardziej przykrą stronę, właśnie ową smutę, życie jak w mazi. Nikt nie jest od tego wolny, to się kładzie cieniem na wszystkich. Stąd to smętne życie kawiarniane, wódczane. Nie dałem rady tego znieść i gdy tylko pojawiła się propozycja z Warszawy, z Teatru Ateneum, skorzystałem - tłumaczy w serwisie Pisarze.pl.
Mistrz kuchni
Choć zaczynał w stolicy, mieszkając na zaledwie 19 metrach kwadratowych na Mokotowie, cieszył się, że może uczyć się w teatrze od najlepszych - Gustawa Holoubka, Jerzego Kamasa czy Marka Kondrata. Początkowo grywał epizody i drobne role - aż wreszcie Agnieszka Glińska pozwoliła mu na więcej w swym „Korowodzie”. To dodało mu śmiałości i pozwoliło rozwinąć skrzydła.
Niemal w tym samym czasie dostał rolę doktora Pawicy w „Na dobre i na złe”. Choć miał już w swym dorobku kilkanaście różnych seriali, ten okazał się wyjątkowy. Andrzej zaskarbił sobie tą rolą sympatię szerokiej publiczności, co stało się dla niego trampoliną do dalszej kariery.
- Na początku miałem pewne kłopoty, bo nie za bardzo wiedziałem, kogo gram. Dopiero wchodziłem do serialu, scenariusze były pisane z odcinka na odcinek... Ale teraz już wszystko „ma ręce i nogi”. Poza tym tutaj po prostu miło się pracuje, właściwie bez większych stresów - co nie jest częstym zjawiskiem... No i mam osobistą satysfakcję, że przebiliśmy oglądalnością „Big Brothera” - cieszył się, rozmawiając wówczas o serialu.
Podobna okazja natrafiła mu się dopiero niedawno, kiedy telewizja HBO zaangażowała go do pierwszej swej produkcji serialowej w Polsce. „Wataha” była realizowana w Bieszczadach - i była dla Andrzeja nie tylko aktorską, ale i życiową przygodą.
- Nie wiem, czy jest w Polsce piękniejsze miejsce. Bieszczady jesienią to coś tak oszałamiającego, ogrom rozszalałej przyrody robi wielkie wrażenie! Plus niesamowita ilość żywych stworzeń. Kiedy po zmroku jedzie się samochodem, nie można przekraczać 30 kilometrów na godzinę, bo jest gęściej niż w zoo. Wilki, jelenie, niedźwiedź się zdarzył… - zdradza w „TeleMaksie”.
Odpoczynek po tego rodzaju rolach znajduje w kuchni. Dziś jest jednym z tych polskich aktorów, którzy mają opinię autentycznie utalentowanych kucharzy. A wszystko zaczęło się, kiedy mieszkał we wspomnianym Domu Aktora w Tarnowie.
- Zawsze pomagałem w kuchni, mieszałem w garach, oblizywałem łyżki. Ale olśnienie przyszło, gdy byłem już dorosły. Kolega chciał coś ugotować, a miał tylko chleb i pora. Dodał jakiegoś oleju, przyprawy, wrzucił na patelnię i zrobił z tego „niczego” pyszne danko. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: „Jak to, to tak można?”. Od tej pory zacząłem eksperymenty i odkrywanie smaków. Lubię jeść. Nie ma takiej rzeczy, której bym... No, może nie zapędzajmy się, że wszystko bym zjadł. (uśmiech) Ale jestem bardzo odważny. Teraz mam etap kuchni koreańskiej. Bo szybka: 10-15 minut i gotowe - uśmiecha się, rozmawiając z „Twoim Stylem”.
Teraz, kiedy mieszka we własnym domu w Wilanowie, ma dużą kuchnię, a w niej wszystko, co potrzeba dobremu kucharzowi.
Lubi też podróżować. Zjeździł już całą Europę, był w Ameryce, a nawet w Afryce. To pasja, którą zaraził się w szkole, kiedy to jego ulubionym przedmiotem była geografia.