Pogadałem sobie z Bogiem. Potem zmieniłem życie

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Pogadałem sobie z Bogiem. Potem zmieniłem życie

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Najpierw okazało się, że jeden syn ma wadę serca. Drugi urodził się z poważnymi problemami hormonalnymi. Michał Kasprzyk czuł, że musi poważnie pogadać z Bogiem. W wyniku tej rozmowy rzucił pracę prawnika i zaczął malować na drewnie obrazy o tematyce sakralnej, tworząc pod pseudonimem Michael Cracoviensis.

Malowaniem „na poważnie” zajął się stosunkowo niedawno, po tym, jak życie pogroziło mu palcem, jakby ostrzegając: nie ma tak łatwo.

Tworząc, czuje się pewnie i ani trochę nie onieśmiela go fakt, że nie posiada dyplomu uczelni artystycznej. Absolwenci tych szkół mogą tytułować się artystą. Michałowi wystarczy, że jego obrazy oddziałują na odbiorców.

Jak prawnik został malarzem

Czytając biografie znanych artystów, zwykle dowiadujemy się, że malowanie towarzyszyło im od dziecka. Z Michałem było inaczej. Zaczął malować, kiedy był już dojrzałym, pewnym siebie człowiekiem. Być może, gdyby wcześniej wszedł na artystyczną drogę, jego prace wyglądałyby inaczej. I może nigdy nie malowałby dzieł o tematyce sakralnej w taki sposób i na takim materiale.

- W dzieciństwie malowałam, jak każdy, kto weźmie do ręki kredki. I zawsze robiłem to z zapałem - mówi Michał Kasprzyk. - Uwielbiałem tworzyć historie o piłkarzach rozgrywających mecze. To nie były żadne dzieła sztuki, ot, zwykłe głowonogi. Moja kariera szybko się skończyła, zwłaszcza że nauczyciele utwierdzili mnie w przekonaniu, że się do tego nie nadaję. Z plastyki miałem najgorsze oceny w całej klasie - wspomina z uśmiechem.

Michał kontynuował więc edukację w zupełnie innym kierunku, zapewne bezpieczniejszym: ukończył prawo i administrację na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na wiele lat porzucił malowanie.

Pasję do malowania odkrył na nowo przypadkiem. Kiedy starszy syn przygotowywał się do pierwszej komunii świętej, ksiądz poddał myśl, aby rodzice na pamiątkę tego wydarzenia podarowali dzieciom coś, co sami przygotują.

- Żona zaproponowała, abym namalował coś dla naszego syna - mówi Michał. - Lubię pracę z drewnem, często w domu przerabiam i odnawiam meble. Cieszy mnie to i daje dużo satysfakcji. Ale malowanie? Pomysł żony mnie zaskoczył, jednak postanowiłem spróbować. Znalazłem w piwnicy starą deskę, pomalowałem złotą farbą i wypaliłem na niej szkic, na którym była twarz Jezusa, krzyż i gołębica symbolizująca Ducha Świętego. Efekt mnie zaskoczył. A żona stwierdziła, że... powinienem malować.

Przemodlona decyzja

Jednak proces, który doprowadził Michała do malarstwa, zaczął się kilka lat wcześniej od problemów zdrowotnych dzieci. Najpierw okazało się, że starszy syn, Jacek, ma wadę serca. Kiedy chłopiec skończył trzy lata, podczas rutynowego badania stetoskopem lekarz usłyszał podejrzane szmery.

- Dostaliśmy skierowanie na USG, które wykazało dziurę między przedsionkami. W tamtym momencie byłem przekonany, że to koniec. Myśleliśmy z żoną, że syn prawdopodobnie nie przeżyje. Po jakimś czasie okazało się, że to nie jest bardzo poważna wada. Podczas pobytu w szpitalu zobaczyłem, jak wielu ludzi przeżywa prawdziwe dramaty związane ze zdrowiem i życiem dzieci. To dało mi powód do dziękowania Bogu za zdrowie mojego syna - wspomina Michał.

Drugi syn w rodzinie Kasprzyków, Julek, od początku miał problemy z oddychaniem. Tuż po porodzie został zabrany na patologię noworodków. Spędził tam miesiąc.

- Najgorsza była niepewność. Lekarze nie wiedzieli, co mu dolega - wspomina Michał. - Podejrzewali nawet zapalenie opon mózgowych. Nie wiedzieliśmy, czy dziecko będzie żyło, a jeśli tak, czy będzie sprawne. Okazało się, że Julek cierpi na wielohormonalną niedoczynność przysadki. Pamiętam dzień, kiedy poszedłem do kaplicy szpitalnej, bo czułem, że muszę poważnie pogadać z Bogiem - dodaje.

W efekcie tej rozmowy Michał zrezygnował z wyuczonego zawodu, praca prawnika go nużyła. Od wielu lat jest współwłaścicielem rodzinnej firmy produkującej galanterię skórzaną, ale, jak mówi, robi to tylko dla pieniędzy.

Marzył za to o czymś własnym, z czego mógłby być dumny.

- Wtedy żona powiedziała mi, że dominikanin, ojciec Adam Szustak, którego znaliśmy jeszcze z czasów studenc-kich, jedzie do Matki Bożej z Guadalupe i zbiera intencje, w których będzie się modlił w Meksyku. Napisałem więc prośbę o rozeznanie powołania, wskazówkę, co mam robić w życiu. Po kilku dniach przyszło olśnienie i myśl, żeby założyć kanał na YouTube o wychowaniu - opowiada Michał.

Dziś Kasprzyk jest trenerem relacji rodzinnych w Fundacji Familylab Polska. Przekazuje innym, że proces wychowania to nie zadanie, które zrealizuje się według wyznaczonych zasad z gwarancją osiągnięcia określonego celu. To raczej budowanie autentycznej relacji, poznawanie siebie na-wzajem i wspieranie w budowaniu poczucia własnej wartości.

- Otrzymałem mnóstwo znaków, które utwierdziły mnie w tym, że powinienem prowadzić seminaria z wychowania, a także malować. Czuję się spełniony - mówi.

Nie dość ładna Faustyna

Sposób powstawania obrazów początkowo był bardzo prosty.

- Niekiedy pomagam ro-dzicom w sprzedaży torebek- mówi Michał Kasprzyk. - Żo-na poradziła mi, żebym wykorzystał czas spędzony w sklepie i coś namalował. Pożyczyłem od syna farby akrylowe i namalowałem. Robiłem zdjęcia prac, rozsyłałem znajomym. Zauważyłem, że się podobają. A później pokazałem obrazy na kiermaszu rękodzieła - mówi z uśmiechem.

Zapytany o natchnienia i wenę twórczą, Michał wyjaśnia:

Biorę deskę, siadam i patrzę, co się w niej chowa, czy mogę zobaczyć jakiś wzór, układ słojów, który będę mógł wykorzystać. Dostosowuję do materiału to, co potem tworzę. Zdarzają się też odwrotne sytuacje: najpierw jest pomysł, a potem szukam odpowiedniej deski. Tak powstał obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa - serce namalowałem w miejscu drewnianego sęka.

Michał Kasprzyk jest malarzem sakralnym. Inspirację dla jego twórczości stanowi wiara. Lubi malować wizerunki Chrystusa, Matki Bożej, aniołów i świętych. Jego dzieła są oryginalne, a to nie zawsze wszystkim odpowiada.

- Kiedyś w trakcie kiermaszu namalowałem mały obrazek siostry Faustyny - mówi. - Bazowałem na dość znanym wizerunku świętej, a także na dwóch zdjęciach. Z tych wizerunków skompilowałem jeden obraz. Kiedy był gotowy, podszedł jakiś pan i zapytał: „Kto to jest?”. Odpowiedziałem, że siostra Faustyna. A on na to: „Jak panu nie wstyd! Jak pan mógł tak brzydko namalować siostrę Faustynę! Pójdzie pan za to do piekła!” - opowiada Michał.

Innym razem artysta wrzucił na Instagram obraz, który przedstawiał świętego Józefa trzymającego na rękach Dzieciątko Jezus. Wizerunek został zakupiony przez pewnego mężczyznę, który chciał go podarować tacie na Dzień Ojca.

- Napisałem w komentarzu, że tworzę po to, aby ludziom sprawiać radość i cieszy mnie, że moje malarstwo się podoba. Odpisał mi pewien pan, doświadczony i biegły w sztuce malarskiej artysta (jak potem sprawdziłem). Stwierdził, że mój obraz to obrzydliwość i że nie powinienem wrzucać czegoś takiego do internetu ani pisać podobnych bredni. Zwykle jednak spotykam się z przychylnością, radością i wzruszeniem. Dlatego mniejsze znaczenie mają negatywne komentarze - mówi Michał. I dodaje: Z reguły wizerunki świętych są takie cukierkowe, ugrzecznio-ne, często nieprzystające do rzeczywistości.

I na dowód przytacza historię Caravaggio, włoskiego malarza działającego w latach 1593-1610, który w swoich obrazach wyrzekł się piękna ludzkiego ciała idealizowanego przez malarzy renesansowych. Pewnego dnia artyście zlecono namalowanie świętego Mateusza. Caravaggio stworzył obraz łysawego człowieka z brodą i brudnymi stopami, który siedzi i w wielkim skupieniu pisze ewangelię. Widać, że to, co robi, nie idzie mu najlepiej. Stojący obok anioł prowadzi rękę świętego i pomaga mu w pisaniu. Obraz został odrzucony. Zleceniodawca nie przyjął płótna ze względu na niestosowność i wulgarność. Caravaggio musiał stworzyć nową wersję, w której święty Mateusz z uduchowionym obliczem i w pięknej szacie notuje słowa dyktowane mu przez unoszącego się nad nim anioła.

Deski z duszą

Obrazy Michała powstają na starych deskach, którym artysta daje w ten sposób drugie życie. Są w nich dekoracyjne słoje, sęki albo dziury wyżarte przez korniki. Materiał jest więc nierówny, ma różną gęstość. I historię.

- Dla artysty ważne jest, by znalazł swój styl. Kiedy oglądam film, od razu wiem, że to dzieło Tarantino, bez trudu odróżniam obrazy Beksiń-skiego albo piosenki Norah Jones. Oni stworzyli coś swojego, unikalnego. Moim znakiem rozpoznawczym są stare deski, które wykorzystuję do malowania. Mają dużo uroku i wiele się w nich dzieje. Często pochodzą z rozbiórki domów czy dachów. Coś, co kiedyś tworzyło konstrukcję, dostaje drugie życie - mówi.

Największym wyzwaniem jest planowanie i koncepcja obrazu. - Kiedyś napisał do mnie pan Daniel, że chciałby mieć obraz Daniela w jaskini lwów. Ustaliliśmy wielkość obrazu, cenę, pomysł. Najpierw przeczytałem odnośny fragment ze Starego Testamentu opisujący historię proroka Daniela. Wiele dni nosiłem ją w sercu i szukałem odpowiedniej deski - mówi.

W relacji z Bogiem

Michałowi malowanie przychodzi samo z siebie, naturalnie. Czasem, gdy patrzy na skończony obraz, jest zdziwiony, że to jego dzieło, że sam to namalował.

- Siadam, maluję i wtedy zapominam o całym świecie. Jestem tylko ja i obraz. Kiedy tworzę podczas kiermaszu, wiele osób się dziwi, że w tak różnych warunkach mogę pracować. Nie potrzebuję świetnie wyposażonego studia malarskiego, ciszy i spokoju. Ciągle jestem zaskoczony moją artystyczną drogą. I, szczerze mówiąc, gdy postawiłem ściankę z suchego tynku i wymieniłem płytki w łazience, byłem z siebie dużo bardziej dumny - śmieje się.

A może podczas malowania ktoś go prowadzi? Może jest w tym udział siły wyższej?

- Myślę, że może tak być. Zawsze byłem wierzący. Odkąd pamiętam, nie miałem wątpliwości, czy Bóg jest. Nie byłem jednak szczególnie praktykujący. Uznawałem, że nie ma sensu zawracać Bogu głowy moimi małymi sprawami. Kie-dy jednak pojawiły się kłopoty zdrowotne starszego syna, a potem młodszego, zweryfikowałem podejście. Mówi się, że jak trwoga, to do Boga. Kiedy byliśmy z żoną w szpitalu i czekaliśmy na diagnozę lekarską jak na wyrok, wtedy mocniej się modliłem i prosiłem o zdrowie. Wtedy zaczęło się moje nawrócenie. To był długi proces - przyznaje Michał.

Jak twierdzi, zainspirował go o. Adam Szustak. Michał zaczął słuchać głoszonych przez niego kazań i konferencji.

- Pomyślałem, że ten katolicyzm nie musi być wcale taki zły. Do tej pory patrzyłem stereotypowo, miałem przeświadczenie o nijakości wiary, a nawet mi się nie chciało zajrzeć do ewangelii, by zweryfikować poglądy - stwierdza.

Po chwili dodaje: Zmieniłem optykę. Dziś jestem świadomym członkiem Kościoła katolickiego i znajduję tam dla siebie miejsce. Nie wychodzę z liturgii, gdy słyszę słabsze kazanie. Z Bogiem czuję się lepiej, spokojniej, łatwiej mi się żyje. Taka niby-wiara i wiara prawdziwa, polegająca na głębokiej relacji z Bogiem, to są dwa różne światy - mówi.

Poruszyć serca

Na pytanie, co chciałby przekazać przez swoje dzieła, Michał odpowiada bez wahania.- Chciałbym, aby były poruszające, aby widzowie nie przechodzili obok nich obojętnie, ale by moja sztuka na nich oddziaływała. Kiedyś byłem na kiermaszu na Małym Rynku w Krakowie. Był już wieczór, właśnie pakowałem swoje rzeczy. Obok przechodził młody chłopak, w dresie, krótko ostrzyżony. Zatrzymał się i zapatrzył na moje obrazy. Wziął kilka do ręki. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Powiedział, że moja twórczość bardzo go porusza. Po chwili wyznał, że dawno nie był w kościele i czuje, że powinien tam pójść.

Bywa, że artysta maluje coś mniej oczywistego. I słyszy tysiące historii o tym, co to jest.

- Namalowałem kiedyś obraz, na którym jedni widzieli Pana Jezusa, inni trędowatego, jeszcze inni zdradzoną kobietę, a nawet Miłosiernego Ojca. Bardzo ważny jest dla mnie jeden z pierwszych obrazów. Niektórzy myślą, że to mój autoportret, tymczasem to wizerunek Jezusa Chrystusa wypalony w drewnie. Kiedy go robiłem, miałem w sobie dużo emocji, może dlatego jest mi tak bliski. Wystawiłem go na sprzedaż, ale nie wiem, czy będę umiał się z nim rozstać - przyznaje.

Klienci kupują obrazy Pana Jezusa, Matki Bożej czy świętych nie tylko po to, by zdobiły ściany ich domów i mieszkań, ale także po to, by się przed nimi modlić.

- Kiedy tworzę, nie towarzyszy mi taka świadomość, sądzę, że byłaby to zbyt duża odpowiedzialność. Kilka razy słyszałem, że nabywca idzie poświęcić obraz do kościoła. Pewnego dnia sprzedałem obraz świętego Charbela. To maronicki duchowny, mnich i pustelnik. Za jego wstawiennictwem dzieją się liczne cuda. Obraz kupił ciężko chory mężczyzna, który powiedział mi, że będzie się codziennie modlił przed tym wizerunkiem o uzdrowienie. To dla mnie niezwykle poruszające, że ludzie traktują moje obrazy jako emanację świętych.

Mówi się, że ikona to „obraz nie ludzką ręką malowany”. Czy malując, Michał czuje bliskość Boga lub świętych?

- Chyba nie jestem na takim etapie, choć zdecydowanie coś w tym jest. Niestety, póki co nie rozmawiam ze świętymi, Chrystus mnie nie nawiedza, więc Jego wizerunki tworzę w ciem-no -uśmiecha się.

- Jednak maluję, choć nigdy nie sądziłem, że będę to robił - dodaje zaraz. - Nigdy nie myślałem o tym, że coś muszę za wszelką cenę osiągnąć. Najzwyczajniej cieszyłem się z każdego najmniejszego sukcesu i robiłem dalej swoje, na nic nie licząc. Jedna decyzja pociągnęła za sobą lawinę zdarzeń, które zmieniły całą moją codzienność. I nie wyobrażam sobie, aby ktoś mógł mi to teraz odebrać.

Poniżej obrazy Michała Kasprzyka.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.