Polacy kochają maratony, ale coraz bardziej te zagraniczne
Amatorzy coraz częściej wybierają starty w Barcelonie, Berlinie czy Budapeszcie zamiast w kraju. W największych maratonach w Polsce przez dwa lata startowało 40 tys. osób, w tym tylko 314 Niemców.
W niedzielę odbył się największy bieg w Poznaniu, czyli półmaraton. Nie było rekordu frekwencji, choć ponad 10 tys. osób na ulicach Wielkopolski to i tak wielki sukces organizatorów. Z powiększaniem wizytówki biegowej miasta mogą być w przyszłości problemy, bo miejscowi biegacze coraz częściej decydują się na starty zagranicą, a u nas obcokrajowców w stawce jest tylu, co kot napłakał i to nie tylko w Poznaniu...
W ostatnim półmaratonie forpocztę obcokrajowców stanowili Brytyjczycy (85), Niemcy (42) i Szwedzi (25).
– Część Brytyjczyków i Niemców to prawdopodobnie Polacy, mający obywatelstwo tamtych krajów, co jeszcze bardziej niestety minimalizuje udział zagranicznych biegaczy w naszej imprezie
– tłumaczył Łukasz Miadziołko, dyrektor poznańskiego półmaratonu.
Tak było na tegorocznym półmaratonie w Poznaniu:
Podobną opinię, opartą na liczbach, wyraził Marcin Dulnik, znany bloger i biegacz z Warszawy, który wyliczył, że w ostatnich dwóch latach w największych polskich biegach startowało 3,5 tys. obcokrajowców, w tym tylko 314 Niemców. – A przecież te maratony ukończyło 40 tys. biegaczy. Tak niekorzystnych proporcji nie ma chyba żaden kraj w Europie – zauważył Marcin Dulnik, który jest ambasadorem biegu maratońskiego w Budapeszcie.
Pobiegniesz w Barcelonie, nie będziesz chciał w Dębnie
Swoją przygodę z biegami zagranicznymi zaczął on w 2013 r. w Berlinie. Wcześniej wziął udział trzykrotnie w maratonie warszawskim i raz dystans 42 km i 195 m pokonał w Krakowie. Przez ostatnie cztery lata zaliczył wyjazdy na maratony w Paryżu, Budapeszcie (x2), Barcelonie (x2), Pradze oraz Frankfurcie nad Menem, a za pół roku chce do tej listy dopisać Chicago.
– Organizacyjnie nie mamy się czego wstydzić, ale z reklamą i promocją jesteśmy daleko w tyle. Mamy dużo atutów. Niestety kompletnie ich nie wykorzystujemy Zagranicą trzeba „sprzedawać” nie tylko bieg, ale wizję spędzenia kilku dni w mieście. Klasycznym przykładem naszej bierności jest Budapeszt. Do stolicy Węgier na bieg leci co roku 150 Polaków, a do Warszawy przylatuje co najwyżej sześciu Węgrów. Od dwóch lat liczba maratończyków w Polsce jest na podobnym poziomie. Nowych zawodników trzeba więc szukać zagranicą. Poznań powinien walczyć o rynek niemiecki. Nasi organizatorzy ograniczają się do promocji na targach Expo. To absolutnie nie wystarczy – podkreślił Dulnik.
Z jego argumentami tylko częściowo zgodził się dyrektor poznańskiego półmaratonu i maratonu. – Po pierwsze promocja biegów nie jest tania, bo stoisko na targach w Berlinie kosztuje grubo ponad 10 tys. zł. Po drugie cały czas nie mamy na Zachodzie opinii kraju bezpiecznego i odpowiednio rozwiniętego. To smutne, bo przecież jesteśmy pod wieloma względami na tym samym poziomie, a pod względem organizacyjnym chyba nawet szczebel wyżej. Naszą słabością jest na pewno to, że nie przedstawiamy wspólnej oferty biegaczom, czyli nie łączymy sił z Warszawą, Wrocławiem czy Krakowem. Nie proponujemy też pakietów, które zawierałyby oprócz wpisowego noclegi, wyjścia do restauracji i program zwiedzania miasta. Dlatego na obecnym etapie rozwoju biegów musimy się koncentrować na walce o „klienta” wewnętrznego – przyznał Miadziołko.
Osobny temat to opłata startowa. Zazwyczaj jest ona dużo niższa w Polsce. – W Barcelonie dostaje się bardzo skromny pakiet startowy za 60 euro. Nie ma w nim zup na trasie i wyszukanych medali. U nas natomiast wszystko jest w bizantyjskim stylu. Organizatorzy polskich maratonów prześcigają się w dodawaniu gadżetów do pakietu, co przypomina trochę wojnę polskich gazet na dodatki sprzed kilkunastu lat. Tylko, że my mamy nowy rynek, a Hiszpanie i Niemcy nie potrzebują się już z nikim ścigać. Inna sprawa, że jak ktoś już pobiegnie w Barcelonie, to potem nie będzie miał motywacji, żeby rywalizować na trasie w Dębnie – dodał Dulnik, który prowadzi bloga o biegach i dzięki temu w stolicy Węgier startuje jako gość specjalny (nie płaci wpisowego i ma zapewniony nocleg).
W grupie nie ma stresu i myślenia o rekordzie życiowym
Jego zdaniem zainteresowanie biegami zagranicznymi w Polsce będzie rosło.
– Budapeszt ma sieć kilkunastu ambasadorów w Europie, Berlin i Barcelona mają już ugruntowaną renomę, a coraz więcej osób przymierza się lub była już na wielkich maratonach za oceanem. Osobiście uważam, że tak wyczerpującą trasę powinno pokonywać się raz na pół roku, ale jest przecież ogromna grupa biegaczy „zaliczeniowców”, którym nie zależy na rekordach, tylko właśnie na poznawaniu nowych miejsc
– zakończył maratończyk ze stolicy.
Trudno się z nim nie zgodzić, tym bardziej, że amatorzy biegania łączą siły i coraz częściej wybierają się na imprezy biegowe w Europie i poza nią w dużych grupach. W taki sposób właśnie dotarł na tegoroczny maraton w Barcelonie poznaniak Robert Rataj.
– Uznałem, że chciałbym spróbować czegoś nowego, bo w Polsce biegałem już kilka razy w Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu i Krakowie. W Internecie trafiłem na grupę biegaczy z Górnego Śląska, którzy organizowali wyprawę do Barcelony. Wyjazd wydawał się podejrzanie tani, ale rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko było perfekcyjnie zaprogramowane, począwszy od wylotu, a skończywszy na produktach do jedzenia. Nic dziwnego, że po tak udanym debiucie już planuję wspólny wyjazd na listopadowy maraton w Atenach i to tym razem nie z Katowic, tylko z Poznania, bo od jesieni będziemy mieli bezpośrednie połączenie ze stolicą Aten – stwierdził Rataj.
Grupa górnośląska, wzmocniona biegaczami z Poznania, Bydgoszczy i Inowrocławia była jedną z najliczniejszych w Barcelonie.
– Słyszałem, że w stolicy Katalonii wystartowało około 300 Polaków. Oprócz naszej wyróżniały się grupy maratończyków z Rybnika i Mińska Mazowieckiego. Rekord frekwencyjny ustanowiliśmy kilka miesięcy temu w Walencji, gdzie pobiegło w maratonie 40 osób. Mieliśmy nawet wynajęty autokar, który dowiózł nas z lotniska do hotelu, a potem na start biegu. Czy wyjazd w grupie ma sens? Moim zdaniem jak najbardziej, bo wtedy człowiek nie stresuje się, nie myśli o rekordzie życiowym i tym, co może go spotkać na trasie, tylko dyskutuje z kolegami po fachu i zawsze może liczyć na ich wsparcie –przyznał Dawid Martini, 26-letni biegacz z Lędzin koło Tychów i jednocześnie organizator grupowych eskapad na zagraniczne maratony.
Cierpliwość przed wyjazdem
Jego przygoda z biegami zaczęła się od tego, że postanowił skończyć z jedzeniem hot-dogów i zrzucić przynajmniej 10 kg wagi. – Najważniejsze przy organizacji wyjazdów jest wykazanie się cierpliwością. Rejestracja na bieg, rezerwacja biletów lotniczych i noclegów to najmniejszy problem. Schody zaczynają się w przeddzień wylotu, bo wtedy pojawiają się pytania o jego godzinę czy wielkość bagażu, mimo że wszystkie informacje zostały wysłane dużo wcześniej. A co do uczestników to sprawa jest prosta. Jeśli w grupie facebookowej mamy 450 osób, wystarczy, że 5 procent z nich zgłosi chęć wyjazdu, to wtedy można już zabierać się do pracy i planować kolejną wyprawę – tłumaczył zawodnik, który ma na koncie 104 biegi, w tym 11 ultramaratonów.
Według niego polskie biegi przegrywają z zagranicznymi atmosferą na trasie.
– U nas wciąż zdarza się, że jak ktoś widzi biegacza, to chce go pogonić widłami. Tymczasem w Hiszpanii wszyscy go wspierają i cieszą się, że są świadkami wielkiej imprezy
– dodał górnik z KWK Ziemowit. Poznański punkt widzenia jest podobny. – Dużo się zmienia w podejściu do biegaczy, ale wciąż są niestety tacy, którzy najchętniej wysłaliby ich do lasu – zauważył z kolei Miadziołko.