25 kwietnia 1920 r. rozpoczął się rajd polskiej kawalerii na Koziatyn na Ukrainie. Dywizja Jazdy gen. Jana Romera zajęła miasto i wzięła dużą zdobycz.
Rozpoczynając w kwietniu 1920 r. ofensywę na Ukrainie naczelny wódz Józef Piłsudski przewidział opanowanie w drugim dniu natarcia trzech ważnych węzłów komunikacyjnych na dalekich tyłach nieprzyjaciela: Żytomierza, Korostenia i Koziatyna. Na Żytomierz nacierać miała 1. Brygada Piechoty Legionów, na Korosteń 4. Dywizja Piechoty, a na Koziatyn 1. Dywizja Jazdy.
Gołębie nieprzeszkolone
Ta ostatnia jednostka była zupełnie nowa. Zaczęto ją formować w początkach kwietnia z przeznaczeniem do użycia właśnie w ofensywie kijowskiej. Była to pierwsza dywizja kawalerii w Wojsku Polskim. Na jej dowódcę wyznaczony został gen. Jan Romer, 51-letni oficer artylerii z armii austriackiej, starszy brat znanego geografa Eugeniusza Romera. Dywizja składała się z dwóch brygad: 4. - dowodzonej przez płk. Tadeusza Sulimirskiego i 5. - pod dowództwem płk. Władysława Okszy-Orzechowskiego (obaj kawalerzyści z c.k. armii).
4. Brygadę tworzyły 8., 9. i 14. pułki ułanów oraz dwie baterie artylerii konnej, 5. Brygadę: 1. i 16. pułki ułanów, 2. Pułk Szwoleżerów oraz dwie baterie artylerii. Formowanie jednostki przebiegało z trudnościami. Gen. Romer opisywał w wspomnieniach, że jeszcze 20 kwietnia brakowało wielu oficerów, żołnierzy, koni i owsa dla nich, a gołębie mające być używane do utrzymywania łączności nie były odpowiednio przeszkolone. Na szczęście pomocy udzieliło dowództwo 2. Armii, do której należała dywizja i jednostkę udało się wystawić przed rozpoczęciem operacji, choć w niepełnym stanie. Na początku ofensywy dywizja bojowo liczyła 96 oficerów i 2989 żołnierzy oraz 65 karabinów maszynowych i 16 dział.
Zadaniem nowej jednostki było dokonanie zagonu na głębokość 140 km od linii frontu i opanowanie Koziatyna, ważnego węzła kolejowego na południowy zachód od Kijowa. Jego zdobycie, wraz z równoczesnym zajęciem Korostenia i Żytomierza, miało zdezorganizować zaplecze bolszewików. Miasta te były zapleczem, przez które przechodziło zaopatrzenie dla rosyjskich armii. Dywizja Jazdy miała opanować Koziatyn, a zwłaszcza tamtejszy dworzec kolejowy, i utrzymać go do nadejścia 15. Dywizji Piechoty.
Słabe tempo
Istotnym elementem zagonu miało być zaskoczenie nieprzyjaciela. W tym celu gen. Romer postanowił nie przeprowadzać dalekiego rozpoznania, trzymać swoje oddziały skupione i utrzymywać szybkie tempo marszu. Zabrano ze sobą tylko tzw. lekki tabor liczący do 25 wozów w każdym pułku. Tabor ciężki szedł razem z postępującą za Dywizją Jazdy 15. Dywizją Piechoty.
Grupa gen. Romera wyruszyła do akcji z Rohaczewa nad Słuczą nad ranem 25 kwietnia. Jej wymarsz obserwował naczelny wódz Józef Piłsudski. „Była godzina 4.00, gdy dywizja poczęła przechodzić przez most na Słuczy i przez groblę, wpełzając jak długi wąż do ciemnego lasu, który krył w sobie zagadkę powodzenia. […] Szwadrony przechodziły dziarsko przed Naczelnym Wodzem. Czuło się, że zwycięstwo musi być ich udziałem” - opisywał szef sztabu dywizji mjr Tadeusz Piskor.
Dla ukrycia się dywizja maszerowała przez lasy, w trudnym terenie. W straży przedniej szedł 9. Pułk Ułanów (sformowany w 1918 r. przez byłych kawalerzystów legionowych w Dębicy) i dywizjon 14. Pułku Ułanów (słynnego z szarży pod Jazłowcem). Natknęły się one na bolszewicką kawalerię i wdały z nią w walkę. Gen. Romer nie był jednak zadowolony z jej przebiegu. Oczekiwał zdecydowanego ataku i odrzucenia przeciwnika, tymczasem 9. Pułk działał dość niemrawo. W takiej sytuacji Romer – oficer energiczny, wymagający i jak się wydaje konfliktowy – przybył na miejsce i sam wydał dyspozycje silniejszego uderzenia. Przyniosło to efekt, bolszewicy wycofali się, a dywizja mogła posuwać się dalej.
Na noc zatrzymano się w Niżnej Rudni. Pierwszego dnia operacji pokonano 80 km. Gen. Romer nie był zadowolony z tempa marszu, uważając że dywizja porusza się zbyt wolno. Według jego relacji dowódcy brygad i pułków uważali, że trzeba oszczędzać konie. Jednak w tejże Niżnej Rudni – to znów jego relacja - zmęczeni żołnierze rzucili się na ziemię i zasnęli, zupełnie nie dbając o swoje wierzchowce… Cóż, dziwne zachowanie jak na kawalerzystów.
Wsiadać na koń!
Następnego dnia, 26 kwietnia, znów wyruszono o godz. 4 rano. Po drodze pod miejscowością Siemiaki tabory dywizji zostały zaatakowane przez bolszewicki pociąg pancerny, który rozproszył je silnym ogniem. Dostrzegł to polski lotnik, który przekazał do dowództwa meldunek jakoby cała dywizja Romera poszła w rozsypkę. Generał dysponował radiostacją, ale nie używał jej, więc naczelny wódz przez całą dobę pozostawał w przekonaniu, że wyprawa na Koziatyn nie powiodła się. Skądinąd, w cytowanych tu już wspomnieniach Romera, pełnych krytycznych uwag o zachowaniu innych, o tym wydarzeniu nie ma ani słowa.
Zasadnicze siły dywizji ominęły Berdyczów i o godz. 14 dotarły do Białopola leżącego około 20 km od Koziatyna. Tam gen. Romer obmyślił plan ataku na miasto. Dywizja w zwartej kolumnie miała zbliżyć się do lasu w miejscowości Jankowce pod Koziatynem, stamtąd w luźnym szyku przegalopować przez odkryty teren do skraju Koziatyna, spieszyć się i przy wsparciu dział zaatakować dwa dworce – osobowy i towarowy. Od miejscowej ludności dowiedziano się, że miasto jest obsadzone przez milicję, a na dworcach stoi 15 transportów żołnierzy piechoty, po około 300 ludzi w każdym.
Niestety dowódca 4. Brygady, płk. Tadeusz Sulimirski, kazał sowim żołnierzom zsiąść z koni już w Jankowcach i w stronę miasta udać się pieszo. Pozbawiało to stronę polską elementu zaskoczenia i dawało bolszewikom czas na przygotowanie obrony. Powiadomiony o tym Romer interweniował osobiście. „Jakby wyglądał atak pieszy kawalerii, która nim natknie się na nieprzyjaciela musi przejść 4 km w pieszym szyku bojowym? Kazałem przeto bez namysłu pułkom na powrót wsiąść na koń i atak wykonać, jak to poprzednio rozkazałem” - opisywał generał. A płk. Sulimirskiego zdjął z dowodzenia 4. Brygadą.
Polscy kawalerzyści bez oporu weszli do miasta i dotarli do stacji kolejowej. 2. Pułk Szwoleżerów atakował dworzec osobowy, a 1., 14. i 16. pułki ułanów nacierały na dworzec towarowy. Okazało się jednak, że zaskoczenie się nie udało, a bolszewicy bronią się skutecznie. Polscy kawalerzyści zdołali tylko uchwycić jeden zewnętrzny tor na dworcu towarowym i na tym skończyły się ich sukcesy. „Bolszewicy zawzięcie trzymali wewnętrzne tory, strzelając z wagonów i spod wagonów z karabinów i kartaczownic, tak że na razie dalsze postępy wydawały się wykluczone” – wspominał Romer. 2. Pułk Szwoleżerów dotarł do dworca osobowego, ale z powodu silnego ognia wycofał się stamtąd ze stratami.
Zdobyczy nie oddam
O godz. 14 sytuacja 2. Pułku stawała się krytyczna, tak samo zresztą, jak i całego polskiego natarcia. „Wąskie uliczki miasteczka zapchane końmi, wszędzie trwa bezładna strzelanina a bitwa na obu dworcach nosi na ogół chaotyczny charakter, sprowadzając się do
walk o poszczególne obiekty prowadzonych bez wzajemnej łączności ze sobą” – opisywał mjr Mieczysław Biernacki. Wobec kryzysu i nocnych ciemności gen. Romer zdecydował, by przerwać atak i odłożyć go do rana. O godz. 23.30 pojawił się na miejscu, obszedł pozycje i wydał nowe rozkazy. Nakazał zmienić ustawienia dział i karabinów maszynowych, tak aby skuteczniej wspierały natarcie, wyznaczył też 9. Pułk Ułanów i 2. Pułk Szwoleżerów do ataku na dworzec osobowy, a 1. i 14. pułki ułanów na dworzec towarowy. Szturm miał być energiczny i zdecydowany.
Atak rozpoczął się następnego dnia, 27 kwietnia, około godz. 6. Ułani i szwoleżerowie ruszyli z impetem na pozycje bolszewickie. Używano bagnetów i granatów. Doszło do walki wręcz między wagonami. Ułani z 1. Pułku szturmem zdobyli parowozownię. Coraz więcej bolszewickich żołnierzy rzucało się do ucieczki lub poddawało. Po godzinie koziatyńska stacja była opanowana. Sukces był duży. Wzięto do niewoli 8,5 tys. jeńców, zdobyto 150 lokomotyw, 3,5 tys. wagonów, 27 dział, 176 karabinów maszynowych, kilkadziesiąt samochodów, zapasy amunicji, materiałów sanitarnych i żywności. Zdobyto także dwugarbnego wielbłąda, którego później 14. Pułk Ułanów Jazłowieckich podarował warszawskiemu zoo.
Rozmaitym dobrem znalezionym na dworcach obłowili się także sami ułani, tak że w dywizji mówiło się potem o „koziatyńskim jarmarku”. Gen. Romer nie byłby sobą, gdyby nie doprowadził do jeszcze jednego konfliktu. Gdy do Koziatyna dotarła 15. Dywizja Piechoty mająca zluzować kawalerię, odmówił oddania jej dworca ze zdobyczą. Godził się jedynie na przekazanie miasta i jeńców. 28 kwietnia do Koziatyna przybył Józef Piłsudski, który obejrzał zdobycz i pogratulował Romerowi sukcesu, a jednocześnie skarcił za nieużywanie radiostacji do przesyłania meldunków. Spór między Romerem a dowódcą 15. Dywizji płk. Albinem Jasińskim rozstrzygnął na korzyć tego pierwszego i Jasiński został zdymisjonowany. Ten odwołał się jednak, a spór między nim a Romerem toczył się przed rozmaitymi sądami aż do 1926 r.
Zagon na Koziatyn był rzeczywiście sukcesem. W akcji Dywizja Jazdy straciła zaledwie 2 oficerów i 7 ułanów, a rannych zostało 3 oficerów i 30 ułanów.