Polska A zarabia, Polska B rządzi? Co ma wyniknąć z faktu, że 8,5 mln mieszkańców siedmiu metropolii wytwarza połowę polskiego bogactwa
Siedem największych polskich aglomeracji wytwarza mniej więcej połowę całego bogactwa, jakim obdzielają wszystkich (?) Polaków rządzący politycy oraz (w mniejszym stopniu) szefowie naszych firm. Jakie to aglomeracje? Warszawska (sama produkuje blisko 18 proc. całego polskiego PKB!), katowicka (8 proc.), krakowska i poznańska (po ok. 5 proc.), wrocławska i trójmiejska (po ok. 4 proc.) oraz łódzka (3 proc.). Warszawiacy przy wsparciu sąsiednich gmin wkładają do wspólnej narodowej kasy 3,5 razy więcej niż wszyscy pozostali mieszkańcy Mazowsza, ale też cztery razy więcej niż komplet mieszkańców Podkarpacia czy Lubelszczyzny i siedem razy więcej (!) niż wszyscy mieszkańcy Podlasia. Krakowianie z obwarzankiem też wytwarzają więcej PKB niż cała reszta Małopolan. To są dane GUS, a przywołuję je, ponieważ coraz częściej w debacie publicznej daje o sobie znać frustracja, a nawet desperacja mieszkańców metropolii wynikająca z faktu, że ich produktywność nie przekłada się na siłę głosów.
Zacznę od kabaretu, ale nie tego, który ostatnio obrzucany jest płatkami róż i zgniłymi pomidorami, ale od tandemu „Młodzi i Moralni” założonego przez dwa teamy: Moralnego Niepokoju i Młodych Panów. Ich mazowiecko-śląska „Trylogia mafijna” bawi od miesięcy miliony Polek i Polaków, a kwestia wygłoszona przez Roberta Górskiego wydaje mi się kluczowa dla tego, o czym tutaj piszę: „Co można zrobić, żeby złodzieje nie przekupywali leni, którzy potem głosują na złodziei”. Zdanie to (co łatwo sprawdzić na nagraniu udostępnionym przez Polsat) wywołuje niebywały aplauz całej publiczności.
W takich sytuacjach każdy Polak czuje się niezłodziejem i nieleniem. Lenie i złodzieje to inni. Wypowiedź Górskiego ma więc wydźwięk uniwersalny i na pewno nie odnosi się wyłącznie do aktualnej sytuacji, ale i do poprzedniej, w której PiS był w opozycji (KMN był wtedy dla władzy równie bezlitosny, jak dziś). Słynne hasło PiS „Wystarczy nie kraść” wywodzi się przecież wprost z odwiecznych ludowych skojarzeń i opartych na nich populistycznych strategii deprecjonowania przeciwnika.
Dziś opozycja próbuje odwrócić ostrze tego miecza przeciw władzy. Czy skutecznie? Zależy, do której bańki zajrzeć. Dla moich przyjaciół z Białki Tatrzańskiej „złodziejem” pozostaje Tusk z ekipą. Natomiast w serwisie LinkedIn, w którym opiniami dzielą się głównie specjaliści i menedżerowie z metropolii, ogląd sytuacji jest zgoła inny. Tydzień temu wielką popularność zyskał tam mój felieton „500 plus, sieć minus”, w którym dowodziłem, że przeznaczanie publicznych pieniędzy na proste, gotówkowe transfery socjalne przy jednoczesnym zaniedbaniu strategicznych inwestycji (sieci energetycznych) obraca się przeciwko wszystkim, w tym – najuboższym. Komentatorzy skupili się nie tyle na kryzysie energetycznym, co na dowodzeniu, że Polska (świat) ma szerszy problem, bo „obywatele świadomi źródeł problemów stali się zakładnikami władzy posługującej się głosami wyborców, którzy niczego nie rozumieją”. Twórca wielkiej polskiej firmy napisał do mnie jeszcze brutalniej: „Polska A zarabia, polska B rządzi”.
Odpowiedziałem mu, że nie zgadzam się z tak prostą (by nie rzec: prostacką) diagnozą. Nie mogę jednak nie dostrzegać, że coraz więcej ludzi w Polsce tak myśli. Dotyczy to już nie tylko menedżerów i specjalistów. Choć liczne zastępy polityków dzielnie deklarowały wysiłki na rzecz zniesienia podziału na Polskę A i Polskę B, to ten podział de facto się pogłębia. Ma to wymiar mentalny i materialny. Nie jest bez znaczenia, że przeciętne zarobki w Krakowie są aż o jedną czwartą wyższe od średniej małopolskiej, ani tym bardziej to, że średnia krakowska – blisko 8,4 tys. zł – ma się nijak do średniej zza miedzy, czyli świętokrzyskiej – 5,4 tys. zł. W ostatnich latach mieszkańcy podkieleckiej wsi, z którymi rozmawiam regularnie i szczerze, rekompensowali sobie niższe dochody pieniędzmi z transferów socjalnych, a przede wszystkim wiarą w to, że to oni w Polsce rządzą. Teraz tracą tę wiarę, a jednocześnie – za sprawą inflacji i szalonych kosztów energii i węgla - osuwa im się materialny grunt pod stopami. Ich frustracja staje się równie silna jak frustracja mieszkańców aglomeracji – choć z innych powodów.
Wszystko wskazuje na to, że los najbliższych wyborów zależy od tego, czyja frustracja zwycięży.