Powściągliwa prezydentura
To już drugi raz, gdy Andrzej Duda zręcznie gra wetem, po to by uspokoić nagle podburzone nastroje.
Ów pierwszy raz zdarzył się latem 2017 roku, kiedy podwójne weto wobec ustaw usuwających z urzędu sędziów Sądu Najwyższego, uspokoiło sytuację na poły rewolucyjną – największe manifestacje i zamieszki antyrządowe w trzydziestoletnich dziejach naszej niepodległości. Tym razem prezydenckie weto blokuje ustawę medialną, która choć sama w sobie nie była ani niczym osobliwym, ani tym bardziej groźnym, obrosła jednak tak dalece legendą o „zamachu na wolność mediów”, że wywołać by musiała potężne perturbacje tak w Polsce, jak i w polskich relacjach ze światem. Polityka - jak wiadomo - ma w sobie niewiele ze zdroworozsądkowej racjonalności. A w tym przypadku mniej istotne było to, co napisano w ustawie, od rozbuchanej i przejaskrawionej legendy, jaką obrosło prawo ogłoszone w całym świecie, jako „lex TVN”.
Nigdy nie dość powtarzać, że taka właśnie ma być rola głowy państwa, jeśli poważnie traktować model prezydentury, zapisany w konstytucji. Prezydent jest krajowi potrzebny właśnie po to, aby w chwilach kryzysów, napięć i niebezpieczeństw, wylewać oliwę na wzburzone morze politycznych konfliktów. Na co dzień zaś winien, trochę jak królowa angielska, wyrozumiale służyć pomocną ręką rządowi, który dysponuje większościowym poparciem w sejmie, ewentualnie od czasu do czasu być jego życzliwym recenzentem. Wedle polskiej konstytucji prezydent nie jest bowiem twórcą polityki państwa, a jeśli próbuje par force przechwycić kierownicę z rąk prawdziwego kierowcy, którym jest premier, to zawsze kończy się to awanturą i mniejszą lub większą katastrofą. Taka jest właśnie tragiczna lekcja płynąca z okoliczności poprzedzających katastrofę smoleńską. Katastrofę, do której by zapewne nie doszło, gdyby nie wojna na śmierć i życie o kompetencje, jaka rozgorzała pomiędzy ówczesnym premierem i prezydentem.
Źle robią zatem ci, którzy każdego dnia próbują dezawuować i ośmieszać Dudę, zarzucając mu, iż nie prowadzi własnej antyrządowej polityki. Te niezliczone obelgi i szyderstwa pod adresem prezydenta (z wyrażoną ostatnio przez lidera opozycji sugestią, iż prezydent najlepiej by zrobił, gdyby się powiesił w swoim pałacu) – mają służyć jednemu. Temu, by upokorzyć Dudę tak dalece, iżby psychologicznie zmusić go do czynienia tego, co czynili prawie wszyscy jego poprzednicy: codziennego sypania rządowi piasku w szprychy. Jak dotąd Duda wykazuje dość charakteru, aby oprzeć się tego rodzaju pokusie, choć jest ona zapewne silna, skoro w drugiej kadencji prezydent do niczego już poparcia PiS nie potrzebuje.
Ale na antypodach tych obelg i szyderstw jest też oczekiwanie odwrotne, choć – trzeba przyznać – wyrażane oględniej, a nawet z niejaką kurtuazją. Takie, aby w obliczu „świętej wojny” toczącej się między PiS i PO, prezydent nie lawirował, ale bił się z opozycją każdego dnia, tak jak bić się muszą Kaczyński z Morawieckim. To właśnie z tego oczekiwania rodzą się nieustanne pogłoski o „rozczarowaniu”, albo nawet „tłamszonej złości” , tlącej się ponoć w obozie rządowym w stosunku do prezydenta. Jeśli to prawda, to zaiste trudno o większy brak politycznej wyobraźni. Bo w gruncie rzeczy, to przecież obie strony polskiego sporu winny dziękować Bogu, że mają głowę państwa, która z taką roztropnością i powściągliwością traktuje zarówno swój urząd, jak i własną na nim rolę.