Prof. Janusz Skalski: Często się modliłem „Panie Boże, zrób coś, aby to dziecko przeżyło”

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Prof. Janusz Skalski: Często się modliłem „Panie Boże, zrób coś, aby to dziecko przeżyło”

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Oddaję stanowisko szefa, ale nie zamierzam porzucić pracy, mam wiele do zrobienia. Zachowuję w pamięci tych, których można było leczyć lepiej, zoperować inaczej i może dzisiaj by żyli. To zadra na moim życiorysie - mówi prof. dr hab. med. Janusz Skalski, kierownik Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej w Prokocimiu, ratujący najmniejsze serca. Z panem profesorem rozmawiamy z okazji 50-lecia pracy zawodowej oraz złotego jubileuszu krakowskiej kardiochirurgii.

Co pan profesor poczuł, kiedy po raz pierwszy zobaczył serce bijące w człowieku?

Kiedy po raz pierwszy widzi się bijące serce, jest to tak niesamowite wrażenie, że cierpnie skóra. A tak zwana gałka histeryczna podchodzi do gardła. Po raz pierwszy miałem taką możliwość, kiedy byłem na studiach i asystowałem przy zabiegu - to było pół wieku temu! Z czasem następowało stopniowe przyzwyczajenie. Patrzyłem na serce jak na narząd, który jest chory i który należy naprawić. Mam za sobą około dziewięć tysięcy operacji, a zaczynałem dawno temu pod kierunkiem prof. Eugenii Zdebskiej. Widziałem różne serca. Serca dzieci o różnym kolorze skóry i z rozmaitych zakątków świata. Wszystkie te serca były takie same. Oczywiście pominąwszy kwestię konkretnego defektu.

Jednak gdy się patrzy na serce jako na narząd, widzi się po prostu dwie komory i dwa przedsionki, zastawki, naczynia i tak dalej. Kardiochirurg powinien umieć patrzeć na serce bez emocji, ponieważ wtedy można lepiej pomóc pacjentowi. Tyle że emocje czasem się pojawiają. Zwykle po wielu godzinach pracy, kiedy człowiek już naprawdę nie ma siły, kiedy dał z siebie wszytko, a mija dwunasta czy czternasta godzina operacji. W takich sytuacjach modliłem się: „Panie Boże, zrób coś, żeby to się wreszcie skończyło. Żeby to dziecko przeżyło. Żebym umiał mu pomóc. Daj życie temu pacjentowi”. I często się udawało.

Jakiej wielkości jest serce noworodka?

Trochę większe od orzecha włoskiego. Taka większa śliwka węgierka. W początkach naszej pracy nawet nie marzyliśmy o tym, żeby operować noworodki. Nie było odpowiednich leków, które umożliwiałyby przetrzymanie dziecka, by mogło bezpiecznie trafić na stół operacyjny. Postęp w technologii medycznej i farmakologii dał szansę na ratowanie tych dzieci. Pamiętam czas, kiedy pierwsze noworodki zaczęły przeżywać. To były wyjątkowe chwile. Uczyliśmy się od najlepszych i z pokorą patrzyliśmy na to, co działo się na Zachodzie, jeśli chodzi o kardiochirurgię dziecięcą. W 1977 roku przyjechał do nas profesor William Norwood ze Stanów Zjednoczonych. Był wówczas 37-letnim lekarzem i był perfekcyjny. Patrzyliśmy na niego jak na boga, ponieważ potrafił zrobić to, co nam się nawet nie marzyło. Był fenomenem.

Kardiochirurgów nazywa się bogami, cudotwórcami. Chciałabym zapytać o pokorę w tym zawodzie.

Nie lubię i nie uznaję określenia „bogowie”. Kilka lat temu miał premierę film o profesorze Zbigniewie Relidze, który nosił tytuł „Bogowie”. Uważam, że nie był to trafiony tytuł, chociaż film jest bardzo dobry. Określenie „bogowie” jest z jednej strony górnolotne, a z drugiej - prześmiewcze. I ta prześmiewczość mnie bardzo drażni, bo zawiera ironię.

Ludzie myślą, że kardiochirurdzy uważają się za bogów, mając w rękach ludzkie serca. Bynajmniej, wcale się za takich nie uważają. To ludziom się tak wydaje. Nie da się uprawiać tego zawodu bez pokory, ponieważ - jak mówili wielcy chirurdzy - chirurgia uczy pokory.

I to przez całe życie. Jeśli się nam wydaje, że posiedliśmy tę specjalność do perfekcji, wtedy zwykle tracimy pacjenta w sposób tak dziwny i niespodziewany, że można by w tym momencie walić głową w ścianę. Pamiętam kilka zdarzeń, kiedy byliśmy przekonani, że wszytko poszło dobrze, ale serce się zatrzymało, bo na przykład zrobiła się skrzeplina. Traciliśmy pacjenta, który rano miał zostać wypisany do domu. Ile razy tak było!

I co wtedy?

Trzeba analizować, zastanowić się, czy można było coś zrobić lepiej, inaczej ustawić pacjenta, szuka się przyczyn. Zawsze się edukowaliśmy przez to półwiecze.

Nie żal panu odchodzić z pracy?

Oczywiście, że żal. Oddaję stanowisko szefa, ale nie zamierzam całkiem porzucić pracy, mam jeszcze wiele do zrobienia, ale w innej roli. Skończył się pewien etap, który był bardzo piękny. To była przygoda z najlepszym zawodem na świecie. Najpiękniejszym wśród specjalności medycznych. Czuję się spełnionym człowiekiem. Nie dlatego, że odniosłem sukces, ale dlatego że w szpitalu mam przyjaciół, którzy są moją dumą. Mam fantastycznych następców i zastępców, świetnych uczniów i wychowanków, którzy dziś są lepsi ode mnie i robią wspaniałe rzeczy. Uczyłem ich na własnym przykładzie, pokazując najwartościowsze i etyczne zachowania w zawodzie lekarskim. Widzę też błędy, które popełniłem. Nie kryję tego przed nimi, ale mówię współpracownikom o sytuacjach, kiedy traciłem pacjentów. Zachowuję w pamięci tych, których można było leczyć lepiej, zoperować inaczej i może dzisiaj by żyli. To zadra na moim życiorysie.

Ale przecież nieunikniona w tym zawodzie.

To prawda, jednak mimo wszystko bolesna. Zaczynaliśmy pół wieku temu od bardzo prostych rzeczy, z czasem podejmując się coraz trudniejszych zabiegów.

W1977 roku przeprowadziliśmy pierwszą operację na otwartym sercu u starszego dziecka. Potem były operacje na otwartym sercu u noworodków i niemowląt - to już był odlot. Wcześniej patrzyliśmy na medycynę amerykańską jak na nieosiągalne gwiazdy w odległej galaktyce. Myśleliśmy, że nigdy nie będziemy tacy, bo u nas - w siermiężnej Polsce, w komunistycznym kraju, w którym wszystko było szare i biedne - nie da się przeprowadzać takich zabiegów. Tymczasem rok po roku coraz bardziej zbliżaliśmy się do tego wspaniałego medycznego świata.

W tej chwili jesteśmy na europejskim poziomie, a nawet w niektórych dziedzinach wykraczamy poza. Możemy z tego się cieszyć i mamy z czego być dumni. Szkoda tylko, że polskie społeczeństwo tego nie widzi. Żaden przeciętny pacjent korzystający z polskiej medycyny nie powie, że w Krakowie mamy najlepszą w Europie kardiochirurgię.

Jestem przekonana, że rodziny pacjentów doskonale o tym wiedzą.

Tak, niektórzy wiedzą. Jednak mimo osiągnięć medycyny nie jesteśmy w stanie operować z zerową śmiertelnością, nie każdego można uratować. Mimo postępu są przypadki, które są poza zasięgiem współczesnej chirurgii, nie możemy ich dobrze zoperować. Zdefektowane serce z dużym błędem anatomicznym, np. z pojedynczą komorą, możemy tylko poprawić. Takiemu pacjentowi nie możemy zapewnić dożycia do późnej starości czy dożycia do średniej populacyjnej. Ale co będzie za 20, 30 lat? Nie wiemy. Być może będziemy mogli całkowicie naprawić to, czego dzisiaj nie potrafimy.

Co się zmieniło w kardiochirurgii przez 50 lat, od kiedy zaczął pan operować?

Jeśli chodzi o historię kardiochirurgii dziecięcej w Polsce możemy różnie sięgać pamięcią. Już w 1948 roku odbyły się w Polsce pierwsze operacje, które dotyczyły okolic serca. Pierwsza operacja na otwartym sercu miała miejsce w 1958 roku. Pompa do krążenia pozaustrojowego to 1959 rok. Początek naszej prawdziwej krakowskiej kardiochirurgii sięga 1972 roku. Mamy więc półwiecze. Przeszliśmy epokę, a nawet kilka epok w rozwoju medycyny. Cieszmy się tym, co mamy. To wspaniała i ważna rocznica, dlatego chcemy świętować.

Okazją do podsumowań i wdzięczności będzie wielkie wydarzenie artystyczne - koncert Aleksandry Kurzak i Roberto Alagna. Ich występy podziwiają tysiące fanów na całym świecie. 28 listopada o godz. 19 w Centrum Kongresowym ICE w Krakowie będzie można posłuchać tej niezwykłej pary, którą połączyła miłość nie tylko do opery. Będzie to prawdziwe święto muzyki wypełnione najpiękniejszymi ariami i duetami z oper wielkich kompozytorów, na które serdecznie zapraszam.

Jestem przekonany, że artyści swoimi głosami i muzyczną wrażliwością poruszą serca krakowskiej publiczności. Będziemy mogli wspólnie świętować złoty jubileusz Oddziału i Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej UJ CM. Podziękujemy wszystkim za to, że nam zawierzyli, że mieliśmy szansę stawać się coraz lepsi, że także ja miałem możliwość, aby się zawodowo rozwinąć i pomagać małym pacjentom. A teraz trzeba szkolić następców, aby operować jak najwięcej dzieci. Niestety, operujemy wciąż za mało.

Ze względu na brak ludzi, sprzętu czy pieniędzy?

Ludzi mamy, przynajmniej w zespole kardiochirurgów. Są chirurdzy - młodzi, świetni, którzy będą coraz lepszymi kardiochirurgami. Mamy też dwie sale operacyjne, ale korzystamy z jednej, ponieważ brakuje nam anestezjologów, kardiologów, diagnostów i pielęgniarek. Tymczasem na oddziale kardiochirurgii dziecięcej trzeba dać z siebie wszystko, by ratować życie małych pacjentów. Tam nie ma miejsca na słabości. Jak się odpuści chociaż na chwilę, nie będzie sukcesu. Powtarzam słowa wielkich medycznych mentorów, którzy mówili, że jeżeli dajemy z siebie 99 procent tego, co możemy, to w jednym procencie popełniamy zbrodnię. Nawet 99 procent to za mało. Trzeba dać z siebie sto procent. Ten jeden zachowany procent może zaważyć na życiu dziecka.

Praca kardiochirurga jest jak stąpanie po cienkim lodzie. Wystarczy jedno niedopatrzenie, wystarczy na coś nie zwrócić uwagi i... następuje katastrofa. Tu musi być pełne i ciągłe napięcie.

Sukces - to nie tylko operacja, ale także perfekcyjne prowadzenie pacjenta i perfekcyjna diagnostyka. W tej pracy nie ma miejsca na słabości.

Jak dźwigać taką odpowiedzialność?

Przez całe moje zawodowe życie radziłem sobie lepiej lub gorzej. Porażka oznaczała nieprzespane noce albo wiele dni w depresji. Mnóstwo historii pacjentów wciąż mi towarzyszy. Przywołuję w pamięci różne zdarzenia i niepowodzenia, opowiadam o nich swoim następcom. Dziś widzę, ile rzeczy można było zrobić inaczej, by uratować operowane lub chore dzieci. Teraz żyjemy w świecie wielkiej perfekcji, jeśli chodzi o zawód kardiochirurga. I jeśli tracimy pacjentów, bo zerowej śmiertelności chyba nie będziemy nigdy mieli, to znaczy, że naprawdę nic więcej nie można było zrobić. I musimy z tym przeświadczeniem żyć, inaczej byśmy zwariowali.

Pan również żyje historiami swoich pacjentów? Po pracy nie zostawia ich w szpitalu jak fartuch lekarski czy stetoskop?

Nie. Te historie siedzą mi w głowie do dzisiaj. Tak ma wyglądać odpowiedzialność. Jeżeli ktoś potrafi zrzucić z siebie niepowodzenia czy nieudane operacje tak, jak kaczka zrzuca wodę z piórek, to znaczy, że nie nadaje się do tego zawodu. Jednak przystępując do kolejnej operacji, trzeba pracować z wolnym umysłem i z optymizmem, bo inaczej się nie uda. Trzeba pamiętać o porażkach, ale nie można stale o nich rozmyślać i się zadręczać. Zwłaszcza w czasie kolejnych zabiegów, inaczej byśmy się zapętlili. Niektórzy chirurdzy nie potrafią tak postępować i bardzo przeżywają każde niepowodzenie. Stąd się bierze alkoholizm, różne inne używki i uzależnienia. Trzeba mieć mocną psychikę. Jak mówił prof. Antoni Dziatkowiak, kardiochirurg: jeżeli ktoś jest spolegliwy i miękki, to się nie nadaje. Kardiochirurg to trudny człowiek. To musi być twardziel.

Twardziel?

Tak. Ktoś, kto bywa konfliktowy. To znaczy, że umie walczyć. Bo o pacjenta trzeba walczyć, trzeba się wykłócać, a nawet umieć kogoś opierdolić tak z gruntu i do rzeczy. Oczywiście tylko od czasu do czasu. Kultura przy stole operacyjnym jest ponad wszytko. Jeżeli ktoś się nie umie zachować podczas operacji, to też się nie nadaje do pracy w tym zawodzie. Raz na jakiś czas trzeba zastosować rygor wojskowy, tu wszytko musi być bardzo poukładane, tu nie ma miejsca na zbędne słowa i zbędne ruchy. Instrumentariuszka musi być perfekcyjna. Asysta nie może sobie pozwolić na słabości. Wszyscy powinni być bardzo dobrze przygotowani i wychowani. Niemniej trochę luzu też nam potrzeba.

Mówi pan, że trzeba być twardym i konfliktowym. A przecież w tej pracy dotyka się serca człowieka. Nie trzeba tego robić z czułością?

Emocje muszą odejść na bok. W czasie operacji trzeba zrobić to, co ma być zrobione. Tu jest taka kontrastowość, jak w kolędzie Franciszka Karpińskiego, która jest nagromadzeniem sprzeczności: ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice - Nieskończony.

Co pan uważa za najbardziej charakterystyczne dla oddziału kardiochirurgii?

Kardiochirurgia to praca bardzo ciężka i bardzo odpowiedzialna. Dla mnie najcenniejsze jest to, że się wzajemnie rozumiemy. A jeśli się kłócimy, to tylko dla dobra pacjenta. Poza tym jesteśmy zgodni. Jeżeli czasem padają ostre słowa, to znaczy, że muszą paść. Natomiast to, że się rozumiemy, że jesteśmy przyjaciółmi, to uważam za sukces naszego oddziału. Mówię o swoich podwładnych, zastępcach i następcach, że jesteśmy zaprzyjaźnieni. Jesteśmy. Potrafimy spędzać ze sobą czas nie tylko w pracy. Mam wrażenie, że to rzadkość.

Poza tym uważam, że jesteśmy dobrymi organizatorami. To jeszcze jeden atut naszego oddziału. Przez ostatnie 12-14 lat potrafiliśmy zorganizować kilkanaście milionów złotych ze środków pozabudżetowych i dzięki temu mamy bardzo nowoczesną klinikę. Dysponujemy salą operacyjną hybrydową, która w momencie otwarcia była najnowocześniejszą salą hybrydową przeznaczoną tylko dla dzieci. Kosztowała osiem milionów złotych. Mamy świetnie wyposażony oddział, bardzo dobrą, chociaż zbyt małą intensywną terapię i sprzęt, ale najważniejsi są ludzie, którzy wciąż się szkolą i podnoszą swoje kwalifikacje. Mamy wspaniały personel, świetne pielęgniarki, dlatego - jak już wspomniałem - chcielibyśmy więcej operować.

Wykonał pan tysiące operacji. Czy jest pan w stanie wskazać jedną, której powodzenie napawa pana szczególną dumą? Do której pan najczęściej wraca myślami i sercem?

Myślę, że było takich kilka. Ale pyta pani o jedną szczególną... (po dłuższej chwili zastanowienia profesor kontynuuje):

To były czasy, gdy operowałem w Zabrzu. Do szpitala trafiło dziecko praktycznie bez życia. To życie się w nim jedynie tliło. Mały pacjent miał ogromny guz serca, który później okazał się łagodny. Guz zdominował serce, na szczęście zajął tę część, którą można było bezkarnie wyciąć i zrekonstruować zastępczymi materiałami. Pamiętam, że dostęp do serca był bardzo trudny. Jakimś cudem udało się to dziecko podłączyć do krążenia pozaustrojowego i podczas operacji wyrżnąć guz w całości. Dziecko przeżyło. Wróciło do zdrowia, było w pełni sprawne fizycznie i umysłowo, pomimo że trafiło do nas w tak trudnym stanie. Z różnych źródeł docierają do mnie wieści, że dzisiaj jest to po prostu dobry człowiek. Jakiś czas temu uratował życie dziecka, które zaginęło i groziło mu wychłodzenie.

Kiedy dotarło do mnie, że pacjent, którego operowałem prawie trzydzieści lat temu, zrobił tyle dobrego, poczułem duże wzruszenie. Nie znam tego człowieka, nie utrzymujemy kontaktu, ale wiem, kim on jest. Takie przykłady mógłbym mnożyć. Przez lata zebrało się ich bardzo wiele. Większość się pamięta. Także te przypadki, w których można było coś lepiej zrobić, ale niestety się nie udało. Ktoś mógłby podsumować: smutne jest życie chirurga. Nie do końca. Uważam, że jest to zawód, który wśród innych specjalności medycznych może dać najwięcej satysfakcji. Zdarza się, że ratowaliśmy życie dzieci, które po ludzku nie miały żadnych szans, a dzisiaj są zdrowe, śmieją się i biegają. Dlatego mogę powiedzieć, że jako lekarz czuję się spełniony, chociaż mam świadomość swoich słabości.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.