Prof. Marek Sanak: Jeszcze za wcześnie, żeby kaprysić, jaką szczepionkę przyjmiemy - mogą ominąć nas piękne wakacje
O tym, dlaczego akurat ten wirus wywołał pandemię, o strachu przed szczepieniami i o przyszłości rozmawiamy z prof. Markiem Sanakiem, genetykiem ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
Czy możemy już mówić o postpandemii?
Możemy z dużym prawdopodobieństwem mówić, że będzie już lepiej. Lepiej, co nie znaczy: nie będzie już żadnych zachorowań. Reguły mówią, że gdy populacja osiągnie pewną graniczną wartość odporności (czy to na skutek szczepień czy naturalnych zakażeń), epidemia wygasa. Tę wartość szacuje się różnie - zasadniczo na 60-70 proc. zbiorowości - ale wygląda na to, że jesteśmy blisko. Ta granica została już przekroczona w Izraelu, co dało bardzo duży spadek zakażeń, do około setki dziennie. Zgony na COVID są już tam pojedyncze; umiera jedna, dwie osoby dziennie. To już problem przypominający grypę czy inne sezonowe choroby układu oddechowego.
Zanim jednak zobaczyliśmy światełko w tunelu, świat stanął do góry nogami. Dlaczego akurat ten wirus - a nie jakieś adenowirusy, rynowirusy i inne obecne w populacji - spowodował pandemię?
Są przynajmniej trzy przyczyny. Pierwsza: udało mu się tak przeobrazić, że zaatakował człowieka i nabył zdolność przenoszenia z człowieka na człowieka. A jeśli pojawia się nowy drobnoustrój, którego gospodarz nie zna, to znaczy, że trafia na „podatny grunt”: nie ma pamięci immunologicznej, nie ma przeciwciał, stąd dużo osób choruje. Druga sprawa: sposób, w jaki reagujemy na tego wirusa. On atakuje nasz układ oddechowy i łatwo przenosi się wraz z kropelkami z dróg oddechowych: śliny czy wydzieliny z nosa. Rozprzestrzenia się również wtedy, kiedy nie mamy jeszcze objawów zakażenia. Trzecia przyczyna jest trywialna: SARS-CoV-2 po prostu bardzo szybko rozniósł się po świecie. Samolotami, statkami, koleją.
Znam sporo osób, które nie zachorowały, mimo że miały bliski kontakt z kimś zakażonym. Czy możemy mówić o jakichś biologicznych supermocach chroniących wybrańców przed koronawirusem?
O konkretach można byłoby mówić, gdyby takie osoby dokładnie zbadać. Sama relacja nie wystarcza - być może część tych osób przeszła zakażenie łagodnie, nawet o nim nie wiedząc. A mogą to być faktycznie osoby z wrodzoną aktywnością układu immunologicznego, która daje im coś w rodzaju odporności na wirus SARS-CoV-2. Mogą to być również osoby, które pracują w zbiorowiskach dziecięcych i spotykają się z innymi koronawirusami, takimi wywołującymi przeziębienia - uważamy, że do pewnego stopnia występuje odporność krzyżowa. Tak więc jest kilka możliwości. Prawdą jest, że obserwacje wskazują - co może być dość zaskakującą informacją - że tylko niewiele ponad 30 procent osób zakaża się od chorego domownika. To w dużej mierze również kwestia ostrożności: czy myjemy ręce, czy korzystamy ze wspólnych sztućców, czy nie pomylimy szczoteczki do zębów.
O koronawirusie długo mówiło się, że zagraża przede wszystkim osobom starszym, otyłym, z cukrzycą i innymi chorobami. Ale w trzeciej fali pandemii szpitale były przepełnione młodymi. Co się zmieniło?
Poza szczepieniami, które zaczęliśmy od seniorów, zmienił się sam wirus i zmieniło się nastawienie społeczne. Gdy pandemia się zaczynała, do szpitala przyjmowano głównie osoby starsze i z chorobami współwystępującymi - to one chorowały najciężej. Tylko że wirus adaptuje się do populacji człowieka. Pojawiły się warianty genetyczne, które efektywniej zakażają, bardziej dopasowane są do człowieka - proszę pamiętać, że ten wirus nie pochodzi od człowieka; miał bliżej nieokreślonego pośrednika, a wywodzi się od nietoperzy, jak zresztą większość wirusów korona (i to nie jest nic niezwykłego, wszystkie grypy wywodzą się od ptactwa; problem pojawia się, gdy przypadkowo jakaś świnka wplącze się jako gatunek pośredniczący). A jednocześnie młodzi ludzie nie izolowali się tak jak starsi. Gdy pojawiły się komunikaty, że osoby po sześćdziesiątce, siedemdziesiątce, z cukrzycą i nadciśnieniem są szczególnie narażone i powinny zostać w domach - to te osoby posłuchały. Ale ten przekaz został również odebrany - co jest dla mnie zupełnie naturalne - w ten sposób: jak jesteś młody i zdrowy, to ryzyko jest niewielkie. I ludzie zaczęli myśleć: mam 30 czy 40 lat, specjalnie nie choruję, no to mogę działać, wybrać się na party, maseczkę trzymać pod nosem. Oczywiście, zagrożenie ciężkim przebiegiem choroby dla takich osób jest stosunkowo niewielkie. To jest prawda, tylko że to jest prawda epidemiologiczna. Jeśli jednak takich osób były tysiące, może miliony, to naturalnie musiały wśród nich znaleźć się takie, których układ odpornościowy działa słabiej. Statystyka - tak kluczowa w epidemiologii - kompletnie traci na znaczeniu, jeśli to ktoś z naszych bliskich ląduje pod respiratorem.
To może z perspektywy czasu źle zrobiliśmy, zaczynając program szczepień od starszych roczników? Przecież to jest mniej mobilne pokolenie.
Zaczęliśmy od szczepienia tej grupy, w której śmiertelność była wyższa. Co piąty zakażony senior trafiał do szpitala, wymagając tlenoterapii. Cała idea polegała na tym, żeby nie „zatkać” szpitali, żeby nie zdarzyło się to, co w ostatnich dniach działo się - i dzieje się dalej - w Indiach, czy wcześniej w Brazylii i Nowym Jorku, gdzie brakowało szpitalnych łóżek, respiratorów, leków, a nawet miejsc w kostnicach. U nas na szczęście - w dużej mierze na skutek kalkulacji dotyczących szczepień - to się nie wydarzyło. Ale ta kalkulacja wciąż była kalkulacją wojenną: stanęły planowe przyjęcia do szpitali, zabiegi, diagnostyka onkologiczna, już nie mówiąc o tym, jak ciężko było się umówić na zwykłą wizytę lekarską. Nie da się osłuchać pacjenta przez telefon, zbadać jego brzucha, spojrzeć w gardło i migdałki. Teleporady to rozwiązanie na czas wojny.
Pan wspomniał o tym, że SARS-CoV-2 „uczy się” człowieka. W jaki sposób mutują wirusy?
Zupełnie przypadkowo. I bardzo szybko. To zresztą niedoskonałość ich organizmu - gdyby ludzkie komórki miały takie tempo mutacji, to człowiek by nie przeżył kilku lat, bo każda mutacja wiąże się z jakimś (niewielkim) ryzykiem chorób nowotworowych. Podczas powielania materiału genetycznego - w koronawirusach jest on zapisany w RNA - dochodzi więc do bardzo wielu defektów. I tu wkracza Karol Darwin - i to, co wymyślił ponad 200 lat temu: w końcu pojawia się taki „defekt”, który przynosi organizmowi korzyść, daje mu przewagę. W przypadku wirusa to większa zakaźność, lepsze dopasowanie do człowieka. Wtedy mówimy o nowych wariantach koronawirusa i - co za tym idzie - jego nowych ogniskach.
Tych nowych mutacji - indyjskiej, brazylijskiej czy wcześniej brytyjskiej - boimy się najbardziej, drżąc, że szczepionki nie będą nas w stanie przed nimi ochronić. Słusznie?
Przeciwciała, które pojawiają się po szczepieniu - przecież w ilości znacznie przewyższającej tę, którą obserwujemy u ozdrowieńców (po szczepieniu jest ich z reguły powyżej tysiąca jednostek, po zakażeniu: koło 150-200) - oddziałują również na nowe warianty wirusa SARS-CoV-2. Ale to prawda: słabiej. Ochrona przed nowymi mutacjami (zwłaszcza tą, o której pani nie wspomniała: południowoafrykańską) może być więc krótsza lub może pojawić się dopiero po drugiej dawce. Proszę też pamiętać, że szczepionka nigdy nie daje 100 proc. ochrony - przed żadnym wariantem. My się różnimy - tak jak różnie reagujemy na wirusa, różnie reagujemy również na szczepionki. Szczepionka mRNA, którą się szczepimy, ma skuteczność rejestracyjną - podaną przez producenta - na poziomie 95 proc. Interpretacja jest prosta: u jednej na 20 zaszczepionych osób ochrona przed zakażeniem nie będzie dostatecznie wysoka.
Albo u jednej na cztery osoby, jeśli ktoś szczepi się Astrą lub Johnsonem.
Rzeczywiście, skuteczność szczepionek wektorowych jest nieco niższa.
Lepiej ich unikać?
Powiedziałbym, że jeszcze za wcześnie, by kaprysić. Dalej mamy niedobór szczepionek, więc jeśli wejdzie regulacja, że tylko osoby z przeciwciałami mogą podróżować - to przez takie wybrzydzanie mogą ominąć nas piękne wakacje. Proszę spojrzeć, że skoro Polacy w ogóle rozważają, którą szczepionkę przyjąć - a wiem, że to robią, bo dzwonią, dopytują, czasem rezygnują z wektorów, szukają szczęścia w innym punkcie szczepień - to znaczy, że i tak jest u nas nieźle. Są kraje, gdzie akcje szczepień dopiero się rozpoczynają. Natomiast zakładam, że w dalszej perspektywie będziemy mieli wybór, pewnie powstaną też kolejne szczepionki, może doskonalsze. Już teraz testuje się donosowe szczepionki dla najmłodszych - żeby nie trzeba było kłuć dzieci. Chwilowo jednak bym nie grymasił. Chyba że ktoś ma czas i lubi hazard.
Pan wspomniał o dalszej perspektywie. Czy zatem będziemy musieli się doszczepiać w kolejnych latach?
Czy to coś niezwykłego? Na grypę też proponuje się coroczne szczepienia.
Na ile więc starcza ochrona po szczepieniu przeciw COVID?
Pełna ochrona najpewniej utrzymuje się przez dziewięć miesięcy. Tak przynajmniej jest w obecnej sytuacji, w której nie ma - przynajmniej o tym nie wiemy - żadnego superwariantu wirusa, opornego na dotychczasowe przeciwciała poszczepienne. Przypuszcza się, że po ustaniu pandemii, wirus SARS-CoV-2 będzie wracał sezonowo, jak inne infekcje w sezonie jesienno-zimowym, nie będzie też powodował dużych powikłań. Jeśli rzeczywiście tak się stanie, to szczepienia nie będą obowiązkowe, a proponowane. I pewnie odpłatne.
Widziałam cennik. Astra zeneca: 2 dolary 19 centów. Pfizer: 15 dolarów. Udźwigniemy.
Zalety masowej produkcji. Jak coś jest wytwarzane w miliardach dawek, przeważnie nie jest drogie.
Czy po przyjęciu szczepionki - bo opinie są różne - można wziąć ibuprofen albo inny lek przeciwzapalny?
Jeśli ktoś po szczepieniu czuje się źle, nie może z tego powodu zasnąć - jak najbardziej. Warto przy tym jednak pamiętać, że złe samopoczucie po szczepieniu nie jest komplikacją - szczepionka „udaje” zakażenie, miejscowo tworzy się więc stan zapalny. To nic strasznego. Gorzej z powikłaniami po szczepionkach wektorowych, które zdarzają się z opóźnieniem, po dwóch-trzech tygodniach od szczepienia.
Co się wtedy dzieje?
Od podania szczepionki dojrzewa odporność organizmu, nasz układ immunologiczny uczy się precyzyjnie reagować z tą cząsteczką, którą podaliśmy w szczepionce. I w tym okresie - po dwóch, trzech tygodniach od szczepienia - mogą pojawić się mało swoiste przeciwciała, które niestety wiążą się z płytkami krwi (w zasadzie jednym z białek na płytkach krwi). To skutkuje z jednej strony spadkiem poziomu płytek krwi, ale też ich pobudzeniem. A płytki mają zdolność przytykania naczyń, mogą powodować powstanie zakrzepów. Zaznaczę jednak, że prawdopodobieństwo jest niezwykle niskie, jeden do 200-300 tysięcy.
Zauważyłam, że mówiąc o wirusie, używa pan języka zarezerwowanego dla organizmów żywych: rozmnażanie, drobnoustrój, adaptacja, organizm gospodarza. Rozumiem, że pan jest w tej grupie naukowców, którzy uważają, że wirus żyje?
Tak. Dla mnie sprawa jest prosta: wirus jest organizmem żywym, bo ma zdolność namnażania się. Jest w tym ułomny - musi wtargnąć do komórki gospodarza, żeby dokonać swojego cyklu życiowego - ale jednak to robi. Organizmem żywym nie jest za to prion, białkowa cząsteczka zakaźna. Pamięta pani chorobę wściekłych krów? Były lata dziewięćdziesiąte, pewnie była pana dzieckiem. Tę chorobę - też u człowieka - wywoływał właśnie prion. W takim przypadku nie mówi się więc - zawsze uczę tego studentów - o zakażaniu osób, a o przekazywaniu białka. Natomiast wirus dla mnie jest prymitywnym, bezkomórkowym organizmem żywym. Drobnoustrojem, który poszedł w minimalizm.
Czy w najbliższych latach przyjdzie kolejna pandemia?
Na pewno pojawią się ogniska wielu chorób, wywoływane przez różne drobnoustroje. Pytanie, co my z tym zrobimy. Czy dopuścimy do powtórki z sytuacji z SARS-CoV-2.
Co ma pan na myśli?
Pamięta pani igrzyska w Brazylii? Pojawił się tam wirus Zika, bardzo groźny, szczególnie dla kobiet w ciąży i ich nienarodzonych dzieci; wywołuje on duże nieprawidłowości wrodzone u malucha. Wirusa Zika przenoszą komary, wszyscy o tym wiedzą, wszyscy w miarę uważają, więc Zika nie zbiera aż tak poważnego żniwa. Mamy ebolę, która od czasu do czasu wybucha. Mamy żółtą febrę, gorączkę zachodniego Nilu, mamy hantawirusa, wirusa Dengi, który wywołuje gorączkę krwotoczną. Przecież 13 lat temu pojawił się SARS jedynka, bardzo podobny do SARS-CoV-2, ale też bardziej od niego niebezpieczny. Wtedy udało się sytuację opanować: liczba chorych zamknęła się w kilkunastu tysiącach, zgonów było poniżej tysiąca, na tym się skończyło.
Gdzie popełniliśmy błąd tym razem?
Tu wracamy do początku naszej rozmowy i pytania o to, dlaczego akurat ten wirus odniósł sukces: nie wykazaliśmy czujności i drobnoustrój rozniósł się po całym świecie. Przecież epidemia wybuchła w Chinach, a chiński rząd w tym wypadku nawet specjalnie tego nie ukrywał. My patrzeliśmy w telewizory i emocjonowaliśmy się, że w mieście Wuhan w ciągu tygodnia wybudowano szpital polowy, a jednocześnie z Chin dalej latały samoloty, można było podróżować, nie było testów diagnostycznych. Nie wiedzieliśmy też praktycznie nic o wirusie: ile wynosi okres jego wylęgania, jak się przenosi, czy osoby bezobjawowe zakażają, czy choroba pozostawia ślady w organizmie. Ale to nie przeszkodziło, by pozwolić na jego rozprzestrzenianie. Kojarzy pani historię, jak w latach sześćdziesiątych pewien pan przywiózł do Wrocławia ospę prawdziwą?
Tak. Pan Bonifacy Jedynak, oficer SB.
Wówczas miasto zostało otoczone kordonem, odbywały się obowiązkowe szczepienia, była duża akcja edukacyjna. I epidemia wygasła. A potencjalnie stanowiła bardzo duże zagrożenie: ospę prawdziwą cechuje znacznie wyższa śmiertelność niż COVID-19. A jednak na przełomie 2019 i 2020 roku, w mojej ocenie, zlekceważyliśmy zagrożenie. I obyśmy wynieśli z tej pandemii lekcję: jak gdzieś wybucha nieznane zakażenie, to najpierw się izoluje, bada, ustala fakty - a dopiero potem pozwala jeździć.
Prof. Marek Sanak jest lekarzem, genetykiem, biologiem molekularnym, wykładowcą akademickim na Collegium Medicum UJ. Kieruje Zakładem Diagnostyki Biochemicznej Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Członek działającego przy ministrze nauki zespołu doradczego ds. walki z COVID-19