Prof. Mateusz Wyżga o nowej chłopomanii: Powrót do korzeni lekarstwem na globalną wioskę
- W czasach, gdy możemy być tak samo ubrani, jak ktoś na drugim końcu świata, bo jest taki trend w modzie, przestajemy czuć, że mamy w sobie coś oryginalnego. Wracamy zatem do tego, co lokalne, do małych ojczyzn - mówi prof. Mateusz Wyżga. Historyk, profesor Uniwersytetu KEN w Krakowie, autor książki "Chłopstwo. Historia bez krawata", a także wieloletni sołtys wsi Dziekanowice zapowiada również kolejną odsłonę chłopomanii.
Jeszcze 20 lat temu wszyscy byliśmy z dużych miast. Nikt z Zielonek, wszyscy z Krakowa. Dziś już nie z Zielonek, a z Pękowic. Co się zmieniło?
W historii nic się nie zmieniło, ona już się dokonała, jest zachowana w źródłach, co innego z jej interpretacją i tym, czego w niej szukamy. Tak jest z pochodzeniem. Czy jesteśmy ze wsi? Podam przykład Łodzi, miasta robotniczego, które w głównej mierze składa się z emigrantów wewnętrznych, czyli krajowych. Tak samo jak Łódź miasta powstawały przez setki lat. Kiedy, badając zjawisko mobilności chłopów polskich, pytałem współczesnych mieszkańców Polski skąd są, jako pierwsze padało właśnie duże miasto, dopiero drugie czy trzecie pytanie wskazywało konkretną miejscowość - tę małą ojczyznę. Ten trend dziś się jednak odwraca.
Dziś bardziej prestiżowo mieć dom w Zielonkach niż w bloku na Kurdwanowie.
Podobno niektórzy już wracają do miasta, mając dość korków na dojazdach. Ale jako samorządowiec spod Krakowa oczywiście widzę to, że w podkrakowskich gminach mamy po połowie lokalsów i napływowych mieszczan krakowskich. Uczestniczę w integrowaniu tych światów i widzę, jak krakowskie mieszczuchy odkrywają w sobie wiejskie korzenie z małych ojczyzn, po babci spod Gorlic czy pradziadku z Lipiec. Bo to nie tak, że są mieszczanami od czasów Kazimierza Jagiellończyka, takich raczej nie ma.
Pan też odkrywał chłopskie korzenie?
Nie musiałem, zawsze mieszkałem na wsi. Po ślubie jedynie poszedłem do żony, do wioski po drugiej stronie rzeki, czuję się więc wciąż obywatelem jednej wspólnoty lokalnej. Świetnie orientuję się w relacjach społecznych, wiem komu się mówi dzień dobry, a komu szczęść Boże, czuję się też rozumiany przez ludzi, którzy żyją wokół mnie. Pół życia pracowałem fizycznie i czuję się jakby stworzony z tamtego świata. Głosy ludzi umarłych, którzy przekazali mi swoją wiedzę, są we mnie. Dziś, w związku z moją pracą naukową i promocją historii życia chłopów, umiem przekładać tę historię chłopów współczesnym postchłopom, żeby lepiej potrafili rozumieć, gdzie mieszkają i że ta ziemia nie jest anonimowa.
Wszyscy mamy chłopskie pochodzenie?
Można tak powiedzieć, choć niektórzy mają szlacheckie korzenie, ale tu trzeba pamiętać, że i szlachta częściowo jest z chłopów. Zanim na świecie pojawiła się szlachta, byli wolni rolnicy - to ci, którzy produkowali żywność. Jak podaje Jan Lucassen w książce "Historia pracy. Nowe dzieje ludzkości", kiedy homo sapiens zaczął swoją historię po oddzieleniu się od neandertalczyka jakieś 700 tysięcy lat temu, to 98 procent tego czasu ludzie byli łowcami-zbieraczami. Relacje społeczne opierały się na wymianie dóbr i usług. Po rewolucji neolitycznej, czyli rolniczej, przed 12 tysiącami lat, zaczęto zakładać bardziej stabilne osady, bo od siewu należało poczekać do zbiorów. Pojawiły się nadwyżki żywności, pierwsze miasta, a z ich związków państwa. Do tego rozwijały się nierówności społeczne, polityka wielka i mała, granice, własność. I tak dochodzimy do rozwarstwienia się społeczeństwa pomiędzy rycerzy, kapłanów, mieszczan i chłopów, a każda grupa miała swoje zadania.
Rzeczpospolita była światem małych ojczyzn, które same w sobie były dobrze skonsolidowane, rodziły przyszłych obywateli miast. Kiedy dziś popatrzymy na strukturę społeczną Krakowa pod kątem genealogii i migracji, to zobaczymy przede wszystkim potomków chłopstwa sprzed kilku pokoleń, ale też potomków dawnej szlachty, która się w XIX wieku wymieszała z chłopstwem. Symbolem są tu Bronowice i ślub Tetmajera i Rydla z siostrami Mikołajczykównymi. To ważny, symboliczny akt w sztuce zmiany społecznej i stopniowego wyemancypowania się ludu, który rozwijał się między bitwą pod Racławicami a tymi weselami w Bronowicach. To bardzo ważne 123 lata. Odzyskaliśmy niepodległość w 1918 roku, wcześniej ta polskość trwała na poziomie małych wspólnot. Tego nie mogli nam zabrać zaborcy – owej lokalnej tożsamości.
Wróćmy do współczesności. To przypisywanie się do dużych miast to był wstyd, że się jest ze wsi?
Chyba fetysz miasta. Zważywszy, że w dawnej Polsce zdanie o mieście wśród społeczności dworskich, zarówno chłopskich jak szlacheckich, nie było najlepsze. Względnie jednorodne etnicznie i wyznaniowo społeczności cechowały obszary wiejskie. Miasto oznaczało wieczną zmianę, ryzyko niepowodzenia. Miasto dawne nie było dla każdego.
A czy nasi przodkowie też woleli być z dużego miasta, czy to trend XX wieku?
Do XIX wieku zapisywano, skąd jest dana osoba, próbując jak najściślej dookreślić obszar, ale nie dominowały miasta. Wydaje mi się, że ten trend przyszedł wraz z XIX-wieczną industrializacją i wielką reformą świadomościową. Miasto wyprzedziło wieś, wcześniej - przez setki lat - to wieś wyprzedzała miasto, postęp techniczny nie był tam wprawdzie duży, ale to wieś produkowała żywność, utrzymując miasto. Wieś też "produkowała" przyszłych mieszkańców miast, które zbyt często niszczone epidemiami same z siebie nie były w stanie się rekonstruować. W przypadku Krakowa i powiatu krakowskiego to właśnie ten obwarzanek dawał miastu siły witalne i demografię. Dotyczy to każdego - dużego i małego - miasta w Rzeczpospolitej. Przez setki lat przyszli obywatele Krakowa byli wpisywani do specjalnych ksiąg. Nie każdy przybysz zapisany z Warszawy faktycznie tam się rodził, ale na przykład we wsi Młociny, ale stolica Mazowsza była jego ostatnim dłuższym miejscem pobytu. To dziś utrudnia nasze szacunki co do dawnych migracji wewnętrznych. Dodajmy do tego, że ludzi urodzonych i żyjących w tym samym ośrodku nazywano „patriotami” od łacińskiego "patria", czyli ojczyzna, a za taką uważano i Bronowice, i Kleparz, i Proszowice. Do czasów nowoczesnych państw obywatelstwo określało się na poziomie lokalnym, ludzie przywiązywali się do tego, co najbliższe. To lokalność warunkowała skąd się jest. Ludzie nie mieli dowodów osobistych, dokument zastępowały zeznania świadków, potwierdzające, że ktoś jest z danej miejscowości albo dokument wystawiony przez dziedzica poświadczający, że dana osoba pochodzi z terenów należących do niego. W razie wątpliwości starano się również o odpis metryki chrztu w kancelarii parafialnej. Wydaje mi się, że postęp cywilizacyjny tak się rozpędził, że zapomnieliśmy, skąd właściwie jesteśmy.
Globalna wioska nie jest tęsknotą za tym, by być takim samym jak ludzie w innych punktach globu?
Ten trend się odwraca. W czasach, gdy możemy być tak samo ubrani, jak ktoś na drugim końcu świata, bo jest taki trend w modzie, przestajemy czuć, że mamy w sobie coś oryginalnego. Wracamy zatem do tego, co lokalne, do małych ojczyzn. Czekam tylko, kiedy przejdzie to w stronę mody, obyczaju, slangu - prędzej czy później tak się musi stać, bo to pozwoli nam się bardziej zdefiniować. Na wioskę globalną, z cały jej niepokojem, poczuciem, że jest się znikąd, że wszyscy jesteśmy tacy sami, nakładamy więc wcale nienowy, a mocno osadzony w historii filtr tożsamościowy.
To już się dzieje. Moda czerpie z folkloru, motywy etno wykorzystują wielcy kreatorzy i na co dzień na ulicy też można je zauważyć. W muzyce artyści bazujący na folklorze przebijają się do mainstreamu, jak Zakopower, Tulia czy płyta Miuosha z zespołem Mazowsze. W ostatnich latach też dostaliśmy opracowania naukowe i reportaże, które wypełniają lukę w wiedzy na temat wsi. Tylko w Krakowie można zobaczyć wystawę pierwszych fotografii opowiadającej o wsi i jej mieszkańcach, spektakl i film na podstawie "Chłopów" Reymonta. Aż się ciśnie pytanie, czy to już nowa chłopomania?
A do tego Muzeum Krakowa celebrowało dopiero co Rok Włodzimierza Tetmajera, znanego piewcy ludu z czasów pierwszej chłopomanii. Dziś chyba ma najwyraźniej kolejne oblicze. Na pewno coś jest na rzeczy, ale wydaje mi się, że ten nurt jeszcze przybierze na sile. Ludzie szukają swoich korzeni. Niedawno uczestniczyłem w sympozjum etnograficznym, podczas którego o tym właśnie rozmawialiśmy. Etnografowie i historycy obserwujący wieś - a dziś raczej postwieś - pytają, jak obecnie zdefiniować lud. Czy mieszkańcy miasteczek to jeszcze lud czy już nie?
Do jakiej odpowiedzi pan się przychyla?
Wydaje mi się, że jest pewien rodzaj wyścigu między intelektualistami, którzy chcieliby widzieć lud jako coś zewnętrznego oraz ludu jakim on jest. Problem polega na tym, że ten lud jest zbyt mobilny, żeby dał się zaszufladkować w jakąś definicję. Chłopi zresztą zawsze byli bardzo mobilni. Jak już mówiłem, byli rdzeniem społeczeństwa miejskiego, gdzie z czasem przechodzili naturalizację. Podobnie jak część szlachty. Inni mieszkali w mieście tylko przez część życia, po czym wracali na gospodarstwa po rodzicach. Dzisiejszy zwrot ludowy jest dla mnie osadzony blisko poszukiwania naszej własnej narodowości, zdefiniowania siebie na nowo jako Polaków, już nie tylko z szablą u boku i na husarskim koniu. Wszak każdy husarz miał cały zastęp pomocników, w tym chłopów. Chłopi stale więc gdzieś są w naszej historii, tworzą tło. Chodzi o to, by tło wyszło na pierwszy plan, bo to z nich wywodzi się większość współczesnych mieszkańców nadwiślańskiej ziemi. Ale, jak już nadmieniłem, generalizowanie nie jest łatwe z racji ogromnej wprost chłopskiej mobilności, społecznej i terytorialnej. Nie mogło tego ukrócić ani poddaństwo, ani pańszczyzna.
To mnie właśnie zaskoczyło. Miałam zakodowane przywiązanie chłopów do ziemi.
Kiedy wyszukuje się nazwisko Wyżga, widać, że moi przodkowie wciąż się gdzieś przemieszczali. Wynikało to z konieczności, jedno dziecko dziedziczyło gospodarstwo, ale cała reszta musiała szukać szczęścia w okolicy, posiłkując się sieciami społecznymi. Najbardziej mobilna była biedota wiejska, która w XIX wieku odchodziła do miast. Tak wyglądała cała Europa. W czasach, gdy teoretycznie w Polsce byli niewolnicy...
Teoretycznie?
Tak naprawdę dziedzic miał chłopów tylko na papierze, w rzeczywistości części z nich dawno już we wsi nie było. Rozwijali swoje "kariery" w mieście jako rzemieślnicy, wciąż jednak będąc przypisanymi jako poddani do wsi, w której się urodzili. Kiedy zgromadzili w mieście odpowiednią ilość pieniędzy, wypłacali odszkodowanie dworowi za jego utracony "etat". Żeby wszystko było lege artis, szło się do urzędu grodzkiego z zaświadczeniem od szlachcica zwalniającego chłopa z poddaństwa. Tak chłopi zostawali wolnymi obywatelami miasta. A historycy mają tysiące dowodów na chłopską mobilność, przechowywanych w archiwach państwowych i parafialnych. Trzeba tylko zatopić się w tym dziedzictwie czasu.
Często się tak działo?
Dotyczy to większości obywateli Krakowa. Stan średni i niższy mieszczaństwa pochodził głównie ze wsi i małych miasteczek. Najbardziej ambitni i zdolni mieszkańcy szli szukać szczęścia do dużego miasta. Matejko jest potomkiem chłopów. Mało tego, większość szlachty była na poziomie zamożności chłopów, byli ze sobą w relacjach. Kiedy kończyła swój żywot Rzeczpospolita przedrozbiorowa doszło nawet do "nadprodukcji" szlachty: było mniej folwarków niż szlachty do ich obsadzenia więc część przedstawicieli tego stanu musiała przetransformować się w burżuazję albo pójść do pracy u chłopów, kiedy nie mieli z czego żyć. W księgach kryminalnych spotyka się adnotacje o szlachciankach i szlachcicach kradnących z głodu. Zdarzało się, że na drodze do Warszawy mijali się zamożni kmiecie jadący w cztery konie i idący pieszo w dziurawym kontuszu szlachcice.
Skojarzenie chłopstwa i nędzy to też stereotyp?
Tak, to obraz, jaki powstał w czasach PRL-u, kiedy historycy byli inspirowani, by szukać w źródłach negatywnego pierwiastka w relacjach społecznych, odróżniać klasy i to przetrwało. Inna kwestia, że w źródłach mamy może około 5 procent śladów mówiących o przeszłości. W księgach zapisywano zazwyczaj kwestie problematyczne, a jak wszystko szło dobrze, nie było potrzeby, żeby o tym pisać, zwłaszcza, że większość ludzi była niepiśmienna, nawet szlachta. Nasi przodkowie żyli w kulturze oralnej, mieli świetnie rozwiniętą umiejętność rozumienia i zapamiętywania tego, co się do nich mówi. Do akt zanosili więc głównie sprawy sporne albo krzywdy. Jeśli będziemy bazować wyłącznie na tym, co wyczytamy w źródłach - wyjdzie nam tyleż koszmarny, co fałszywy obraz dawnej rzeczywistości. Zadaniem historyka jest próba przetłumaczenia zjawisk, których już nie ma i mentalności tamtych ludzi na nasz współczesny język i wyobrażenie. Pańszczyzna na pierwszy rzut oka wygląda jak piekło, ale kiedy wejdziemy w środek tamtego świata, zrozumiemy, że dla ówczesnych ludzi to była wypracowana koncepcja na rynku pracy, przystosowana do istniejących realiów przyrodniczych, gospodarczych, społecznych i demograficznych.
Liczba tekstów źródłowych jest ograniczona, czy możemy się jeszcze czegoś nowego z nich dowiedzieć?
Studiując źródła trzeba wiedzieć, czego się w nich szuka. I wiedzieć, jak omijać ich manowce. Dobrym wyjściem jest korzystanie z różnorodnych materiałów, wspomnień, testamentów, zapisek gospodarczych, materiałów sądowych, spisów podatkowych. Niezwykle ważne w badaniach nad chłopstwem są parafialne księgi metrykalne, w których oprócz daty urodzin i śmierci mamy informację o tym, kim byli rodzice chrzestni i świadkowie ślubu - to jest potwierdzenie sieci społecznej. A widać tam np., że chłopskich dzieci do chrztu nie trzymają wyłącznie chłopi, świadkami szlacheckich ślubów nie są tylko szlachcice. Obserwujemy to powszechnie od końca XVI wieku, nie można więc uznać tego za przypadkową zbieżność, a efekt wypracowanych relacji chłopsko-szlachecko-mieszczańskich, o których paradoksalnie wciąż niewiele wiemy. Nie prosi się przecież byle kogo na chrzestnego. Pewien procent to, oczywiście, mezaliansy, czyli ożenki pomiędzy przedstawicielami chłopstwa i szlachty. Nadto, dla poszerzenia pola obserwacji mamy literaturę porównawczą zagraniczną, np. analizę angielskich spisów ludności i ukazany dzięki nim model gospodarstwa domowego. Podobnie jak na Wyspach i u nas dominował przez stulecia model chłopskiej rodziny nuklearnej, a także zatrudnianie młodzież jako służby domowej. Dynamiczny rozwój zaludnienia w XIX wieku zaburzył wcześniejszy porządek demograficzny. Rozwój medycyny i rolnictwa zatrzymał nadumieralność dzieci, stąd typowe dla pokolenia naszych dziadków i pradziadków sytuacje, kiedy w rodzinie żyje dziesięcioro i więcej rodzeństwa.
W bardzo pięknej wizualnie nowej wersji filmowej "Chłopów" twórcy pokazują brutalność chłopskiej społeczności. To jest wizja świata budowana na tym, co zapisane w źródłach czy znowu stereotyp?
Od neolitu aż do czasów przednowoczesnych rolnicze społeczności wiedziały, że każdej wiosny może przyjść większa lub mniejsza plaga głodu. To on był głównym rozdawcą kart. Po nim przychodziły zarazy i epidemie. Ta perspektywa pozwala inaczej oceniać książkę Reymonta i nową wersję filmową, jeśli ktoś mówi, że chłopska gromada to okrutni ludzie, którzy myślą tylko o ziemi. Jagna jest papierkiem lakmusowym. Poprzez jej postać Reymont pokazał jak zwarta musi być gromada, by móc stawić czoła największym zabójcom: nędzy, głodowi, wrogowi wewnętrznemu i zewnętrznemu. Gromada musi się bronić. Proszę sobie uświadomić, że mimo tej nieustannej walki o byt, niszczycielskiej gospodarki, nadal np. mamy lasy - nie wycięto w pień drzew, by się ogrzewać. Wiedziano, że natura musi się odradzać, dlatego część musi pozostać. Część zboża musi zostać niezjedzona, bo coś trzeba zasiać wiosną. Aby zadziała się odpowiednia spójność społeczna i gra do jednej bramki, życie mieszkańców wsi było podporządkowane cyklicznym rytuałom i zwyczajom, od podejścia do codziennej pracy na aranżacji małżeństwa kończąc.
Młoda Jagna ma wyjść za starego Borynę, bo ten ma ziemię.
Dla rolników ziemia jest najważniejsza. Ona pozwala przeżyć, rodzi pokarm. Tak, Jagnę inspirowano, by poszła za starego Borynę, bo miał ziemię, ale trzeba też wiedzieć, że w takim małżeństwie w perspektywie najwyżej 10 lat jedno z małżonków umierało, a drugie szukało kolejnego współmałżonka. To właśnie oznaczała przysięga: nie opuszczę cię aż do śmierci, czyli na 10-15 wiosen. A gospodarstwo musiało trwać. Dziś może nam się wydawać to niepojęte, jak bardzo ludzie wówczas byli przyzwyczajeni do tego, że śmierć reguluje wszystkie sprawy. Szlachcianki będące w ciąży spisywały testament przed rozwiązaniem, bo śmiertelność podczas porodów była bardzo wysoka. Pozostawały dzieci do wykarmienia. Wdowiec nie był w stanie zajmować się dziećmi i obsiewać pola - musiał mieć kolejną żonę. Stąd zapewne znaczna dziś liczba rozwodów jako powód rozbicia małżeństwa może dorównywać liczbie dawnych małżeństw, które przed czasem kończyła śmierć jednego z partnerów.
Dzieci też było w rodzinach więcej niż dziś.
Ze źródeł wynika, że średnio kobieta wiejska rodziła w swoim życiu sześcioro dzieci. Ale mowa wyłącznie o tych donoszonych i ochrzczonych, a jeszcze połowa z nich nie przeżyła dzieciństwa. Jeśli weźmiemy pod uwagę te niedonoszone czy zmarłe podczas porodu, wychodzi, że kobiety pomiędzy 20 a 40 rokiem życia często mogły być w ciąży. To zaś pokazuje geografię życia codziennego. Kiedy badałem mobilność chłopów, doszedłem do wniosku, że kobiety były równie mobilne jak mężczyźni, ale w mniejszym zasięgu terytorialnym - ponieważ wiele z nich było w ciąży i swoje obowiązki musiały dostosować do warunków cielesnych. Jeśli jednak miały odpowiednie warunki też się przemieszczały. Symbolem takich chłopek jest rzeźba gospodyni
donoszącej produkty spożywcze do miasta, usytuowana na elewacji Muzeum Krakowa. A wie pani, jak się ubierali chłopi?
Jak oglądam nową ekranizację "Chłopów" to widzę, że bardzo kolorowo - sznury korali pod kolor sukienki od rana do nocy.
I myśli pani, że to specjalnie dla nas taki ładny obrazek stworzono? Kobiety-handlarki, przychodząc do miasta, obserwowały miejskie kobiety i szyły sobie równie barwne stroje. Z inwentarzy wiemy, jak chłopi ubierali się na ślub - kolorowo i zasobnie. Zdarzyło się nawet, jeszcze w okresie folwarczno-pańszczyźnianym, że chłop na wesele pożyczył kontusz szlachecki (informację przekazał mi profesor Tomasz Wiślicz, specjalizujący się w życiu społecznym dawnych chłopów). W sensie symbolicznym chłop polski szusował do tej warstwy wyższej, ale robił to też formalnie: chciał elegancko wyglądać. A jak we dworze były zabawy, to szlachta się przebierała za chłopów. Nie było rozziewu kulturowego, co kapitalnie opisał Franciszek Ziejka w książce "Złota legenda chłopów polskich" czy Józef Burszta w dziele "Chłopskie źródła kultury". Na cmentarzach w Raciborowicach czy innych starych parafii na grobowcach ze zdjęciami gospodyń, opisanych jako "obywatelki" swych wsi, sprzed stu lat można zobaczyć, ile sznurów korali nosiły. Proszę popatrzeć na wota w wiejskich kościołach, ile tam jest korali. To są wota niewolników? Biedaków? To ich własna praca i zyski nagromadzone dzięki handlowi z krakowianami, których większość, jak już było powiedziane, to potomkowie chłopów. W czasach przedprzemysłowych nikt nie wysyłał jedzenia samolotami z Hiszpanii, świeże jedzenie było dostarczane głównie z najbliższej okolicy. Każde miasto miało zatem swoją okolicę, która je żywiła.
A określenie "chamstwo" nie sugeruje jednak, że ktoś na kogoś patrzy z góry?
Przez setki lat chłopi nie byli określani głównie jako "chamy". W źródłach dominuje łacińskie słowo "laboriosi", czyli pracowici albo robotni. To oddanie hołdu temu, co robią. Pojęcie "cham" to jest szlachecka korpomowa. Tak mówią między sobą szlachcice, widząc parweniuszy, którzy im się wwiercają w stan, zazdrośnie broniąc swojej złotej wolności. I owszem, jest w tym określeniu widoczna pogarda. Ale jak wyglądałaby sytuacja, gdyby chłopi dawni pisać umieli i zostało po nich tyle świadectw pisanych, co po szlachcie? Jak w tych zapiskach zwana byłaby szlachta? Pewne wyobrażenie nieoczywistych zjawisk społecznych przynosi satyryczny serial "1670".
Myślę, że dziś z jednej strony widoczna jest fascynacja wsią i kulturą ludową, przypisywanie się do małych ojczyzn, ale z drugiej jednak takie wyższościowe traktowanie. "Wieśniak" jako słowo obraźliwe chyba już wyszedł z obiegu, ale widać to np. w stereotypach takich jak disco polo, czyli muzyka wsi, bo w mieście to tylko Penderecki.
Mieszkam na wsi, słucham disco polo i Pendereckiego, i zespołu Furia, wykonującego w ostatnim czasie muzykę metalową o inspiracjach ludowych - mogę się więc wypowiedzieć. Swoją drogą to też typowe, tak działali chłopi: mieli wiele tożsamości. Wywodzę się ze środowiska disco polo, bo grałem taką muzykę z kumplami, a z drugiej strony skończyłem liceum ogólnokształcące i szkołę muzyczną w Krakowie. Moja nauczycielka z liceum, która wprowadziła mnie w piękno muzyki klasycznej, dała mi zaproszenie na premierę "Siedmiu bram Jerozolimy". Było to dla mnie niezwykle ważne przeżycie. Znam wielu rolników, chłopów, którzy się pasjonują operą czy dobrym rockiem. Disco polo jako synonim braku obycia mieszkańców wsi z kulturą to stereotyp.
W swej książce "Chłopstwo. Historia bez krawata" zaprzągł pan do roboty drony. Jak, poza tym nowym sprzętem w gospodarstwie, widzi pan przyszłość wsi?
Marek Nawara, pierwszy marszałek Małopolski, bardzo ładnie mówił przed laty o potrzebie zrównoważonego rozwoju. Wydaje mi się, że jak będziemy pilnować tej równowagi, to wszystko pójdzie w dobrym kierunku. Kultura i historia na nowo badane, mogą pomóc w funkcjonowaniu współczesnych i przyszłych Polaków, utrwalać źródła ich tożsamości. Czy miejscem zamieszkania będą tylko wielkie miasta? Trudno przewidzieć. Ale widzę, że jak ludzie wracają do wsi z emigracji, to dostają one powiewu świeżości. Dzięki temu lepiej funkcjonują, nie są już wiochą zabitą dechami. A wracając, ci ludzie budują, czy może raczej odbudowują lokalną społeczność. Ma się wrażenie, że wsie, gdzie większość ludzi dobrze się zna i odwołuje do wspólnej tradycji i sąsiedztwa, do trwałych relacji i genealogii to jakby małe ojczyzny skupione w jednej, dużej, w państwie. Małe szklane kuleczki w dużej kuli. Tak to widzę.