Prof. Polit: Chiny nie chcą klęski ani rozpadu Rosji
To nie Waszyngton z Unią Europejską tylko właśnie Chiny odpowiadają za zdegradowanie Rosji do rangi mocarstwa drugorzędnego - mówi prof. Jakub Polit, historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego
Czy Chiny są państwem imperialnym?
Oczywiście, że tak. Prawdę mówiąc nigdy w swojej długiej historii Chiny nie widziały dla siebie innej roli. To jest już pewnego rodzaju mentalność. W Europie, z racji tego jak się potoczyła nasza historia, istniało zawsze przekonanie o mnogości teoretycznie równych sobie politycznych bytów. W starożytnej Grecji wszystkie poleis były sobie równe, choć czasami była to równość nosa i pięści. Niemniej w warunkach idealnych, np. w Olimpii, wszyscy byli sobie naprawdę równi. Istniała też średniowieczna Res Publica Christiana, gdzie Król Francji był równy malutkiemu „królikowi” Nawarry. Na Dalekim Wschodzie nigdy tak nie było. Zawsze władca świata był jeden, a jeśli pojawiał się drugi, np. w Japonii czy Wietnamie, to stawał się wrogiem, bo uniwersalny władca mógł być tylko jeden. Wykluczało to jakiekolwiek równoprawne stosunki ze światem zewnętrznym i było przyczyną licznych kłopotów Chin w epoce nowożytnej, kiedy okazało się, że są inni silniejsi władcy. Uważano to jednak za stan przejściowy. Podobnie rozumują Rosjanie. Zawsze są potężni, tylko czasami trafiają się - nie wiedzieć dlaczego - przejściowe okresy smuty. W końcu jednak wychodzą z tego silniejsi i odbudują się - zwykle w większych granicach.
Czy można mówić o tożsamości imperialnej wspólnej dla państw azjatyckich mających aspiracje mocarstwowe? Że ona jest ważniejsza niż narodowy genotyp?
Tak, choć Chiny mają swoiste rozdwojenie jaźni. Pielęgnują sen, że są wielkim imperium, ich obecna propaganda non stop o tym przypomina. Jeśli w czasach Mao mówiono np. o rządach Mandżurów, że byli to wściekli barbarzyńcy równi zwierzętom, to obecna wykładnia jest taka, że Mandżurowie, którzy zbudowali imperium z centrum w Chinach, to jedna z gałęzi wielkiego chińskiego narodu. Z drugiej strony podkreśla się cierpienia Chin zadawane im przez świat zewnętrzny. Nie należy mówić więc, że dziewiętnastowieczne wtargnięcie Brytyjczyków, którzy sprzedawali opium i Chińczyków upokarzali, było zderzeniem między dwoma imperiami pretendującymi do bycia silniejszymi; co oznacza, że nie była to walka sprawiedliwa z żadnej strony. Chińczycy, czyli Biuro Polityczne partii w Pekinie, lubią kreować się na rzecznika wykorzystywanej przez Zachód większości - tych biedniejszych kilku miliardów ludzi, Afrykanów, Azjatów czy Latynosów. Jak Putin zresztą. Z drugiej jednak strony - również jak Putin - chcą odzyskać swój dawny imperialny status.
Nie tylko chyba chcą, ale konsekwentnie to robią. Czy kiedyś, gdzieś się zatrzymają? Czy zdołają skolonizować cały nasz świat?
Jesteśmy dosyć bezradni wobec tzw. długiego trwania, perspektywy bliskiej chińskiemu pojmowaniu czasu. Jest sławna wypowiedź Zhou Enlaia (I premier ChRL, zmarł w 1976 r. - red.), którego pytano o Rewolucję Francuską: on odpowiedział, że jest jeszcze za wcześnie, żeby określić konsekwencje tego wydarzenia. Wypowiedź jest prawdopodobnie apokryfem, natomiast prawdziwe jest to, co trochę wcześniej powiedział minister spraw zagranicznych Song Ziwen po narzuceniu przez Stalina po Jałcie niekorzystnych dla Chin układów. Song stwierdził, że Chiny wystawią za to rachunek przy najbliższej sposobności w ciągu najbliższych 500 lat. Wcale nie żartował.
Dzisiaj, gdy czas - jak wszyscy są przekonani - biegnie znacznie szybciej niż wtedy, prognozowanie na tyle lat do przodu właściwie już nikogo nie obchodzi.
Od czasów, które już obaj pamiętamy, czyli od czasów Deng Xiaopinga, mówiono o skupieniu się Chin na rozwoju gospodarczym i wyjściu z niebywałego zacofania. Obowiązywała strategia, jak powiedział towarzysz Deng, „pochylonej głowy”. Nie trzeba rozpychać się łokciami, szczerzyć zębów, robić groźnych min. Należy zająć się sobą i skupiać siły. Dzisiaj towarzysz Xi Jinping, następca Denga i Mao, lubiący nawiązywać raczej do Mao, mówi już, „głowa do góry”, że nadszedł ten czas, kiedy musimy rządzić.
Czy stanie się tak w stulecie Chińskiej Republiki Ludowej? To już nie za 500, ale ledwie 26 lat.
Tak, ale w 2049 roku Xi będzie miał już 96-7 lat. Czy zamierza dożyć tego wieku? W jego zasięgu jest na pewno rok 2027. W 1927 powstała Chińska Armia Czerwona, obecnie nazywana Chińską Armią Ludowo- Wyzwoleńczą. Byłoby więc idealnie uczcić tę rocznicę czymś więcej niż sloganami w rodzaju „Nowego Jedwabnego Szlaku”, „wielkiego odrodzenia narodu chińskiego” i „chińskiego marzenia” (oczywista kalka American Dream). Tym czymś więcej mógłby być powrót Tajwanu do macierzy, a potem może i „zjednoczenie narodu mongolskiego”, czyli zabór Mongolii.
Bo Mongolia to wielki i pusty niemal kraj, a w Chinach trochę ciasno.
Większość Mongołów żyje po chińskiej stronie granicy w Mongolii Wewnętrznej. Są już mocno schińszczeni i w dodatku są tam w mniejszości. Być może Pekin chciałby kupić ostatnich władców mongolskich (tak jak i przywódców tajwańskich) jakimiś synekurami, obdarowując ich jakimiś szumnymi tytułami, zachowując dla nich honory godne głowom państw, czy inne dekoracyjne, choć suto opłacane stanowiska na szczytach władz w Pekinie. Na razie w Mongolii nie widać nikogo zainteresowanego takim planem. Pytanie, czy są już tacy ludzie w Pekinie?
Tajwan więc.
Połknięcie Tajwanu to na pewno byłoby coś, czym można byłoby się zapisać w historii.
To jest realne? Teraz czy w perspektywie wspomnianych już 500 lat?
Tego nikt nie wie. Nawet gdybyśmy mieli pisemne dowody, że kierownictwo w Pekinie ma taki plan, to pytanie, czy jest on wykonalny? Gdyby dzisiaj - w marcu 2023 r. - podjęto decyzję o inwazji na wyspę, to być może Tajwan, nawet bez pomocy Waszyngtonu i Tokio, miałby pewne szanse potopić przyszłych zdobywców w morzu. Ale jutro nie będzie już to możliwe. W jednym aspekcie związanym z Tajwanem czas pracuje jednak na niekorzyść Chin. Młode pokolenie Tajwańczyków w większości nie uważa się już za Chińczyków, lecz obywateli odrębnego państwa. Nie zapominajmy, że nie tylko Ludowe Chiny nie uznają Tajwanu. Formalnie nie czyni tego sam rząd w Tajpej. Terytorium, nad którym ma jurysdykcję, zwie się wciąż Republiką Chińską. Tajpej nie ogłosi więc niepodległości jako Republika Tajwanu, bo byłoby to swego rodzaju zapraszaniem Pekinu do inwazji.
Jeśli Tajwańczycy nie chcą być Chińczykami, to do jakiej odwołują się tożsamości, tradycji?
Mniej więcej takiej, jak Amerykanie wobec Anglików. Wiadomo, że kapitan George Washington uważał się za wiernego poddanego króla brytyjskiego, walcząc w jego imieniu z Francuzami i Indianami. Przestał nim być, gdy został pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Na Tajwanie sporo się zmieniło. Nie chodzi o sam poziom życia, bo pod tym względem kontynent powoli dogania wyspę. Na Tajwanie panują stosunki o wiele bardziej egalitarne, nie ma aż takiej przepaści między bardzo bogatymi a bardzo biednymi jak po drugiej strony cieśniny. Inny jest system polityczny, sposób rządzenia. To, co „kontynentalni” traktują za normalne, byłoby już nie do zniesienia dla Tajwańczyków. Wyspiarze są przyzwyczajeni do swojej odrębności, a wszelkie zaklęcia w Pekinie, obietnice szerokiej autonomii, zachowania szczątkowej armii itd. nikogo na wyspie raczej nie przekonają. Szczególnie teraz, po tym, co stało się z Hongkongiem. To zresztą zabawne, że tego rodzaju obietnice i prawa Chiny chcą gwarantować ludziom uważanym za rodaków, a w żadnym wypadku Tybetańczykom czy Ujgurom, których od Chińczyków różni niemal wszystko.
Czy wojna rosyjsko-ukraińska i de facto ciche wsparcie okazywane Moskwie przez Pekin nie spowoduje wyraźnego odwrócenia się od Chin nie tylko USA - tam oczywiście powodów jest więcej - ale też całego Zachodu? Prezydent elekt Czech Petro Pavel, gdy tylko został wybrany, pierwszy telefon wykonał do Kijowa, a drugi do Tajpej.
Zastanawiano się, dlaczego to zrobił. Wedle niektórych wynikało to z niedoświadczenia na niwie polityki zagranicznej, co oczywiście nie jest zgodne z prawdą. Może stali za tym Amerykanie? Pamiętamy nie tak dawną i bardzo zagadkową wizytę Nancy Pelosi w Tajpej. Dlaczego persona tej rangi, mniejsza o jej format intelektualny, ale formalnie jedna z pierwszych po prezydencie, trafiła na wyspę, gdzie jej obecność musiała prowokować Pekin? Być może znów to było takie ukłucie szpilką, sondowanie, czy i jak zareaguje reżim ChRL. Pewne jest, że obecnej wojny rosyjsko-ukraińskiej, a już na pewno jej przebiegu, władze w Pekinie nie miały raczej w planie.
I w tej wojnie nie chodzi o wymianę ciosów między Chinami a USA?
Nie. Z całą pewnością nie. Moskwa musiała konsultować się z Pekinem przed podjęciem działań militarnych na Ukrainie. To zresztą pokazuje, kto w tym tandemie jest górą, bo nie można było zaskoczyć Chińczyków tego rodzaju operacją. Natomiast z całą pewnością Pekin był przekonany, jak niemal wszyscy, że wojna będzie krótka i zakończy się upokorzeniem Ukrainy. Pekin by na tym zyskał, a i jego protegowani w Moskwie coś ugrali. Wszystko jednak poszło nie tak. Pamiętamy, że za prezydentury Clintona, obydwu Bushów, zwłaszcza młodszego, a potem Trumpa wydawało się, że dla USA groźniejszym przeciwnikiem są Chiny, nie Rosja. Konsekwentnie więc chciano pozyskać Moskwę przeciwko Chińczykom i wbić klin pomiędzy te państwa. Teraz wydaje się jasne, że Rosja jest klientem Pekinu, a w takim razie osłabienie Rosji oznacza też osłabienie Chin. Rosja jest dziś zapleczem surowcowym swojego południowego sąsiada. I jeszcze jedna sprawa, do której wracam z uporem maniaka. Może fascynująca bardziej dla psychologa czy psychiatry, a nie historyka. Z Rosjan zawsze robiono mistrzów Realpolitik, którzy potrafią na zimno rozumować, w kategoriach: kto kogo, zyski i straty itd. Tymczasem to nie Waszyngton z Unią Europejską, tylko właśnie Chiny odpowiadają za zdegradowanie Rosji do rangi mocarstwa drugorzędnego. A cała wściekłość i emocje ze strony Moskwy kierowane są pod adresem Zachodu.
Co jest tego powodem? Jak to się Chinom udało?
Dlatego że w Pekinie nie świętowano upadku ZSRS, a lokatorom na Kremlu nie prawiono kazań z powodu praw człowieka, ekologii albo zatruwania rzek syberyjskich. Jeszcze jeden przykład. Wszyscy autorzy podręczników do geopolityki, łącznie z legendarnym chińskim Sun Zi, którego Mao, jak się chwalił, podobno w życiu nie przeczytał, przekonują, że jeśli ma się dwóch sąsiadów - silniejszego i słabszego, to trzeba popierać słabszego przeciwko silniejszemu. Tak robili Anglicy, kiedy wspierali Prusaków przeciw Francuzom, póki ci pierwsi byli słabsi, a gdy to się zmieniło, odwrócili sojusze. Jednoznacznie z tego wynika, że Rosja powinna popierać Japonię przeciwko Chinom. A jest przecież - co doskonale widzimy - dokładnie odwrotnie. Czyli nie zawsze działania w polityce zagranicznej da się wytłumaczyć używając rozumu i logiki. Trzeba czasem sięgnąć do indywidualnych doświadczeń przywódców, do ich kagiebowskiej przeszłości, do ideologii równie strasznych, co wyśmiewanych.
Co w obecnej sytuacji jest dla Chin lepszym scenariuszem? Klęska wojenna i rozpad Rosji na wiele niemających dostępu do morza państw, które mogą paść łatwym łupem Chin, czy utrzymanie status quo?
I ja mam to wiedzieć? Słyszymy: „wyjściem dla Chin”. Co tu rozumiemy przez „Chiny”?
I co to jest?
To jest dwudziestu paru ludzi, którzy siedzą w Biurze Politycznym w Pekinie. A może tylko siedmiu ze Stałego Komitetu Biura. Nie są już tacy młodzi, a chcieliby jeszcze czymś się wykazać i nie mieć przy tym kłopotów. Dlatego oni chcą, żeby ta wojna jak najszybciej się skończyła. Plan pokojowy, który zaproponowali, jest tak ogólnikowy, że wydaje się raczej śmiechu warty. Ma jednak zasygnalizować, że Chiny chcą dobrze i że - co nie mniej ważne - są mocarstwem, bo planów pokojowych nie wysuwa byle kto. Chinom nie zależy na klęsce Rosji. Zostałaby ona uznana za triumf Zachodu, a przede wszystkim Stanów Zjednoczonych. Triumf Amerykanów nie jest tym samym, co klęska Chin, jednak przez znaczną część opinii publicznej zostałby tak przyjęty. Także przez Japończyków, którzy by się uśmiechali od ucha do ucha. Chiny nie chcą też rozpadu Rosji, bo ta, póki co, jest sojusznikiem Chin, nieformalnym co prawda, bo niezapisanym w żadnym traktacie. Owszem, gdyby do rozpadu Rosji doszło, to masa upadłościowa na Dalekim Wschodzie musiałaby wpaść w ręce chińskie. Ale co z tego, skoro i tak w Pekinie wierzą, że wcześniej czy później - może wcześniej niż te magiczne 500 lat - cały ten obszar będzie ich, choćby dlatego że poza linią kolei transsyberyjskiej na wschód od Olekmy nie ma ani jednej linii kolejowej. Ziem tych bronić z Moskwy można tylko przy pomocy uderzeń jądrowych, czyli de facto nie można.
Gdzie przebiega w takim razie linia frontu między Stanami Zjednoczonymi a Chinami?
Nie będę specjalnie oryginalny. Problem polega na tym, że istnieje kraj, który chce przejąć od Stanów Zjednoczonych pozycję nieformalnego przywódcy świata. Chiny są rzeczywiście swego rodzaju anty- Ameryką także z tego powodu, że - inaczej niż ZSRS - odnoszą sukcesy gospodarcze. Co prawda zapomina się, że i Rzesza Niemiecka odnosiła takie sukcesy, czyli ustrój totalitarny wcale nie musi się okazać niesprawny. Chiny, przynajmniej w swym mniemaniu, ukazują że „demokracja inaczej”, czyli po prostu dyktatura daje nie mniejsze atuty niż demokracja. Sukcesy Chin na arenie międzynarodowej, zdetronizowanie Europy, a potem Japonii, są więc zagrożeniem dla amerykańskiej soft power. Ciekawe, że oba kraje nie mają ze sobą żadnych w zasadzie konfliktów terytorialnych. Samuel Huntington w swoim znanym, choć nieczytanym dziele „O zderzeniu cywilizacji” prorokował, że w 2010 roku dojdzie do wybuchu wojny amerykańsko-chińskiej. Tak się nie stało, bo globalne powiązania ekonomiczne ograniczają niebezpieczeństwo wybuchu takiego konfliktu. Tyle że np. przed I wojną światową wspólnota interesów gospodarczych między Anglią a Niemcami była tak duża, że wojna między nimi nie mieściła się nikomu w głowie. Było wiadomo przecież, że zrujnuje obie strony. Tak też się stało.
Dlaczego Amerykanie w latach 40. XX w. stracili Chiny?
Okazali się głupcami. Nie ulega wątpliwości, że był to największy błąd w historii Stanów Zjednoczonych, która liczy sobie już ćwierć tysiąca lat.
Błąd ten zaważył fundamentalnie na rzeczywistości, w której żyjemy.
Oczywiście, że tak. Stary znajomy z naszego dzieciństwa Stefan Kisielewski alias Kisiel zapytywał się w swoich diariuszach: dlaczego Amerykanie nie zamierzali się bić o Pekin, skoro biją się w tylekroć mniej ważnym Wietnamie. W 1945 r. jednym z głównych decydentów, może nawet ważniejszym od samego prezydenta Trumana, był generał George Marshall, szef sztabu podczas II wojny światowej. A pamiętajmy, że Truman został prezydentem poniekąd z przypadku, nie był wiceprezydentem w czasie poprzednich 3 kadencji Roosevelta, a gdy w końcu nim został, to czuł się w Białym Domu zupełnie osamotniony. Marshall podczas II wojny światowej był zwolennikiem strategii Europe First, co tłumaczono złośliwie jako strategię uprzywilejowania Europy i lekceważenia Azji. Zanim został sekretarzem stanu był w latach 1945-1947 tzw. mediatorem w Chinach. Za cel stawiał sobie przekonanie rodaków, zwłaszcza tych w Kongresie, że antykomunistycznych Chin wspierać nie warto, ponieważ wobec rozpoczynającej się Zimnej Wojny wszystkie siły należy skoncentrować na Europie. Chciał więc przekonać decydentów i opinię publiczną, że chiński reżim Czang Kaj-szeka, pierwszy sojusznik Stanów Zjednoczonych w ostatniej wojnie, jest skorumpowany, złośliwy i niedemokratyczny. Ergo: amerykańskiej pomocy niegodny. Były to oczywiście oskarżenia zastępcze, tym bardziej że już wcześniej USA wpierały ze wszystkich sił niedemokratyczne państwo Stalina - alianta w wojnie z hitlerowskimi Niemcami. Niestety, nikt nie zdawał sobie sprawy, co będzie rezultatem klęski Czang Kaj-szeka. W ogóle nie zakładano totalnego zwycięstwa komunistów. Sądzono raczej, że Chiny przekształcą się w no man’s land w rodzaju dzisiejszej Somalii czy Afganistanu, że przez dekady bić się tam będzie wielu graczy i być może kiedyś do spraw chińskich się wróci. Tymczasem na miejscu Czang Kaj-szeka wyrósł totalitarny kolos. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się jasne, że uratowanie Chin niekomunistycznych wymagało stosunkowo niewielkich amerykańskich nakładów, porównywalnych z tymi, które wpompowano do Grecji lub Turcji. Błąd ten był tym gorszy, że potem nie wymyślono żadnego sposobu jego naprawy. Nie było żadnego planu „B”. Zamierzano czekać - to cytat z dokumentu - aż pył opadnie. Trwało to aż do czasów Nixona, czyli prawie 25 lat.
W jakim stopniu pomogli w tym sowieccy agenci? Czy hipoteza, że ten scenariusz powstał w Moskwie jest uprawniona?
To nie jest hipoteza. Takie są fakty. Nigdy w dziejach świata, żadnemu mocarstwu nie udało się wprowadzić do rządu sąsiedniego mocarstwa tak wysoko postawionych agentów. To już nie byli typowi agenci informacyjni, którzy przechwytywali jakieś dokumenty. To byli agenci wpływu - ludzie, którzy współkształtowali kluczowe decyzje podejmowane w Białym Domu. Dzisiaj, kiedy znamy rezultaty śledztwa - tzw. operacji Venona - nie ma najmniejszych wątpliwości, że tacy ludzie, jak doradca prezydenta Roosevelta i późniejszy pierwszy tymczasowy sekretarz Organizacji Narodów Zjednoczonych Alger Hiss czy Harry Dexter White pseudonim „jurist” (z ros. prawnik - red.), podsekretarz skarbu w administracji Roosevelta, byli opłacanymi sowieckimi agentami. To oni i im podobni zrujnowali stosunki między Chinami Czang Kaj-szeka a Stanami Zjednoczonymi. Kiepską jest dla nas pociechą, że choć było fatalnie, to mogło być jeszcze gorzej. Przed Trumanem wiceprezydentem Roosevelta był Harry Wallace, który na skutek złego stanu zdrowia swego pryncypała nieraz musiał się zastanawiać, co będzie, jeśli zostanie prezydentem. Wspominał potem, że miał wykrystalizowane plany. Zamierzał mianować Hissa sekretarzem stanu, a White’a ministrem skarbu. W ten sposób po raz pierwszy powstałby rząd Stanów Zjednoczonych złożony wyłącznie z agentów lub ludzi przez agentów mianowanych. Coś podobnego nie marzyło się nawet Stalinowi. Do takiej apokalipsy na szczęście nie doszło.
A co z chińską gospodarką? To pytanie bardziej do ekonomisty niż do historyka, ale czy zdaniem historyka od Dalekiego Wschodu będzie się ona rozwijać w nieskończoność? Czy też cała ta chińska bańka inwestycyjna zwyczajnie pęknie?
Żaden kraj na świecie nie może utrzymywać w nieskończoność dwucyfrowego tempa rozwoju gospodarczego. Chinom na razie to się udaje, bo miały niezmiernie niski punkt startu. Było skąd się podnosić i dokąd prostować. Nie mówiąc już o tym, że wyzwolono niesłychaną kreatywność bardzo zdolnego narodu, którego umiejętności komuniści zamknęli niczym dżina w butelce. Problem jest inny. Pewna część tego wszystkiego to produkcja bubli w wielkich zakładach państwowych. One tylko w ograniczony sposób mogą być konkurencyjne albo wcale konkurencyjne nie są. Dalej: nie zapominajmy, że część tych danych może być nieprecyzyjna czy po prostu zmyślona. Tempo oczywiście jest imponujące. Chiny są największym graczem w historii ludzkości. Potęga Chin za czasów dynastii Han, tj. w czasach Cesarstwa Rzymskiego albo w czasach dynastii Tang, czyli w czasach Karola Wielkiego, mogła oddziaływać na kraje sąsiednie, ale nie mogła być potęgą w skali prawdziwie globalnej. Rzymianie niemal nic o niej nie wiedzieli, tak jak i Chińczycy prawie nie wiedzieli o Rzymianach. Teraz jest inaczej, ale w nieskończoność trwać to nie może. Jest jeszcze coś, co łączy się z naszym poprzednim pytaniem o ekspansywną politykę zagraniczną. Przecież może zaistnieć pokusa, żeby „podnieść głowę”, inwestując owoce tego całego boomu w zbrojenia. Mówi się, że komuniści w Chinach coraz mniej wierzą w swoją doktrynę i są to rządy czysto mafijne. Na szczęście, jak dowodzą studia nad rodziną Corleone, mafia niechętnie idzie na wojnę, bo to przeszkadza robić interesy.
A przestępca nie chce na ogół ginąć za sprawę. Woli żyć.
Woli by ginęli inni. Żeby się rzucić w taką awanturę, to trzeba ideologów, jak Adolfa Hitlera. Czy w Zhongnanhai - dawnej dzielnicy cesarskiej w Pekinie - narodzili się tacy szaleni ideolodzy? Ja ich nie widzę. Xi Jinping aż taki nie jest. Owszem, wygląda na to, że po ostatnim zjeździe partii pozycja przewodniczącego wzmocniła się jeszcze. Miał chwilę zachwiania podczas epidemii, kiedy wydawało się, że drastyczne środki, które wprowadził, mogą spowodować zdenerwowanie na szczytach władzy. Wygląda jednak na to, że jeszcze sobie porządzi. Poczekamy do 2027 roku, kiedy będzie miał rocznicę powstania Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Wszystko na to wskazuje, że przeżyje Putina, swojego niemal rówieśnika.
A jaka jest ta ogromna armia? Czy Chińczycy to wartościowi żołnierze? Jest kogo się bać?
Myśmy nie widzieli armii chińskiej w akcji w zasadzie w ogóle od roku 1979 , od wojny z Wietnamem. To była kompromitacja. Mówiono, że Deng zrobił to umyślnie, także dlatego żeby dać w twarz maoistowskim zwolennikom hasła: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”.
Minęło wiele lat i mieli trochę czasu i pieniędzy, by to zmienić.
Trudno powiedzieć coś o tej armii oprócz tego, że jest faszerowana nowoczesnym sprzętem. Testu jeszcze nie było. W XIX wieku po bitwie pod Waterloo przez lat ponad 50 nigdzie nie występowała w boju armia pruska. Jej możliwości były zagadką. Okazała się aż za dobra, bo stworzono w niej podstawy nowoczesnego szkolenia wojskowego, nowoczesny sztab generalny, pobór. Taki system mieli wówczas tylko Prusacy. A Chiny? Jaka jest, skądinąd duża, chińska flota wojenna? Bez niej Chiny nie są niebezpieczne dla Stanów Zjednoczonych i Japonii. Armia lądowa - nawet bardzo zła - wystarczy natomiast przeciwko Rosji. Tajwan to jeszcze coś innego. Chiny z Tajwanem i Wyspami Peskadorskimi to mocarstwo oceaniczne wyciągające ręce przez Ocean Spokojny. Bez tego Chiny z niedaleką, wrogą Japonią są mocarstwem blokowanym, przybrzeżnym, które może pożyczać od Rosjan lotniskowce, ażeby budować swoje - obecnie mają już chyba dwa, ale naprawdę mogą operować jedynie na wybrzeżu. Pamiętajmy, że w XX wieku i XIX Chińczycy nie uchodzili za wielkich, groźnych żołnierzy i wojowników. Ale podobnie postrzegano Wietnamczyków, zanim zaczęli walczyć z Francuzami. A znowu Niemcy przed Wielkim Fryderykiem mieli opinię rozlazłych i tchórzliwych; dopiero karni i zdyscyplinowani hugenoccy wygnańcy z Francji zaszczepili im podobno tzw. ducha pruskiego.
W trzecim świecie są dzisiaj dwa stałe elementy: Chiński biznes i rosyjscy najemnicy; Wagnerowcy i inni. Ameryki tam właściwie nie ma.
Są mile widziani właśnie dlatego, że nie prawią tych kazań o prawach człowieka czy ekologii. Z drugiej strony miejscowi, zwłaszcza w Afryce, mają często dość Chińczyków także dlatego, że oni lubią przywozić nie tylko swoich menedżerów, ale i robotników. Podobno też traktowanie czarnoskórych studentów w Chinach pozostawia - eufemicznie mówiąc - wiele do życzenia. Miałem kiedyś studenta z jednego z krajów Azji Centralnej. Pamiętam, że spotkałem go jeszcze na początku epidemii i zapytałem, co w jego kraju myślą o Chińczykach. Odpowiedział… no, chyba nie wypada przytaczać, co odpowiedział.
Czy Chin, tak jak Rosji, nie lubią wszyscy sąsiedzi?
Hegemona się nie lubi. U nas Chińczycy mogli być kiedyś lubiani, bo raz, nikt się nie spodziewał ich przybycia, a dwa, jeśliby mieli przybyć, to musieliby przejść przez Związek Radziecki. Teraz mamy inne czasy.