prof. Tomasz Kizwalter: Wciąż wracamy do historii, bo tylko w niej jesteśmy silni

Czytaj dalej
Fot. Marek Szawdyn
Witold Głowacki

prof. Tomasz Kizwalter: Wciąż wracamy do historii, bo tylko w niej jesteśmy silni

Witold Głowacki

- Z mowy Trumpa nie wyłaniała się wizja historii, która wniosłaby wiele w nasze życie. Ale Trump dobrze odczytał nasze wielkie pragnienie bycia docenianymi - mówi prof. Tomasz Kizwalter.

Chyba żaden światowy przywódca nie powiedział Polakom tylu ciepłych słów o polskiej historii, co Donald Trump. Nareszcie docenieni, nareszcie ważni - słychać było po jego przemówieniu ze wszystkich stron. Podróż Kordiana po Europie skończyła się krańcowym rozczarowaniem, gdy znalazł u papieża tylko obojętność wobec Polaków i sprawy polskiej. Ale może bohater Słowackiego nie musiałby wędrować na Mont Blanc, gdyby zamiast papieża spotkał Trumpa?
Gdyby Kordian spotkał wtedy Donalda Trumpa, to nic szczególnego by się nie stało. Nic by się nie zmieniło w tej zasadniczej sytuacji, w której znajdowali się wtedy zarówno Kordian jako bohater literacki, jak i realni Polacy. Myślę, że Słowacki doskonale uchwycił, na czym polegało położenie Polaków w ówczesnej Europie. Bo Polska nie była wtedy Europie - tej Europie, która wtedy liczyła się politycznie, czyli Europie Zachodniej - do niczego potrzebna. Dobrze sobie radzono bez Polski - i to chyba był największy dramat Polaków w tamtym okresie. Mogli liczyć głównie na swoje siły. Ewentualnie i w niektórych tylko momentach na siły, bardzo skromne zresztą, jakichś radykalnych demokratycznych i liberalnych sojuszników. Nigdy jednak nie była to pomoc skuteczna. W związku z tym nie sądzę, żeby spotkanie z Trumpem cokolwiek mogło tu zmienić, ponieważ taki ówczesny, XIX-wieczny Donald Trump działałby jak racjonalny zachodni polityk. I z tej perspektywy niewiele by go kwestia polska obchodziła. To akurat bardzo różni realia XIX wieku od sytuacji aktualnej, w której Polska ma rzeczywiste znaczenie polityczne dla takiego mocarstwa jak Stany Zjednoczone. Nie jest to znaczenie fundamentalne, ale pamiętajmy, że w XIX wieku Polska dla świata zachodniego po prostu żadnego większego znaczenia nie miała.

Kordian usłyszałby więc od Trumpa najwyżej mnóstwo ciepłych słów o polskiej historii? Na powstania i wojnę zdecydowanie za wcześnie. To coś o Sobieskim albo husarii może?
Na pewno. To przecież byłoby to, co się słuchaczowi zawsze spodoba. Retoryka, która odwołuje się do czynów heroicznych do strasznych doznań krwawej walki zwieńczonej sukcesem - to zawsze trafi na podatny grunt. Ale nie zawsze musi za tym iść wola wykonania konkretnych działań.

Nie byłoby więc w XIX-wiecznym Trumpie ratunku dla Kordiana? Musiałby i tak wdrapać się na Mont Blanc i dopiero tam odkryć, że Polska jest nie Mesjaszem a Winkelriedem narodów? Swoją drogą, w mowie Trumpa więcej było chyba akurat odwołań do mesjanizmu?
Być może, ale nie sądzę, żeby należało to analizować w tak wyrafinowany sposób, to jednak było przemówienie przeznaczone do masowego odbiorcy. I wydaje mi się, że tutaj mieliśmy raczej do czynienia z odwoływaniem się do bardzo mocno zestereotypizowanych klisz, wyobrażeń, które w polskiej kulturze krążą już bez żadnych odniesień do konkretnych dzieł literackich.

Z drugiej strony mesjanizm i tak żyje sobie chyba własnym życiem już bez Mickiewicza, jako niekoniecznie akademicki, prędzej może publicystyczny, typ myślenia o polskiej historii?
Tak, tylko kiedy mówimy o kulturze polskiej, o poglądach Polaków, o polskiej tożsamości, to trzeba jednak zawsze pamiętać, że to nie jest kultura czy tożsamość jednolita. Jeśli więc mowa o popularności mesjanizmu, to oczywiście jest to popularność w ściśle określonych środowiskach, w kręgach bardzo wąskich, wśród części elit intelektualnych. Pamiętajmy, że naprawdę czym innym jest mentalność czy postawa elit, czym innym - tak zwanych, cokolwiek to znaczy, „zwykłych ludzi”. O tym się w Polsce zresztą ostatnio bardzo dużo mówi, że mamy do czynienia z pewnym podziałem, wręcz na dwie Polski: na elity i całą resztę.

O, tu też się nam kłania mowa Trumpa, który przecież za elitami, czy przynajmniej ich częścią, nie przepada. „Tę wielką narodową społeczność łączy jeszcze jeden element - to naród, a nie możni tego świata, stanowi zawsze podwaliny naszej wolności i kamień węgielny naszej siły”. Tymczasem w polskim myśleniu o historii i niepodległości w XIX i XX wieku wiodącą rolę odgrywał chyba właśnie wątek przywództwa elit?
Oczywiście - bo aktywność polityczna w tej epoce, o której pan mówi, powiedzmy że trwała ona, bardzo umownie, do połowy XX wieku - to jest w Polsce przywilej elit. Społeczeństwo jest zaś w swojej większości poza tą aktywnością, a jeśli już w niej w jakikolwiek sposób uczestniczy, to tylko w bardzo niewielkim stopniu. W XIX wieku mieliśmy przecież ogromny problem z wciąganiem chłopstwa do walki. To był fundamentalny postulat polskich powstań narodowych: żeby uczestniczył w nich lud. Postulat nigdy niespełniony, bo lud, jak dobrze wiemy, w powstaniach nie uczestniczył. Nie chodziło nawet o to, że lud tego nie chciał. Nie, po prostu te powstania były ludowi na ogół całkowicie obojętne, choć czasem potrafił się do nich odnosić wrogo - przykładem rabacja galicyjska. Walka z zaborcami, powstania - to wszystko jest w XIX wieku poza horyzontem pojęciowym ludu - to są sprawy panów. Dopiero w XX wieku zaczyna się to zmieniać. Jeśli więc mówimy o tym tradycyjnym polskim ruchu narodowym, który sięga jeszcze schyłku I Rzeczypospolitej, ciągnie się przez okres zaborów i przechodzi na czasy II RP, to jest to stałe pole działania elit, które dopiero w XX wieku zaczynają w to wciągać masy ludowe. Dodajmy - wciągać początkowo z bardzo ograniczonymi sukcesami. Ogromnym problemem jest przecież w tamtym czasie kwestia unarodowienia chłopów. Jest taka niezwykle interesująca książka socjologa Michała Łuczewskiego "Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej’’ o społecznej historii chłopów z małej górskiej wioski. Otóż oni jeszcze niedługo przed I wojną światową byli bardzo dotknięci samą sugestią, że mogą być Polakami.

Bo czuli się „tutejsi” jak w badaniach Floriana Znanieckiego czy w spisach powszechnych z II RP? To jeszcze chyba nie powód, żeby czuli się dotknięci?
Oni jak najbardziej czuli się dotknięci - mówimy o chłopach z Galicji, gdzie była tradycja stałego konfliktu z panującą polską warstwą wyższą. I kiedy ówczesny socjolog pytał ich o polskość, byli bardzo obrażeni. Tam, podkreśla Łuczewski, unarodowienie nastąpiło ostatecznie dopiero w okresie PRL. To pewien paradoks, bo dziś w tej samej wsi dominuje światopogląd bardzo konserwatywny i nacjonalistyczny. Ale tamci obrażeni przypisywaniem im polskości chłopi to uderzający przykład skali stale obecnych w polskiej historii XIX i XX wieku rozdźwięków między elitami a masami ludowymi.

Jak pan, jako historyk, patrzy na mowę Trumpa i zawarte w niej wątki z polskiej przeszłości?
Ja ją traktuję jako działanie pragmatyczne, świadomy ruch bardzo sprawnego polityka, który w dodatku ma kompetentnych doradców i wie, jak zdobywać sympatię jeśli nie wszystkich, to przynajmniej dużej części słuchaczy. Zdaję sobie przy tym sprawę z tego, że większość z nas jest bardzo spragniona sukcesu i docenienia. Chcemy, żeby świat nas widział i żeby nas w miarę możliwości lubił. Czujemy się jednak z tym bardzo niepewnie. To jest podstawowy moim zdaniem problem dzisiejszej Polski - ten brak pewności, któremu towarzyszą różne lęki i jednocześnie pragnienie zyskania jakichś mocnych podstaw tożsamości. I oto taki mocny człowiek, prezydent Stanów Zjednoczonych, przyjeżdża i mówi: „Jesteście tacy wspaniali”. To mocno na nas działa. Nawet jeśli rozejrzymy się po różnych wypowiedziach na forach internetowych, to zobaczymy, że choć część słuchaczy mowy Trumpa zdaje sobie sprawę z tego, że to retoryka, choć część za nim nie przepada, to jednak i tak prawie wszyscy byli szczerze zadowoleni. Z jakichś powodów tego potrzebują.

Z tych samych powodów, dla których część Polaków potrzebuje husarzy na koszulkach? Co sprawia, że tak chętnie zwracamy się ku historii?
Myślę, że jest jeden podstawowy czynnik - to znaczy siła. Siła polityczna, siła militarna, siła kulturowa - tego jesteśmy spragnieni. Potrzebujemy tego, właśnie ze względu na niepewność i poczucie słabości. Chcemy się oprzeć na czymś, co nas wzmocni. To dlatego tradycja wymodelowana w duchu heroicznym - czasem tragicznym, czasem zwycięskim, ale zawsze bohaterskim - jest potrzebna. Ja się nie dziwię jej sukcesowi.

Użył pan słowa „wymodelowana”. Husarzy w szczytowym momencie Rzeczpospolita miała jakieś 8000, w tych najmocniej zapisanych w historii zwycięskich bitwach prawie zawsze szarżowali na wielokrotnie silniejsze siły wroga. W dodatku wroga, który, patrząc na ekonomiczne czy ludnościowe potencjały państw, powinien być w zasadzie niemal zawsze słabszy od Rzeczypospolitej Obojga Narodów. W tym sensie husaria chyba nie do końca jest symbolem siły?
Myślę, że to przede wszystkim byli świetni żołnierze. Mieli okres szczególnej koniunktury, kiedy jeszcze nie potrafiono z nimi walczyć, wtedy rzeczywiście zadawali potężne ciosy całym armiom. Dlatego nie traktowałbym tradycji husarii w kategoriach późniejszego mitu Polaka, który jest w stanie przezwyciężyć największe trudności mimo wszelkich możliwych przeszkód.

Ale czy my czasem nie byliśmy na przełomie XVI i XVII wieku najbogatszym krajem w Europie?
Tu trudno o ścisłą odpowiedź, ale na pewno Rzeczpospolita była bardzo zamożnym krajem.

Nie powinniśmy mieć wtedy czasem armii rzędu 300 tysięcy żołnierzy - i to zawodowych?
Ale jej nie chcieliśmy. To oczywiście ciekawy problem - bo w jakimś sensie nasi przodkowie wybrali komfort życia kosztem słabości państwa. Natomiast wracając do husarzy - oni byli po prostu dobrymi fachowcami w sztuce wojennej, ten ich dzisiejszy obraz jest zaś troszeczkę zmistyfikowany. Ale uwaga - zmistyfikowany jak każda wersja tradycji. Bo przecież tradycja zawsze opiera się na tym, że materiał z przeszłości jest odpowiednio kształtowany zależnie od potrzeb współczesności, takiej jaka ona w danym momencie jest.

Trump w swoim wystąpieniu konsekwentnie przedstawiał taką wizję polskiej historii, którą dałoby się objąć wspólnym mianownikiem przetrwania - i podnoszenia się z kolejnych nawet nie tyle klęsk, co, jak to ujął, brutalnych ataków. W jakimś zresztą sensie polska historia XIX i XX wieku rzeczywiście tak może wyglądać. Czy pod tym względem Polacy są rzeczywiście wyjątkowi na tle innych narodów europejskich?
Nie sądzę. Na początku mógłbym od razu powiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak wyjątkowość danego narodu, jest najwyżej jego specyfika. Każdy naród oczywiście jest w jakimś sensie wyjątkowy, ale nie jest tak, by któryś z nich się szczególnie wyróżniał...

.. To ja się może od razu ugryzę w język za tę narodową wyjątkowość - i zapytam, czy w takim razie nasza historia może być uznana za wyjątkową?
Też nie jest wyjątkowa. Jest specyficzna - i o tej specyfice możemy wiele powiedzieć. Ale jeśli na przykład mówimy o walce z mocarstwem, które na tle narodowym nad nami dominuje, a czasem nas prześladuje, no to Irlandczycy będą do nas w jakimś sensie podobni. Jeśli mówimy o pewnym typie kultury politycznej i pewnym typie elit, to Węgrzy są do nas podobni. Jest też oczywiście i taka specyfika historii Polski, z którą te wyobrażenia dziś popularne w pewnym sensie się wiążą. Ale, podkreślam, tylko w pewnym sensie, są pochodną tej specyfiki. Zauważmy na przykład, że w publicystyce polityczno-historycznej ostatniego ćwierćwiecza wraca się właściwie nieustannie do Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wraca się na dwa różne sposoby. Pierwszy - i to chyba było wcześniejsze - to powrót w tonacji jeśli nie wręcz apologetycznej, to mocno aprobującej. W tym ujęciu Rzeczpospolita wyłania się nam jako siedlisko prawdziwego, autentycznego republikanizmu, kolebka udziału obywateli we władzy, udziału może nie powszechnego, ale jednak szerokiego. To kraina prawdziwego zaangażowania politycznego, kraj wolności otoczony przez morze absolutyzmu. Ale jest i drugi obraz - Rzeczpospolita jako państwo praktycznie nieistniejące, niefunkcjonujące, anarchiczne. Państwo w pewnym momencie zanikające, państwo oparte na niewolniczej de facto strukturze społeczeństwa, którego większość żyje w skrajnym ubóstwie i upodleniu. Mamy więc kompletnie przeciwstawne dwa obrazy, każdy z nich jest oczywiście wyostrzony do skrajności, każdy z nich w pełni ujmuje tylko pewien aspekt Rzeczypospolitej. Ale to jest bardzo ważny okres, bo to wtedy pewne fundamenty polskości zaczynają się kształtować. Sam sądzę, że naród to jest dzieło XIX wieku, ale Rzeczpospolita szlachecka jest tu podłożem bardzo mocnym - i to nie przypadkiem od niej się te wszystkie debaty o polskości zaczynają.

Chwilę temu mówił pan o problemach z unarodowieniem chłopów, jakichś praprzyczyn spowolnienia tego procesu można szukać pewnie właśnie w Rzeczypospolitej szlacheckiej?
Owszem. I jeśli mamy mówić o jakiejś rzeczywistej specyfice historii Polski to kwestię stanu szlacheckiego wymieniłbym na pierwszym miejscu. Szlachty w Polsce było naprawdę dużo, szacuje się jej liczebność na jakieś 8 proc. ogółu, co nie jest jeszcze jakimś zupełnym wyjątkiem w Europie, w niektórych regionach Hiszpanii czy na Węgrzech szlachty też było dużo. Wyjątkiem jest natomiast to, że szlachta opanowała państwo, że to było jej państwo. Właśnie dlatego, gdy mówimy już o XIX wieku, to widzimy, że Rzeczpospolita wprawdzie upada, ale pozostawia po sobie warstwę, która jest liczna i która ma nawyk politycznej aktywności - to jest fundament polskiego ruchu narodowego w XIX wieku. A w XX wieku te szlacheckie, a potem postszlacheckie nawyki polityczne będzie dziedziczyła inteligencja. Warstwa, która bardzo wiele z kultury szlacheckiej przejęła. I teraz możemy powiedzieć tak: w pierwszej połowie XIX wieku kształtuje się pewien model polskiej kultury - szlachecko-romantyczny. Zaczynał pan od „Kordiana” nie bez powodu, to są naprawdę sugestywne obrazy polskiej kultury, to są jej najsilniejsze może wzorce. Wokół tego samego modelu kultury obraca się przecież - w jakichś dalekich odblaskach - przemówienie Trumpa. Wokół tej kultury toczyły się wszystkie wielkie polskie debaty, już w XIX wieku. Bo pamiętajmy, że kultura szlachecko-romantyczna już wtedy zaczęła być bardzo mocno krytykowana przez polityków i ideologów najrozmaitszego typu, byli wśród nich i konserwatyści i socjaliści. A już chyba najmocniejszym krytykiem był Roman Dmowski.

To krytyczne spojrzenie bierze się z klęski 1863 roku?
Tak, momentem przełomowym jest tu powstanie styczniowe, które staje się traumatycznym doświadczeniem dla warstwy politycznie aktywnej i przynosi ogromne załamanie nastrojów, depresję elit. Dopiero po tej depresji przychodzi krytyka dotychczasowych wzorów kultury. Najostrzejszy był tu właśnie Dmowski, gdy wskazywał, że Polacy nie potrafią myśleć racjonalnie, że się kierują w polityce emocjami, że ich drogowskazem są jakieś rojenia - a powinni myśleć tak, jak myślą Brytyjczycy, czy jak myślą Niemcy: w kategoriach siły państwa, walki państw i społeczeństw. Zdaniem Dmowskiego taki sposób myślenia jest właśnie zupełnie obcy kulturze romantycznej. Dmowski już w „Myślach nowoczesnego Polaka” z 1902 roku mówi, że Rzeczpospolita szlachecka była tworem anormalnym, że nie rozwijała się w sposób właściwy.

Wiem, że historycy nie zawsze przepadają za takimi pytaniami. Ale czy są jakieś obszary w polskiej historii, na które naprawdę warto spojrzeć, by poszukać odpowiedzi na nasze współczesne pytania, rozwiązań naszych współczesnych problemów?
Przede wszystkim historycy lubią przesadzać, gdy mówią o znaczeniu historii dla współczesności. Bardzo sceptycznie podchodzę do tezy, że określona wersja historii będzie zmieniała społeczeństwo, że będzie je w jakiś sposób kształtowała.

Nie wierzy pan w politykę historyczną?
Nie należę do tych, którzy wysoko szacowaliby skuteczność działania polityki historycznej. Jeśli historia na ludzi wpływa, to zwykle dzieje się tak poza świadomymi zamiarami polityków. Jeśli na przykład Polakom podobają się husarze czy „żołnierze wyklęci”, to nie jest to wpływ działań politycznych, tylko bierze się to z określonego stanu społeczeństwa, który sprawia, że ludzie mają takie a nie inne potrzeby. Nie przesadzałbym więc, jeśli chodzi o realne możliwości oddziaływania jakiejś wychowawczej wersji historii na społeczeństwo. Może to nie jest specjalnie odkrywcze, ale uważam, że najbardziej potrzebna jest nam po prostu wiedza.

Wiedza? Wysoko pan licytuje!
Powtarzam, że zdaję sobie sprawę, że nie jest to pogląd szczególnie oryginalny. Ale mam silne poczucie, że wszelkie wychowawcze czy propagandowe wersje historii, jakie by one nie były, prowadzą ludzi na manowce. Zacierają jasność widzenia. Czy to będzie wersja, w której Polacy są husarzami, bohaterami bez skazy i wiecznymi powstańcami, czy to będzie wersja, w której są pracowitymi zwolennikami pracy organicznej tyrającymi na lepsze jutro, to nie są to moim zdaniem właściwe sposoby wykorzystywania historii. Nie potrzebujemy tego. Potrzebujemy wiedzy. Jeśli elity - albo po prostu fachowcy - mają w ogóle jakieś zadanie, to wydaje mi się, że dziś powinno nim być przyzwyczajanie ludzi do krytycznego myślenia. W krytycyzmie również warto zachować równowagę i nie popaść w skrajności, ale jest on nam niezbędny. Jak go skutecznie propagować, tego niestety nie wiem. Można to robić na seminariach uniwersyteckich - i wraz z koleżankami i kolegami oczywiście staramy się to robić. Ale jak to robić w skali ogólnospołecznej, tego nie wiem. Polityka lubi oddziaływać na ludzkie emocje, nie wróżę sukcesu politykom, którzy posługiwaliby się hasłem rozsądku i krytycyzmu. Tu jestem sceptykiem, a nawet pesymistą. Z pewnością jednak nie pesymistą skrajnym.

Dlaczego nie skrajnym?
Mimo wszystko zdolność do krytycznego myślenia jednak stopniowo rośnie. Ludzie łatwiej podlegali różnym hasłom emocjonalnym kilkadziesiąt lat temu niż teraz, ale i tak mamy z tym dziś problem. Historia ma tu sporo do zaoferowania, ale historia przedstawiona w wersji krytycznej, w której spokojnie patrzy się w przeszłość, korzysta z takich ustaleń, które są w miarę pewne, w której człowiek nie tracąc własnych poglądów, potrafi nabrać do nich odrobinę dystansu. I na przykład uznać, że nie są one jedyne w świecie, że skoro ktoś ma inne poglądy, to może mieć w jakimś stopniu rację. Taka historia może nie tyle uczyć krytycznego myślenia, co ułatwiać jego nauczanie.

Zamiast czytać, słuchać, czytać, myśleć - i jeszcze raz czytać, na pewno łatwiej posłuchać, że „Jesteście dumnym narodem Kopernika, Chopina i Jana Pawła II, jesteście krajem bohaterów, jesteście narodem, który wie, czego naprawdę broni.” To znów Trump. Miło się tego słucha, prawda?
Tego się miło słucha - ba, nawet myślę, że to jest każdemu w pewnej mierze potrzebne. Ja też uważam, że powinniśmy szukać powodów do zadowolenia i dumy, do budowy poczucia pewności siebie. To jest człowiekowi niezbędne. Bez poczucia pewności siebie nie funkcjonuje się dobrze. Ale budowie poczucia wartości powinna jednak towarzyszyć pewna doza trzeźwego spojrzenia na świat i krytycyzmu. Polacy są tu w trudnym położeniu. Bo jeśli spojrzymy na społeczeństwa, w których udawało się wyrobić w pewnym stopniu krytyczny stosunek do swojej przeszłości i do samych siebie, to wcale nie będzie ich tak wiele. Udało się to na przykład w Wielkiej Brytanii. Tyle że tam dało się te postawy obserwować już w XIX wieku - a było to wtedy wielkie mocarstwo. Już wtedy obok wielkiego imperialnego zadęcia w Brytyjczykach było też sporo krytycznego podejścia do własnej przeszłości i teraźniejszości. Problem polega na tym, że to jest niezmiernie trudna rzecz. W Europie w prawie wszystkich krajach zdecydowanie więcej było w postrzeganiu historii i teraźniejszości emocji niż trzeźwego myślenia. Polacy są tu nadal w położeniu trudnym - położenie geopolityczne w dzisiejszych czasach nie ma już może takiej roli, jak w I połowie XX wieku, ale nadal jest ono w naszym wypadku kłopotliwe. W dziedzinie gospodarki wiele się nam udało w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, ale stale jesteśmy krajem dość ubogim w zestawieniu z Zachodem. To są czynniki, które nie sprzyjają wierze we własne siły, nie wzmacniają naszej pewności siebie, stąd też to pragnienie sukcesu, docenienia, ta skłonność do zbyt emocjonalnego reagowania. I jednoczesny niedostatek umiejętności krytycznego spojrzenia na historię i siebie samych.

Kogo warto czytać, żeby podszkolić się w krytycznym myśleniu o polskiej historii. Dmowskiego pan już wymienił - poleca pan?
Tak. Oczywiście Dmowskiego warto znać - choć trzeba też wiedzieć o jego antysemityzmie i brutalnym nacjonalizmie. Był człowiekiem swoich czasów, tak się wtedy politykę uprawiało - zarazem trudno byłoby myśleć poważnie o polskiej historii bez znajomości jego tekstów. Warto tu też wymienić Stanisława Brzozowskiego - intelektualistę z tej samej epoki co Dmowski, ale o zupełnie odmiennych poglądach. Ale warto też sięgnąć do XIX wieku - tu bym zaczął od Mochnackiego, później dałbym coś krakowskich Stańczyków. Jeśli chodzi o wiek XX, to może być Mackiewicz, może być Giedroyć. Zdecydowanie nie zapominałbym o Gombrowiczu i Miłoszu. Tu nie chodzi o profil polityczny tych autorów, tylko o zdolność do myślenia krytycznego, którą wszyscy oni wykazywali. I to właśnie ona byłaby kluczowa, gdybyśmy mieli spróbować stworzyć kanon krytycznie myślących o historii i polskości intelektualistów o bardzo różnych poglądach i postawach ideowych. To właśnie ich teksty mogłyby nam pomóc zrozumieć naszą historię, a zarazem uwolnić się od tej przemożnej potrzeby potwierdzania naszej wartości, pragnienia bycia docenianymi.

Rozumiem, że Trumpowi udało się te potrzeby odczytać?
Tak. Z pewnością. Z jego mowy nie wyłaniała się wizja historii, która byłaby dziś - w moim przekonaniu - Polakom do czegokolwiek szczególnie potrzebna, ale zarazem był to przykład naprawdę skutecznego odwołania się do emocji mających bardzo intensywny i autentyczny charakter. To pragnienie docenienia, potwierdzenia własnej wartości to jest w Polsce coś rzeczywiście bardzo wyczuwalnego i istotnego. Nie zrozumie się polskich postaw, światopoglądów, także decyzji politycznych, jeśli się tego nie weźmie pod uwagę.

Witold Głowacki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.