O polskiej scenie politycznej - rozmowa z profesorem Ryszardem M. Czarnym z uniwersytetu w Kielcach, dyplomatą, byłym senatorem oraz byłym ministrem edukacji narodowej.
Panie Profesorze, patrzy Pan na naszą scenę polityczną z pewnego dystansu. Patrzy i... co sobie myśli?
Nie napawa mnie to specjalnym optymizmem. To jest odzwierciedlenie sytuacji, z którą mamy do czynienia nie tylko w Polsce. Demokracja ma swoje prawa. Wracając do źródeł demokracji - to nie jest funkcja zwykłej większości, bo wtedy mielibyśmy do czynienia z dyktaturą większości nad mniejszością. Demokracja jest funkcją szacunku dla mniejszości. Z kolei politycy mają to do siebie, że zaskarbili sobie wdzięczność społeczeństwa albo niechęć. Stan kultury politycznej naszego społeczeństwa jest relatywnie niski, i to proszę uznać za dyplomatyczne określenie. Tu byt decyduje. I dlatego mamy taką sytuację, jaką mamy. Mnie przeraża coś zupełnie innego - podział łupów.
A nie odnosi Pan takiego wrażenia, że poprzednia ekipa wzięła łupy i nic z tego nie skapnęło społeczeństwu, a ci też swoje wzięli, ale częścią podzielili się z narodem poprzez transfery do programu „Rodzina 500 plus”?
Mam świadomość, że „500 plus” wielu ludziom było potrzebne. Natomiast nie należę do zwolenników rozdawnictwa. Jestem zwolennikiem formuły systemowej. Czy z „500 plus” przybyło żłobków, przedszkoli?
Na razie czekamy, aż przybędzie dzieci...
To dużo zdrowia należy życzyć, bo do tego zdrowie jest potrzebne.
Pan jest członkiem grona tych ludzi, którzy wieszczą, że Polska pod rządami PiS upadnie?
Nie. W odniesieniu do mojego ojczystego kraju stosuję tę samą formułę - że Polska może mieć przyjaciół, ale ma też swoje interesy. Wierzę w to, że prospołeczny i patriotyczny interes dotyczący państwa i jego społeczeństwa zwycięży. Bardzo mnie martwi powrót ideologizacji, którą przez znaczącą część swojego życia przeżyłem, i zwycięstwo idei nad racją. Należę do tych, którzy opowiadają się za niezbywalnymi polskimi interesami, a nie za ideą, która ma służyć tworzeniu nowych interesów.
Za co mógłby Pan PiS pochwalić, a za co zganić?
Nie chciałbym ulegać panującej w pewnych grupach naszego społeczeństwa ogólnej tezie, że wszystko jest na „nie”. Wszystkim należy dać szansę, ale martwią mnie przysłowiowi „Misiewicze”, system obsadzania funkcji na zasadzie kolegów, znajomych, ludzi tego samego wyznania politycznego. To nie jest dobra droga do rozwoju naszego ojczystego kraju. Ale nie chcę przez to powiedzieć, że to tylko zasługa aktualnie rządzących. Ta sytuacja narasta w polityce od co najmniej 2004 roku.
Reforma systemu edukacji? Pytam Pana jako byłego ministra edukacji narodowej.
Edukacja to jest ta sfera, w której „primum non nocere” powinno być niezbywalne. Eksperymenty dokonywane na umysłach dojrzewających, w okresie formacyjnym pod względem intelektu i wartości, to nie jest dobre rozwiązanie. Nie byłem nigdy zwolennikiem gimnazjów, ale kiedy się przyjęły i zafunkcjonowały, i w odniesieniu do oceny polskiej edukacji w Unii Europejskiej stawiały nas na drugim miejscu, to po co wracać do tego, co było?
W jakiej kondycji jest opozycja?
W wyjątkowo kiepskiej. Marszałek Józef Piłsudski znalazłby swoją ocenę i to bardzo precyzyjną, której jednak nie chciałbym tu cytować z racji na jej dosadność.
Co z PO i PSL. Każda z tych partii, jak tylko coś proponuje, słyszy kontrargument - mieliście osiem lat na zrobienie tego... Czy te formacje mogą w jakiś sposób odbudować swoją wiarygodność?
To zależy od tego, jakie pomysły będą realizowane przez rządzących. Po pewnym czasie suma zupełnie nowych rzeczy nieodpowiadających na aktualne zapotrzebowanie Polaków może okazać się na tyle silna, że ta część społeczeństwa, która nie poszła ostatnio do wyborów zdecyduje się pójść głosując znów nie „za”, ale przeciw.