Przebijali się przez chmury po turystkę, która poszła na Rysy w tenisówkach
Bez śmigłowca ratownictwo górskie byłoby zdecydowanie trudniejsze. W ostatnich latach już co trzecia akcja była zrealizowana przy użyciu śmigłowca - mówi Jan Krzysztof, naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. W marcu minie 25 lat, od kiedy ratownicy wspomagają się śmigłowcem W-3A Sokół.
Pierwsza maszyna dla TOPR zeszła z taśmy produkcyjnej w fabryce PZL-Świdnik 12 lutego, a jej „chrzest” odbył się w Tatrach 18 lutego. Sokół na stałe wszedł do służby w marcu 1993 roku. Był darem Kancelarii Prezydenta RP Lecha Wałęsy dla ratowników górskich.
- Dziś przyzwyczailiśmy się, że Sokół to jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli TOPR. Jednak Sokół nie był pierwszym śmigłowcem w Tatrach. Ratownictwo z użyciem helikopterów rozpoczęło się w latach 60. XX wieku - wspomina naczelnik TOPR.
Najpierw pojawił się śmigłowiec SM-1, który w 1963 roku dokonał pierwszego udanego transportu z Doliny Pięciu Stawów Polskich. - To było wielkie wydarzenie, przede wszystkim z uwagi na ogromną oszczędność czasu i pracy ratowników. Potem przyszedł czas na Mi-2. To były już lata 70. Śmigłowiec był wyższej klasy niż SM-1, jednak i tak z ogromnymi ograniczeniami nawet w naszych niewysokich górach. Często latem, gdy było gorąco, wywiezienie jednego ratownika na wysokość Rysów było niemożliwe. Tylko dzięki kunsztowi pilotów mogliśmy działać. Ale to jednak był już stały dyżur. O ile bowiem SM-1 doraźnie się pojawiał, o tyle Mi-2 od 1975 roku stacjonował w bazie przy zakopiańskim szpitalu - wspomina Jan Krzysztof.
Nowa era nastała 25 lat temu, gdy pojawił się polski Sokół.
Autor: Joanna Urbaniec
Maszyna idealna w Tatrach
Śmigłowiec mógł wywieźć na akcję więcej ludzi, a także - co najważniejsze - mógł działać w długotrwałym zawisie. Dzięki temu ratownicy mogli się ewakuować ze śmigłowca do poszkodowanego, opatrzyć go, a następnie wciągnąć go na pokład maszyny i odlecieć do szpitala.
- To idealna maszyna do ratowania ludzi w Tatrach. Nie za duży, nie za mały. Moc silników jest wystarczająca nawet do tego, żeby zrobić zawis nad Rysami. Obecnie trudno sobie wyobrazić ratownictwo górskie bez śmigłowca, bez Sokoła. Ta biało-czerwona maszyna wpisała się w krajobraz Tatr i Zakopanego. Sami za-kopiańczycy mówią: „O, leci nasz śmigłowiec” - przyznaje Henryk Florkowski, pilot, który na Sokole pracował od 2004 roku, a dziś zajmuje się szkoleniem ratowników.
Na co dzień Sokół stacjonuje w bazie przy szpitalu im. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem. Czas od sygnału o akcji do poderwania się maszyny do lotu zajmuje średnio 6 minut.
- Średnio w 10-12 minut jesteśmy na miejscu, np. na Rysach czy na Wołowcu - mówi Jacek Broński, ratownik TOPR, który w załodze śmigłowca pracuje od 1995 roku (na koncie ma blisko 600 wypraw ratunkowych w Tatrach). Potem desant ratowników do poszkodowanego, udzielenie mu pierwszej pomocy, wciągnięcie napokład i transport do szpitala. - Często udaje się przetransportować poszkodowanego z najdalszych partii Tatr do szpitala w czasie poniżej 30 minut - dodaje Jan Krzysztof.
Jacek Broński dodaje dla porównania, że akcja tradycyjna, np. w okolice Buli pod Rysami, może trwać kilkanaście godzin. - To pokazuje, jak ogromnie pomocny jest śmigłowiec w akcjach ratunkowych. Tym bardziej jeśli są to wypadki, gdzie czas dotarcia jest istotny, by poszkodowany mógł przeżyć.
Sokół jest w stanie latać do wysokości 6000 metrów. W Tatrach oczywiście wystarczy 2500 metrów, czyli na wysokość najwyższego szczytu polskich Tatr - Rysów (2499 metrów n.p.m.). Sokół lata z maksymalną prędkością do 260 km/h. Dzięki temu transport poszkodowanego z Tatr bezpośrednio do Krakowa zajmuje około 20 minut. Sokół TOPR może zabrać na pokład osiem osób, w tym dwóch pilotów.
Sam przelot to nie wszystko
Ratownictwo przy użyciu śmigłowca wymaga sporego doświadczenia ze strony ratowników, którzy siedzą na pokładzie. Muszą potrafić np. desantować się w zawisie śmigłowca.
Załoga śmigłowca nigdy dokładnie nie wie, co spotka na miejscu akcji. Dlatego musi być przygotowana na wiele wariantów. - To, co może ich zaskoczyć, to np. spadające kamienie. Był taki przypadek w 2012 roku, gdy turyści z Kościelca zrzucili blok skalny na śmigłowiec, który działał poniżej. Kamień uderzył w jedną z łopat wirnika. Maszyna na szczęście bezpiecznie wylądowała przy Zielonym Stawie Gąsienicowym. Musiała tam zostać na kilka dni, do czasu aż dzięki wojsku zostały dowiezione nowe łopaty - wspomina Broński.
Zazwyczaj ratownicy wciągają się wraz z osobą poszkodowaną na pokład śmigłowca - Wyciągarka ma udźwig do 270 kilogramów. Sokół, przy dobrych warunkach pogodowych, jest w stanie działać w zawisie praktycznie do wyczerpania paliwa - mówi Broński.
To latająca karetka
Sokół TOPR to latająca karetka. - Na pokładzie śmigłowca jest sprzęt do działań górskich, jak i typowy sprzęt medyczny - mówi Andrzej Górka, ratownik medyczny. - Mamy na pokładzie cały zestaw do wykonywania czynności ratunkowych.
Na wyposażeniu są defibrylator z monitorem, respirator przenośny, drugi mniejszy defibrylator, ssak, USG czy przyrząd do mechanicznego uciskania klatki piersiowej, dzięki któremu można przeprowadzać masaż serca w trakcie trans-portu poszkodowanego. - Jest to urządzenie szczególnie pomocne dla nas z uwagi na teren, w jakim przychodzi nam działać - mówi Górka.
Trudne chwile
Ćwierć wieku Sokoła w TOPR to także trudne chwile. Nieco ponad rok po wprowadzeniu Sokoła do służby w Tatrach doszło do najtragiczniejszego wypadku. 11 sierpnia 1994 roku w Dolinie Olczyskiej rozbił się śmigłowiec. W wypadku zginęły cztery osoby: piloci Bogusław Aren-darczyk i Janusz Rybicki, a także dwóch ratowników: Stanisław Mateja-Torbiarz i Janusz Kubica. Do wypadku doszło w czasie, gdy śmigłowiec poleciał na Halę Gąsienicową po dwie turystki ze Szwecji. Gdy Sokół pozostał w zawisie, by wysadzić ratowników, nagle jedna z łopat wirnika uderzyła w głowę ratownika Janusza Kubicy. Stracił on przytomność. Koledzy zdecydowali o natychmiastowym przetransportowaniu go do szpitala. W czasie lotu powrotnego nad Doliną Olczyską doszło do rozwarstwienia się jednej z łopat wirnika i śmigłowiec stracił siłę nośną. Maszyna runęła do lasu. Cała załoga zginęła.
Największe zagrożenie - wiatr
Andrzej Śliwa, obecnie jeden z dowódców załogi, mówi, że pilotowanie śmigłowca w Tatrach jest specyficzne. - W górach najważniejsze są spokój i precyzja. Latamy praktycznie w zawisach, blisko skalnych ścian. Nie można się spieszyć. Jedynie, gdzie się spieszymy, to z rannym do szpitala.
Największym zagrożeniem dla pilotów jest halny. - W górach tworzą się niebezpieczne wiry - mówi Śliwa. Niebezpieczne jest także latanie w czasie silnego deszczu czy burzy. Ale piloci ryzykują, żeby pomóc turyście.
Henryk Florkowski pamięta akcję na Rysach - polecieli po turystkę, która bała się zejść ze szczytu. Musieli przebijać się przez chmury, czego się zwykle nie robi. Na miejscu okazało się, że pani poszła w góry w... tenisówkach.