Przejechała na rowerze 2 tys. kilometrów wśród gór, lodowców i lasów. Kamila Kielar o podboju Alaski i innych zakątków północy

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Kamili Kielar
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Przejechała na rowerze 2 tys. kilometrów wśród gór, lodowców i lasów. Kamila Kielar o podboju Alaski i innych zakątków północy

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Kamila Kielar z Krakowa jest przewodniczką, dziennikarką, reporterką, a przede wszystkim podróżniczką. W dzieciństwie rodzice zabierali ją w góry, potem było harcerstwo i tygodnie spędzane w lesie. Pod koniec liceum pojechała stopem do Francji, a później wybrała się do Laponii. Dziś podróżowanie to jej sposób na życie. Wybiera zwłaszcza miejsca odludne i trudno dostępne. Nam opowiedziała o swoich trzech zimowych wyprawach.

Jukon. Fotografując zorzę polarną

Kiedy ktoś pyta o zimno, Jukon jest dla mnie najlepszą definicją tego słowa. Panują tu temperatury w granicach -50 stopni Celsjusza. Tamtejszy krajobraz jest zdominowany przez surowość klimatu, nawet latem widać tu zimę.

Jukon to terytorium Kanady, graniczące na zachodzie z Alaską. Leżą tam wysokie pasma górskie z przepięknymi lodowcami, a także dziewicze połacie lasów i tundry. Niezwykle bogaty jest też świat zwierzęcy. Łatwo tu spotkać wilki, niedźwiedzie grizzly, łosie czy rysie. Wybrałam się tam na pół roku, ponieważ bardzo chciałam przejechać cały Jukon na rowerze. To obszar wielkości niemal pół tys. kilometrów kw., który zamieszkuje tylko 35 tys. mieszkańców. Jest tam po prostu pusto. Gdy zamknę oczy, bez trudu wyobrażam sobie bezkres bieli, góry na horyzoncie i... ciszę.

Pierwsze miesiące mojej wyprawy to rowerowa podróż po niemal wszystkich drogach na Jukonie – po Alaskę i Kolumbię Brytyjską. Pokonałam 2 tys. kilometrów. Najtrudniejszy był 400-kilometrowy odcinek po nieutwardzanej, lodowej Dempster Highway w północnej części terytorium: ostre, oblodzone przełęcze, śliska nawierzchnia i bliskie spotkania z wilkami, bo na tych terenach żyje więcej tych drapieżników niż ludzi. Kiedy budziłam się rano w namiocie, wokół widziałam świeże tropy wilków.

Jukon to również specyficzne światło. Tam słońce stoi niżej, pada na ziemię pod innym kątem niż u nas. Kolory są bardziej pastelowe, rozwodnione, przezroczyste. Na Północy nie ma przebodźcowania kolorystycznego ani dźwiękowego. Jednak ta cisza ze mną współgra, moje zmysły zaczynają działać kompletnie inaczej. Nagle potrafię dostrzec ruch rośliny czy ptaka, którego w mieście nigdy bym nie zauważyła. To fantastyczne doświadczenie.

Kiedy ludzie mnie pytają, czy taka podróż nie jest monotonna, odpowiadam, że mnie nigdy nie nudzi, ponieważ odnajduję tam historie, które mnie zachwycają. Jestem częścią przyrody. To mnie fascynuje, jest jak oglądanie Discovery Channel na żywo lub występ w roli głównej w programie przyrodniczym. Oczywiście – to nie miejsce dla każdego, ponieważ jest niezwykle trudne mentalnie. Każdy z nas jest nauczony współistnieć z dziesiątkami bodźców. Funkcjonujemy wśród w nich, dlatego kiedy ich nie ma, czujemy niepokój. Podobnie jest z samotnością. Nie każdy jest w stanie sobie z tym poradzić.

Druga część mojej wyprawy na Jukon to mieszkanie w izolowanym gospodarstwie w Terytoriach Północno-Zachodnich. Pracowałam tam kilka miesięcy, rąbiąc drewno i fotografując zorzę polarną. To kompletne odludzie, można tam było dotrzeć jedynie awionetką lądującą na zamarzniętym jeziorze. Mieszkaliśmy tam w dwanaście osób. Cóż, życie na Północy nie jest łatwe: prąd czerpiesz z generatorów lub paneli słonecznych, które trzeba konserwować, do generatorów potrzeba paliwa, które przywożą awionetkami, ale trzeba je zamówić. Wodę pompujesz z rzeki lub jeziora, a te w zimie są zamarznięte, więc codziennie trzeba przebijać się przez lód. Rur nie pociągniesz, bo też zamarzną, a jedzenie musisz upolować albo przywieźć z miasteczka, do którego może być 50 czy 100 km. Ale taki był nasz wybór, więc narzekanie w tej sytuacji byłoby absurdalne.

Mówiąc o Jukonie, nie sposób nie wspomnieć o zorzach polarnych. To wielobarwne rozbłyski światła w odcieniach zieleni, czerwieni i żółci w górnych warstwach atmosfery, gdzie występuje większe rozrzedzenie powietrza. Wyobraź sobie nieboskłon rozświetlony na zielono. Mieszkałam tam kilka miesięcy, oglądając zorze. To widok, który nigdy się nie nudzi, za każdym razem podziwiałam inny spektakl przyrody.

Laponia. Wytyczając szlaki

Laponia to kraina na północy Europy, która leży na terenie Finlandii, Szwecji, Norwegii i Rosji. Jeżdżę tam od 2006 roku i wracam często, o różnych porach, czasem kilka razy w roku. Zrobiłam setki kilometrów na nartach biegowych po fińskich lasach, kilkukrotnie przyjechałam na Nordkapp autostopem, zimą i latem przeszłam kilka szlaków i parków narodowych, włóczyłam się na azymut przez Lofoty, organizowałam wyjazdy psich zaprzęgów, brałam udział w saamskich uroczystościach i festiwalach. To miejsce, w którym funkcjonuję inaczej. Wyciszam się i czuję się jak u siebie w domu, a nawet lepiej. Laponia to dla mnie inny stan umysłu. Wracam tam, kiedy tylko mogę. Najchętniej oczywiście zimą. W dobry humor wprawiają mnie wielkie oblodzone skały granitowe, z czerwoną siatką zastygłej magmy, wszechobecne lasy i zaspy czystego śniegu. Dominujące kolory to biel, szarość, niebieskość, a wokół kolorowe drewniane domki, w których można się zaszyć, słuchając szumu Bałtyku i patrzeć na wirujące płatki śniegu lub godzinami czytać książki. To moja definicja odpoczynku i błogości, wizja miejsca idealnego.

Laponię kocham też za to, że jest wymagająca. To jedno z miejsc, w których albo coś umiesz i radzisz sobie bez wyznaczonego szlaku, albo nie idziesz. Uwielbiam ten moment, kiedy będąc na wielkiej, otwartej przestrzeni zamarzniętego jeziora, widzę przed sobą górę i myślę: wejdę tam dzisiaj. A potem zaczynam wędrówkę. Idę i wszystko zależy ode mnie: gdzie postawię stopę, czy obejdę dolinę z prawej czy z lewej strony, w jaki sposób przemierzę jar czy grzbiet górski. Wszystko jest moją odpowiedzialnością i moją ekscytacją. Dzięki temu jest niesamowicie uwalniające. Trzeba jednak umieć czytać śnieg i przyrodę.

Idę, wybierając drogę po swojemu, aż w którymś momencie przestanie być pod górę i... jestem na szczycie. W Laponii nie ma ostrych ani specjalnie wysokich szczytów. Najwyższy z nich - Kebnekaise ma 2096 m n.p.m.

W pamięci utkwiło mi szczególnie jedno wyjście. Około południa dotarłam na szczyt pewnej góry (nawet nie znam jej nazwy). Usiadłam i zobaczyłam wschód słońca, które kilka chwil później zaczęło zachodzić. Wiedziałam, że nie wzejdzie przez kolejne dwa miesiące - był początek nocy polarnej. Zrozumiałam wtedy, dlaczego we wszystkich społecznościach północnych tak bardzo jest celebrowany powrót słońca na wiosnę.

Mieszkałam z mieszkańcami Laponii – Saamami, wśród których folklor jest ciągle żywy, m.in. ich oryginalne kolorowe stroje ludowe, rytmiczna forma śpiewu – tzw. joikowanie oraz niezwykłe zdobnictwo. Wciąż można też spotkać elementy szamańskich praktyk i animistycznych wierzeń. Saamowie czują dumę z tego, że mają tak nieprawdopodobne dziedzictwo kulturowe. Kiedy tam jestem, daję się ponieść ich cudownym historiom.

Podczas jednego pobytu w Laponii miałam możliwość mieszkania wraz z kilkunastoosobową rodziną w środku fińskiego lasu. Byli to laestadianie - ultrakonserwatywny odłam protestantów. Są abstynentami, potępiają równouprawnienie i antykoncepcję, aranżują małżeństwa, a współczesną technikę uważają za „bezużyteczną”.

Rodzina, u której mieszkałam, miała saunę nad rzeką. Dziewczyny (sześć sióstr) zapytały mnie, czy poszłabym z nimi do sauny. Wybrałyśmy się. One boso po śniegu, ścieżką, wzdłuż której ustawione były oświetlające drogę lampiony. Do dziś pamiętam widok sześciu prawie nagich dziewcząt z jasnymi włosami do pasa, wędrujących gęsiego przez ciemny, ośnieżony las. Płomyki świec sprawiały, że miałam wrażenie, że drzewa się poruszają, cały las tańczy. To wręcz nierzeczywisty obrazek, a jednocześnie bardzo lapoński.

Mówiąc o tej północnej krainie, nie sposób nie wspomnieć o Jokkmokk Marknad, czyli jednym z najstarszych targów świata, odbywającym się nieprzerwanie od 1605 roku. Dziś towarzyszy mu wiele różnorodnych wydarzeń i imprez. Moimi ulubionymi są koncerty joiku, które odbywają się w klimatycznych chatach w lesie.

W Laponii jest osiem pór roku. Intensywna wegetacja przyrody zakończona jest tak zwaną „ruską”, czyli złotą lapońską jesienią. To cudowny czas kolorów, które można obserwować na karłowatych drzewach. Ostatni moment przed długą zimą, kiedy cała widoczna przestrzeń powleczona jest szkarłatno-złotym światem.

Pacyfik. Szukając niedźwiedzi-duchów

W 2018 roku odbyłam samotną podróż kajakiem morskim po Pacyfiku w poszukiwaniu najrzadszego typu niedźwiedzi na świecie - tak zwanych niedźwiedzi-duchów. To nie albinosy ani niedźwiedzie polarne, tylko biała odmiana północnoamerykańskiego baribala, zwana także niedźwiedziem Kermode. Co ciekawe, jasny jest co dziesiąty osobnik. Jego niespotykany kolor związany jest z mutacją genu, tego samego, który u ludzi odpowiada za rude włosy, a u labradora za kremowy kolor sierści. Fachowo nazywa się to kermodyzmem. Niedźwiedzie-duchy spotyka się niemal wyłącznie w regionie Great Bear Rainforest. Obszar ten, o powierzchni 65 tys. km kw., ciągnie się wzdłuż zachodniego wybrzeża Kanady i obejmuje rozległą sieć zamglonych fiordów, gęsto zalesionych wysp oraz gór.

Kocham północną przyrodę, więc bardzo chciałam poznać i zobaczyć miejsce, gdzie żyje niedźwiedź czarny, który jest biały. Tym bardziej, że w soczyście zielonych lasach deszczowych białe zwierzęta wyglądają całkowicie nierealnie.

By spotkać te wyjątkowe niedźwiedzie, trzeba się sporo natrudzić. Nie prowadzi do nich żadna droga, nie kursują statki. Pozostaje sześciometrowy kajak morski. Przepłynęłam nim pół tysiąca kilometrów wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Wody oceanu są niebezpieczne, niełatwo też zdobyć zaufanie rdzennych mieszkańców, którzy stanowili moje źródło informacji o zwierzętach, trzeba też mieć farta, aby spotkać niedźwiedzie. Wybrzeże, wzdłuż którego wiosłowałam, było klifowe i skaliste. Dwa razy na dobę woda wznosiła się i dwa razy opadała, a różnica między przypływem a odpływem wynosiła ponad pięć metrów. Miejsca na obóz musiałam więc wybierać starannie.

Codziennie analizowałam teren i sprawdzałam mapę, szukając rzek, w których występują łososie, będące przysmakiem niedźwiedzi. Dziś liczebność tych ryb drastycznie spadła. Zdarza się więc, że niedźwiedzie nie mają co jeść, przez co muszą zmieniać swoje terytoria i przyzwyczajenia.

Moja wyprawa to jedno wielkie czekanie: spędzałam czas, siedząc na kamieniu i czekając, aż niedźwiedź przyjdzie albo nie. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Siedziałam i czekałam.

I doskonale pamiętam moment, gdy nagle w tym soczyście zielonym lesie pojawił się biały niedźwiedź. One nie bez powodu nazywane są niedźwiedziami-duchami. Po pierwsze ze względu na kolor, a po drugie ze względu na sposób pojawiania się. Zawsze niespodziewanie między drzewami pojawia się biały zwierz, który spokojnie podchodzi do rzeki i łapie łososie.

Na wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej spędziłam dwa i pół miesiąca. Każdego dnia zmagałam się z morskim żywiołem: pływami, prądami i sztormami. Podziwiałam przyrodę nad wodą, pod wodą i w lesie, a także niezwykłe zwierzęta: wieloryby, lwy morskie i orły.

Często ludzie pytają mnie, czy podczas wypraw towarzyszy mi strach. Owszem, boję się. Strach jest potrzebny, bo jest swoistą informacją. Oczywiście mam na myśli emocję, którą potrafię odczytać i zrozumieć, a nie panikę czy chaos, które sprawiają, że działamy źle, albo czujemy się jak sparaliżowani. W czasie podróży przeżyłam wiele niełatwych sytuacji. Przekraczałam niebezpieczną rzekę w górach i bałam się, że mogę utonąć. W Laponii szłam po zamarzniętym jeziorze, które teoretycznie powinno być skute lodem i twarde jak kamień, ale ze względu na zmiany klimatu woda nie zamarza tak, jak powinna i nagle zaczynała się pode mną poruszać. Na Pacyfiku co dzień wypływałam ze świadomością, że w każdej chwili kajak może się wywrócić. Te doświadczenia sprawiają, że do każdej wyprawy przygotowuję się jak najlepiej. Przed wyprawą kajakową byłam szkolona przez Kanadyjczyków w oceanicznym kajakarstwie, by zminimalizować niebezpieczeństwo i jeżeli warunki były niesprzyjające - nie wypływałam. Gdy natrafiłam na rzekę, której nie byłam w stanie pokonać, szłam na przełęcz, aby obejść przeszkodę. Gdy na Pacyfiku złapała mnie burza, strach pozwalał mi skupić się na działaniu i ratowaniu życia.

Za każdym razem, kiedy się uczę i zdobywam doświadczenie, granica strachu się przesuwa. Na szczęście nie muszę nic udowadniać. Sama sobie dyktuję tempo życia i wypraw. Ale cały czas mnie nosi!

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.