Przy nim odchodzili Miłosz, Tischner, Skrzynecki i inni
Wszyscy, wierzący i niewierzący, przechodzimy przez ten próg zwany śmiercią z całym bagażem naszych myśli, obaw, tęsknot. Wierzącym nie jest łatwiej umierać. Zawsze jest strach.Rozmowa z o. Markiem Donajem, od 23 lat kapelanem w szpitalu przy ul. Skawińskiej w Krakowie. Wiele osób, również znanych, duchowny przeprowadził na drugą stronę
Ksiądz Tischner, którego Ojciec w ostatnich tygodniach życia odwiedzał, napisał na kartce: cierpienie nie uszlachetnia. Uszlachetnia?
O. Marek Donaj: Stan, w którym był ksiądz Tischner, na pewno człowieka nie uwzniośla. Od księdza Tischnera oczekiwano, że każde jego słowo będzie jak złota różdżka. Że będzie wzniosłe, mądre, piękne. Nie. Jak karmią cię strzykawką przez nos, trudno wznosić się ponad swoją fizjologię. Takie cierpienie nie uszlachetnia.
A odczłowiecza?
Też nie. Człowiek, nawet jak czegoś mu brakuje, jest człowiekiem. Tego żadna choroba nie jest w stanie odebrać. Natomiast niektórzy w jej obliczu się wstydzą, uważają, że choroba jest umniejszeniem. Ale nie jest degradacją człowieczeństwa. Wiele osób tego nie rozumie, zamyka się, nie chce mieć kontaktu ze światem. Jedna starsza kobieta, zmęczona chorobą, zapytała mnie: proszę księdza, ja już chcę umrzeć - czy to jest grzech?
Jest?
Nie jest.
Ale też można to czytać jako brak siły i odwagi, żeby mierzyć się z cierpieniem.
Nie ma wielu bohaterów w szpitalu. Nie należy oceniać ludzi, jeśli się boją. Sami nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w obliczu choroby. A proszę zwrócić uwagę, że my czasem i do lekarza boimy się iść. Odkładamy to.
Wszyscy się boją cierpienia i umierania?
Nie wszyscy to okazują.
Jeden z lekarzy mówił mi, że każdy w chwili śmierci kurczowo trzyma się życia.
To naturalny odruch. Życie to największy dar od Boga. Dobrze, że kurczowo się go trzymamy.
Ale skoro, z chrześcijańskiej perspektywy, po śmierci czeka nas piękniejsze życie…
Dla chrześcijan śmierć jest tylko przejściem, jest łaską. Ale tego przejścia się boimy, bo jesteśmy przywiązani do tego, co kochamy tutaj. Nie chcemy tego utracić. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, co tutaj. Człowiek z natury nie lubi zmian. Ale musimy się uczepić tych słów świętego Pawła: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, co przygotował dla nas Bóg”. My nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jak piękne rzeczy czekają nas po śmierci. Ale musimy zaufać. Jak dziecko. Kiedy dziecko chwyci się za rękę, ono ufnie za nami podąża. Wierzy nam, nawet jak mówimy banialuki. Ale później ludzie dorastają i się tego wyzbywają. Czegoś, co jest bardzo cenne. Nawet święty Paweł, który pisał: „gdy byłem dzieckiem, myślałem jak dziecko i czułem jak dziecko”.
I to dziecięce zaufanie my w szpitalu musimy odzyskać. Bo człowiek w łóżku jest bezbronny. Obojętne, stary czy młody, w szpitalu dostaje piżamkę, leży na obcej sali, musi iść spać o określonej porze, podporządkować się. Nie wie, co go spotka. I jest całkowicie zależny od lekarzy, pielęgniarek. I musi mieć do nich zaufanie, musi znów być dzieckiem.
Czyli w chorobie odzyskujemy coś cennego, co tracimy dorastając?
Coś bardzo cennego. Taki człowiek poddaje się. Ufa. Słucha innych. Czasem ktoś po 10 latach - jeśli wyjdzie z choroby - pamięta, co mu powiedziałem.
A te słowa, które kieruje ojciec do chorego, są za każdym razem inne?
Nie ma szablonów. Trzeba się poddać Duchowi Świętemu. Bywa, że on mi podpowiada coś, co nie jest moje. Ja mam to powiedzieć i tyle. Czasem sam nie rozumiem, o co w tych słowach chodzi. Ale przed chorym nie można wymyślać. Chory, jak dziecko, wyczuje nieszczerość. I jeszcze jedna cecha, którą pacjenci cenią: pogoda ducha. Chorzy nie lubią smutnych ludzi wokół siebie. To nie znaczy, że trzeba się zaśmiewać, opowiadać żarty. Ale nie można robić z siebie męczennika. Ale w kontakcie z chorymi trzeba też pamiętać o tym, żeby nie oddać im wszystkiego.
A zdarza się, że chcą wziąć wszystko?
Tak. Zdarza się, że wciągają na swoją Golgotę. Że zamykają się w cierpieniu i jeszcze innych chcą pogrążyć. To szczególnie widoczne w rodzinach; chorzy czasem wyciągają jakieś historie sprzed lat, są zgryźliwi. Więc jako kapelan - kiedy widzę, że ktoś chce wejść ze mną w niezdrową relację - muszę zachować dystans. Dać choremu do zrozumienia, że jest człowiekiem takim, jak każdy inny - zdrowy czy chory. Choroba nie może być usprawiedliwieniem.
Ojciec musiał nauczyć się tego, jak rozmawiać z chorymi, czy to był naturalny dar?
Musiałem się nauczyć czy raczej - dojrzeć. 23 lata temu, gdy zaczynałem pracę kapelana, praktycznie nie wiedziałem, co to jest szpital. Nie miałem wcześniej dużego kontaktu z chorobą, z cierpieniem. Bałem się tego. Wykonywałem obowiązki kapelana, ale byłem jakby obok tego. Nie cieszyło mnie to, nie pociągało. Uciekałem. Musiało to być dziwnie odbierane, bo - jak powiedziałem - chory wiele wyczuwa. Ale potem otwarłem się na pacjentów. Zacząłem uczyć się od nich. I teraz mnie praca kapelana - łącznie z tym zetknięciem z cierpieniem, z fizjologią, z zapachami, które mogłyby zrażać, ze śmiercią - nie męczy. Trudno o tym mówić. Może łatwiej przykładami. Opowiadałem kiedyś w kościele, że wcześnie nad ranem wezwano mnie do pacjentki. Myślałem, że ta kobieta już odchodzi. A ona po prostu chciała, żebym potrzymał ją za rękę. Taki przykład mówi nam o cierpieniu, o samotności w chorobie znacznie więcej niż opowiadanie mądrości.
To przerażające, że czasem to, czego chory potrzebuje najbardziej, to potrzymanie za rękę. Uzmysławia, jak bardzo rodzina, bliscy, nie potrafią trwać przy chorym, z jaką samotnością to się wiąże.
My nie potrafimy rozmawiać z cierpiącym. Bo ileż można pocieszać? Ale nie o pocieszanie przecież chodzi. Czasem wystarczy pobyć. Rozmawiać, uśmiechać się, a nie rozpaczać, bo wtedy tej osobie będzie jeszcze trudniej. Kiedyś wezwano mnie do udzielenia sakramentu chorych. Dwóch synów kobiety stało obok jej łóżka i ryczało. Ona otworzyła oczy i upomniała ich: ja jeszcze nie umarłam.
Bo też ten sakrament kojarzy się z umieraniem. Dlatego chyba zmieniono nazwę z „ostatniego namaszczenia” na „sakrament chorych”?
Tak, ale w zbiorowej świadomości cały czas to funkcjonuje w ten sposób - przyjmuję sakrament, a więc zaraz umrę, to już koniec. Nie, to jeszcze nie koniec. Zresztą ten sakrament nie ma nic wspólnego z końcem.
Tischner miał rację, pisząc: cierpienie nie uszlachetnia. Jak cię karmią strzykawką przez nos, trudno wznieść się ponad fizjologię
Właściwie o co w nim chodzi? Bo to chyba sakrament, który my najmniej rozumiemy?
Żeby zrozumieć sakrament chorych, trzeba sięgnąć do Ewangelii, do fragmentów, gdzie Pan Jezus uzdrawia. Zazwyczaj mówi: idź, twoja wiara cię uzdrowiła. A Jezus przede wszystkim troszczył się o ducha…
Ale uzdrawiał też ciało.
W drugiej kolejności. Nie da się zresztą uzdrowić tylko ciała, bo człowiek zazwyczaj choruje też od wnętrza; ma coś niepoukładane w swoim sumieniu, nie potrafi poradzić sobie z chorobą, wytłumaczyć jej. Cierpi podwójnie. Więc w sakramencie chorych chodzi o uzdrowienie ducha, usposobienie do choroby. Ten sakrament nie ma nic wspólnego ani z natychmiastowym uzdrowieniem ciała ani z tym, że zaraz nadejdzie śmierć. Jest kojącym dotknięciem cierpiącej duszy, oczyszczeniem jej, dodaniem odwagi.
I w tym sakramencie nie ma limitów. To nie jest tak, że można przyjąć jeden taki sakrament, albo dwa, albo trzy. Kiedyś przywieźli dziewczynę po wypadku z innego szpitala. Leżała na intensywnej, pod aparaturą, nieprzytomna, w ciężkim stanie. Udzieliłem jej sakramentu chorych. Po kilku dniach odzyskała przytomność i powiedziała mi: „Proszę księdza, ale ja już przyjęłam ten sakrament w szpitalu na Kopernika. Pamiętam, bo zobaczyłam wtedy uśmiechniętą twarz księdza”.
Pamiętała to, mimo że była nieprzytomna?
Tak. Nieraz się z tym spotykam. Czasem modlę się głośno przy nieprzytomnych chorych. Oni budzą się i nie pamiętają nic, oprócz tego, że ktoś mówił przy nich „Ojcze nasz”.
Ojciec rozmawiał z chorymi po tzw. śmierci klinicznej, którzy widzieli tunele, łąki?
Tak. Ale to mnie nie przekonuje. Medycyna wyjaśniła już te mechanizmy. To jest tak, jak z objawieniami - one są wartością dla tych, którzy ich doświadczyli, ale dla otoczenia nie muszą nią być. Więc ja się sceptycznie odnoszę do tych historii, choć podkreślam w rozmowie z pacjentami: jeśli pan, pani, uważa to za tak ważne, jeśli to doświadczenie umacnia wiarę, to proszę się tego trzymać.
W obliczu odchodzenia zdarzają się nawrócenia?
Spektakularnych nawróceń nie ma. To raczej proces, osoba wierząca może się umocnić, odnaleźć w swoim cierpieniu sens. Była taka Małgosia… (długa cisza). Sportsmenka, koszykarka, w niemieckiej lidze grała. Zachorowała. Niecały rok się z tym zmagaliśmy. Widziałem, jak ona dojrzewała do pewnych rzeczy. Ona potem mnie uczyła, jak wierzyć.
W jaki sposób dojrzewała?
To była młoda osoba, u szczytu kariery, z perspektywami, planami. I tu nagle choroba, koniec. Ale jakoś z tym życiem - ile by go nie zostało - musimy sobie poradzić. Zaproponowałem jej „zaprzyjaźnienie” się ze świętą Ritą - pomyślałem, że kobieta kobietę zrozumie. Rzeczywiście, bardzo fajnie to wyszło. I znak był. Małgosia odeszła w dzień świętej Rity.
Wierzy ksiądz w takie znaki?
Jeśli chodzi o samą datę odejścia - przywiązuję do tego wagę, szukam analogii. Mnie się to składa.
A cuda w szpitalu się zdarzają?
Cały czas. Tyle że dla mnie cudem jest to, że młody mężczyzna podniósł się psychicznie po utracie nogi. Cudem jest każde wyjście z choroby. Pan Bóg działa przez nasze umiejętności i nikt tego nie nazywa cudem. Jakby to było normalne. Dla mnie nie jest. Dla mnie cudem jest również to, że człowiek przed drugim człowiekiem się otwiera.
Samo życie jest cudem.
Właśnie, tylko trzeba umieć to dostrzegać. Widzieć te cuda w spotkaniu z drugim człowiekiem, w kontakcie z naturą, w codziennym pięknie. Ale my rzadko to potrafimy. Codzienność nas wchłania. Szpital jest przystankiem, na którym człowiek się zatrzymuje, czasem przesiada do innego pociągu. I wtedy więcej widzi, więcej się zastanawia. Ten szpital to jest czas zatrzymania się, czas, żeby zmienić nasz pociąg, jeśli okaże się, że jedziemy tym niewłaściwym.
Szpital ludzi wewnętrznie odmienia?
Niestety, często - nie na długo. Spotykam tych ludzi, którym udało się wyjść z choroby. Kiedy zachorowali, mówili, że jeśli wyzdrowieją, to zmienią siebie, przewartościują życie. A po kilku latach przyznają, że im się to nie udało. Ale nie oceniam. I mnie jest trudno. Przecież jestem w tym szpitalu, mnie to powinno wiele nauczyć. Jak żadna książka, wykład. To prawdziwa szkoła życia. A mimo wszystko nie jest mi łatwo patrzeć inaczej na toczące się codziennie życie. To jest to, co powiedzieliśmy: człowiek kurczowo trzyma się życia takim, jakim ono jest. Boi się zmian.
Czy osobom wierzącym w chorobie, odchodzeniu, jest łatwiej?
Pani chciałaby usłyszeć, że tak. Ale wszyscy równo idziemy i stajemy w obliczu tego progu, który nazywamy śmiercią. Przechodzimy przez niego z całym bagażem naszych myśli, naszych obaw, naszych tęsknot i naszych oczekiwań. Bez względu na to, czy jesteśmy wierzący. Teoretycznie wiara powinna pomagać, ale czy księdzu będzie łatwiej umrzeć? Nie sądzę. Może świętej osobie.
Często chorzy nie chcą księdza przyjąć?
Kiedyś, gdy ktoś mi odmawiał, docierałem do niego przez innych: zagadywałem jego sąsiada, czekałem, aż włączy się w dyskusję. Dziś, jeśli ktoś kategorycznie odmawia, szanuję to. Czasem wierzący mnie odrzuca, bo jest rozwodnikiem albo ma nieślubne dziecko; kategoryzuje, czuje się winny i niesłusznie uważa, że on z księdzem rozmawiać nie może. Niestety, taki schemat jeszcze u nas czasem funkcjonuje. A bywa też tak, że osoba niewierząca prosi o rozmowę, chce usłyszeć, że nic jeszcze przekreślone nie jest. Nie ma reguły.
Ani Szymborska, ani Lem jednak przed śmiercią z ojcem rozmawiać nie chcieli.
Czasem sobie myślę, że ze względu na swoich wyznawców.
Ma ojciec na myśli to, że nie chcieli popsuć sobie wizerunku ateistów?
Nie znajduję innego wytłumaczenia. Ale ja się modlę za Szymborską, za Lema, bo ja nie znałem ich relacji z Bogiem. Zresztą, ona mogła się w chwili śmierci zmienić. Leżał w szpitalu Piotr Skrzynecki. Miał ze sobą różaniec. Kto by pomyślał, najznakomitszy hulaka w mieście, można by mu wiele łatek przykleić...
Ojciec trwał też przy Miłoszu, a myślałam, że on był osobą niewierzącą.
Miłosz był bardziej wierzący niż wszyscy inni. Tylko w ten sposób go odczytywano, bo jego postawa nie była jednoznaczna. Ale ja w nim widziałem tę wiarę, udzielałem mu komunii świętej. Czasem tam, gdzie widzimy śmierć, tej śmierci może nie być. I podobnie jest z wiarą - tam, gdzie uważa się, że jej nie ma, ona może być.