Lata XX ubiegłego wieku: Francja cierpi na brak ludzi, w Polsce jest ich nadto. W ramach umowy międzynarodowej pół miliona Polaków pakuje walizki i wyjeżdża do pracy we francuskich kopalniach. Po II wojnie światowej w Polsce brakuje rąk do pracy. Stara ojczyzna wzywa do powrotu. Wśród tych, którzy wracają, są m.in. Edward Gierek i dziadek krakowskiej dziennikarki Aleksandry Suławy. Czy zastają Polskę szklanych domów? Czy układają sobie życie na ziemiach odzyskanych, czy tęsknią za swoją pierwszą ojczyzną, chcą wracać. Aleksandra Suława odkrywała latami losy swojej rodziny wpisane w burzliwą historię Europy XX wieku. Tak powstał reportaż historyczny „Przy rodzicach nie parlować”
Figurki fiakra i zakonnicy stoją jeszcze w rodzinnym kredensie?
Fiakier już nie. Zabrałam go ze sobą, kiedy przeprowadzałam się do nowego mieszkania, choć rodzice i babcia bronili go zaciekle. Porcelanowe figurki, które dziadek kupił w latach 60., licząc, że wyjedzie do Francji i da je w prezencie mieszkającej tam rodzinie, stały przez wiele lat w meblościance na honorowym miejscu, jakby miały opowiadać tę historię kolejnym pokoleniom.
Stały, bo wówczas dziadkowi nie udało się do Francji wyjechać. Czy zastanawiał się kiedykolwiek nad powrotem do miejsca, gdzie się urodził?
Nie wiem, czy zastanawiał się w taki sposób, w którym marzenia zamieniają się w realne plany i decyzje. Być może momentem temu najbliższym był właśnie ten, o którym mówimy, kiedy dziadek kupił figurki z Ćmielowa i pistacjowy serwis obiadowy z wałbrzyskiej porcelany, licząc, że propozycja wyjazdu na studia podyplomowe do Francji, stanie się powrotem do miejsca narodzin. Musiały być to rozważania na tyle poważne, że babcia zaczęła się uczyć francuskiego, przeczuwając, że mogą się one skończyć rodzinną przeprowadzką. Ani dziadek, ani prezenty nie wyjechali wówczas do Francji,bo projekt pod tytułem „studia” został storpedowany przez ówczesną władzę, która przedstawiła dziadkowi propozycję nie do odrzucenia.
Tajna współpraca?
Dziadek usłyszał, że owszem, może jechać, droga wolna, ale warunkiem miały być relacje, które miał przesyłać z zagranicy. Uznał, że byłoby to równoznaczne z pętlą, którą sam założyłby sobie na szyję i ze studiów zrezygnował. Nigdy jednak nie przestał wracać we wspomnieniach do krainy lat dziecięcych, szukać z nią kontaktu. Kilka razy udało mu się Francję odwiedzić i za każdym razem przywoził stamtąd mnóstwo prezentów, przysmaków i książek. Pamiętam, jak oglądał Rai1, tylko dlatego, że włoski przypominał mu melodię języka francuskiego. Myślę, że nie był jedynym reemigrantem, który skrycie zastanawiał się, jakby potoczył się jego alternatywny życiorys, gdzie i kim by był, gdyby wtedy, po wojnie, nie opuścił Haillicourt.
Jest taki moment w książce, kiedy siadasz z tatą i babcią i pytasz, czy dziadek był zadowolony z powrotu do Polski. Babcia odpowiada, że tak, twój tata, że nie. Ten rozdźwięk jest chyba wpisany w losy większości twoich bohaterów, którzy mieli dwie ojczyzny, dwie różne przynależne im ziemie, dwa języki?
Ta opowieść symbolicznie oddaje emocjonalną cenę, którą płacono za decyzję o powrotach. Rozdarcie, poczucie bycia pomiędzy towarzyszy wielu reemigrantom. We Francji mówi się, że kraj, w którym się urodziłeś, jest twoją ojczyzną i tak pewnie odczuwały to dzieci, które na świat przyszły we francuskich miastach i wioskach. Niektórzy moi bohaterowie porównują ten stan do rozdwojenia jaźni; zaburzenia, które zmusza cię do bronienia Polski, jeśli cokolwiek ktoś złego o niej powie i takoż samej reakcji, kiedy obrażana jest w twoim towarzystwie Francja. Za takim rozdarciem idzie zazwyczaj próba bilansu zysków i strat, który układa się rozmaicie. Gdybyśmy bowiem ocenili poziom życia, na pewno tym, którzy zostali we Francji, było łatwiej; mieli finansowe zabezpieczenie, pracę, wyposażony dom, swoje miejsce, gdzie mogli budować kapitał. Francja radziła sobie ekonomicznie dużo lepiej niż komunistyczna Polska. I politycznie Francja także była atrakcyjniejszym miejscem do życia; nie licząc incydentalnych ksenofobicznych oskarżeń, nikt Polaków we Francji nie inwigilował. Tak więc tam żyłoby się spokojniej i dostatniej, co podkreślał mój tata. To, na co zwracała uwagę babcia, to możliwość wykształcenia się i szansa awansu społecznego, które dawała Polska.
Reemigranci - jak piszesz - wyjechali windą z kopalni na górę.
Nie tylko na powierzchnię; trafili do biur i na kierownicze stanowiska. I nie jest oczywiście tak, że pozostając francuskimi obywatelami nie mogliby iść do szkoły i na studia. Ale polskie, przyzakładowe szkoły dawały im możliwość równoczesnego uczenia się i zarabiania; dostawali stypendia, mieli socjalne zabezpieczenie. Tak więc z całą pewnością finalnie pracowali lżej niż ich rodzice. W książce wymieniam stanowiska, które objęły dzieci górników i znajdziemy wśród nich między innymi urzędniczkę, intendentkę w szkole, psycholożkę, inżyniera, polityka - ludzi z wyższej klasy średniej, jeśli nie z inteligencji. Skorzystali z możliwości nauki i rozwoju, co podkreślała moja babcia. O „podwójnej tożsamości”, która pojawia się u wielu reemigrantów, można myśleć dwojako. Z jednej strony, jako o stracie, tęsknocie, poczuciu rozdarcia. Z drugiej jednak, jako o doświadczeniu ubogacającym - reemigranci, mając dwie ojczyzny, byli pełniejsi mogąc czerpać z bogactwa Francji i stawać się ludźmi bardziej barwnymi.
Po co pisze się takie historie? Po to, by ocalić pamięć, poznać swoje korzenie i rodzinne tajemnice, przedstawić ciekawe losy. A może wszystkie odpowiedzi są prawdziwe?
Zanim zaczęłam pisać tę historię, przez całe lata ją odgrzebywałam. Chciałam wiedzieć, wypełnić pustkę i poznać przeszłość mojej rodziny ze szczegółami. Miałam świadomość, że pochodziła z Francji, znałam podstawowe fakty, wśród nich ten, że pradziadkowie z dziećmi wrócili po wojnie pracować w kopalni na ziemiach odzyskanych. Ale na pytania szczegółowe, dlaczego, jak to się stało, nie umiałam odpowiedzieć. Chciałam zrozumieć, co sprawiło, że członkowie mojej rodziny przyjechali tutaj, do Polski i zaczęli pisać nowy rozdział w naszych losach. I tak odkryłam, że to nie była pojedyncza historia awanturniczej rodziny Suławów, która nagle stwierdziła, że wsiądzie do towarowego pociągu i z bogatej Francji przyjedzie do zrujnowanej Polski. Że to nie przypadek, żadna jednostkowa fantazja, a doświadczenie, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy osób. I wtedy zadałam sobie pytanie, jak to możliwe, że o tym do tej pory nie słyszałam. Tak odkrywałam powoli, że za historycznymi faktami kłębią się skrajne emocje, pełno jest nadziei, rozczarowań, frustracji i wiary; uczuć, które zaczynają układać się w uniwersalną opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca, poszukiwaniu tożsamości i budowaniu świadomości, która pozwala człowiekowi uznać, że coś jest jego domem, a coś już nie jest. Tak zrodziła się opowieść o tęsknotach, ale także o tym, jak bardzo błędne jest nasze myślenie o nas, jako o monokulturowym kraju, jednonarodowym środowisku. Moja rodzinna historia stała się częścią większej opowieści, której świadkowie wciąż żyją, ale boją się, że wraz z nimi i ich osobistą pamięcią, nic po tamtej historii nie zostanie.
Mają żal?
Żal wymazywania i niepamięci historii pół miliona Polaków, którzy wyjechali do Francji, a z których później kilkadziesiąt tysięcy wróciło po II wojnie światowej do Polski. Wróciło, bo było patriotami, bo chciało odbudowywać kraj. To całkiem ładny kawałek historii, z której moglibyśmy być dumni; pokazuje bowiem, jak potrafimy brać sprawy we własne ręce, i kiedy jest źle, nie ma za co żyć i brakuje pracy, pakujemy walizki, rodzinę i ruszamy do kraju, w którym nigdy nie byliśmy, nie znamy jego języka i zwyczajów. W tym obcym kraju, gdy wybucha wojna, chwytamy za broń i wstępujemy do partyzantki. A później, gdy ojczyzna ponownie wzywa do siebie, znów pakujemy życie do walizek i ruszamy z powrotem, by pomóc jej dźwignąć się z gruzów.
I tu jesteśmy na początku tej opowieści. Jest rok 1918, a w Polsce nie ma niczego, za to jest nadto ludzi. I z tego "nadto" kilkaset tysięcy zdobywa się na wielką odwagę i wyjeżdża do Francji.
To była gigantyczna odwaga podszyta desperacją. Kiedy czytałam pamiętniki emigrantów, nie trafiłam nigdzie na relacje, w których ktoś epatowałby przerażeniem czy strachem. To raczej narracja, która mówi, że - posługując się ówczesnym językiem - „tak im się bieda za pazury wgryzła”, że postanowili wyjechać, zacząć wszystko od początku w kraju, którego do tej pory nie znali. Polacy sobie bardzo dobrze w tym nieznanym kraju poradzili, byli cenionymi pracownikami, nieraz stawianymi za wzór. Francja do dziś pamięta i jest wdzięczna za postawę Polaków w czasie II wojny światowej, kiedy 40 tysięcy rodaków wstąpiło do francuskiej partyzantki i dokonywało czynów bohaterskich, które często przypłacali życiem.
Mówisz, że polscy pracownicy byli doceniani, ale też należeli do grupy najsłabiej wynagradzanych, choć prawo mówiło o równości warunków pracy i płac.
To była równość na papierze. Nieznajomość języka, umowy, w których były teksty pisane „drobnym druczkiem”, wprowadzały zamęt i niezrozumienie. Szybko okazywało się, że finansowa równość uzależniona jest od klasy czy kategorii, do której należał pracownik. Tych kategorii było dziesięć, a Polacy zawsze należeli do najniższych, najgorzej płatnych, a równocześnie związanych z najgorszymi stanowiskami pracy. Pensje były zależne nie tylko od liczby przepracowanych godzin, ale od norm. Jeśli pracownik ich nie wyrobił, nie dostawał na koniec tygodnia pełnej wypłaty. Suma była niższa niż ta, którą zarabiał francuski pracownik, ale wciąż było to więcej niż mogliby zarobić w Polsce. Żyło się skromnie, ale sobie radzono, wiele rodzin próbowało reperować domowe budżety krawiectwem czy przydomowym ogródkiem. Sporo rodzin potrafiło zaoszczędzić - wkładało pieniądze do kopert i wysyłało do Polski, to była inwestycja w przyszłość, w ziemie, w dom. Kiedy popatrzymy na zdjęcia, które Polacy robili sobie we Francji, to nawet zakładając, że do fotografii wybieramy zazwyczaj najlepsze ubrania, to jednak pokazują, że takowe mieli. Gromadzili małe majątki i z tymi majątkami wracali do Polski. Moja babcia zapakowała pół wagonu mebli, inni zabierali rowery, akordeony, nawet samochody.
Polska nie była jednak krajem mlekiem i miodem płynąca, tak, jak opisywał nasz nadwiślański kraj francuski dziennikarz.
Doskonały przykład propagandowego tekstu. Francuski dziennikarz, komunista, spędził dwa tygodnie w Polsce i spod jego rąk wyszedł reportaż pełen kuriozalnych opowieści. Ziemie odzyskane w jego opisach stały się krainą mityczną, w której produkty były lepsze i tańsze od francuskich, sklepy stały wypełnione po brzegi towarem, tanim i dostępnym, na półkach można było znaleźć wszystkie rodzaje pieczywa, kiełbas, szynek. Stołówki w zakładach pracy były oczywiście doskonale wyposażone, mieszkania ciepłe, wygodne, a ludzie szczęśliwi. I nawet gdybyśmy przyjęli, że części osadników na ziemiach odzyskanych udawało się znaleźć wygodne lokum i dobrą pracę , stopień podkolorowania świata przedstawiony w tej publikacji jest wysoce absurdalny.
Czyli szklanych domów nie było?
Mieszkania dla reemigrantów często nie tylko że nie były przygotowane, ale niemal co wyszabrowane. Z relacji rodzinnych wiem, że moja rodzina była zadowolona, dostała połowę domku ze spadzistym dachem, z drewnianym płotem, ogrodem, w którym stały trzy grusze. Dom był położony nad miastem, pod lasem, przy malowniczej uliczce i mógł się podobać. Ale to jest jedna z tych nielicznych opowieści, która wygląda tak dobrze; większość to historie mniej lub bardziej dramatyczne. Jedna z rodzin dostała ładny dom, ale by do niego dotrzeć, trzeba było przejść przez teren, gdzie mieszkali radzieccy żołnierze, którzy po zmroku często zaczepiali młode dziewczyny. Niektóre domki były bez mebli, w innych nocą wychodziły robaki, a jeszcze inne były jeszcze ciepłe po Niemcach, którzy je opuścili. Dość krępujące było jeść czy spać na cudzym.Pewnej rodzinie obiecywano dom, z którego lada dzień mieli się wyprowadzać radzieccy żołnierze, ale kiedy tylko próbowali się wprowadzić, mierzono do nich z broni. Długo musieli szukać swoich miejsc na tej nowej ziemi, ale się udało, być może dlatego tak dobrze, bo organizowali się sami, pomagali sobie nawzajem. Tak powstawały enklawy mieszkaniowe zwane Małymi Francjami albo Małymi Paryżami.
I wyróżniali się wśród Polaków. Często słyszeli określenie: „Francuzik” i chyba było ono lekko pejoratywne?
To ten rodzaj niechęci, która karmi się zwykle zazdrością. Wyróżniali się w licznych aspektach, choćby ubiorem. Kiedy czasem patrzę na zdjęcia umorusanych górników z lat 40. czy 50. łatwo rozpoznaję, który przyjechał z Francji, bo nosi kaszkiet albo fular. Kobiety ubierały krótsze spódnice, nosiły modniejsze kroje sukienek, czasami kapelusze, które finalnie trafiały do lokalnego teatru, bo nie nadawały się do chodzenia po polskiej ulicy. Dzieci ubierano w podkolanóweczki i dziergane sweterki, które się brudziły i niszczyły w naszym klimacie. Wyróżniali się obyczajowością, otwartością, łatwością w nawiązywaniu kontaktów. Ta francuska swoboda bardzo kontrastowała z dystansem i wycofaniem Polaków. Inność była w większej laicyzacji Francuzów, którzy nie chodzili do kościoła, bardziej kultywując ideę spotkań i biesiadowania niż rytuały religijne. Przeczytałam, że zabawa w piątek była dla nich jak msza w niedzielę, uroczysta i obowiązkowa, trzeba było koniecznie iść. Potrafili celebrować, tańczyć, śpiewać, grać. I w końcu wyróżniali się także politycznymi postawami, nie dlatego, że popierali komunistyczną władzę, ale dlatego, że był w nich silny pęd do aktywizmu - chciało im się zakasać rękawy i pracować na rzecz lokalnej społeczności.
To jest to inne pojęcie komunizmu, z którym wrócili z Francji?
Tak, odnoszące się do źródłosłowia, czyli bycia razem, wspólnoty i pracy, która ma sprawić, by żyło się wszystkim lepiej. Francuzi chcieli pracować lokalnie, tak, by załatwić ludziom autobus do pracy, szatnie dla kobiet czy lżejsze warunki dla ciężarnych. Od wielkiej polityki bardziej interesowało ich założenie sklepu, stworzenie teatru, klubu dla młodzieży czy drużyny sportowej. A że czasy i władza były wówczas takie, a nie inne, to te działania także znajdowały się w orbicie jej starań. Jedna z moich rozmówczyń powiedziała mi, że ich celem był powrót do Polski i zaangażowanie się w odbudowę Polski takiej, jaka wtedy była. Czekanie, aż trafi się wymarzona, idealna Polska, która nie będzie budziła żadnych kontrowersji ideowych było w jej opinii mrzonką.
Krytyka Francuzów za romans z władzą komunistyczną była przesadzona?
Ta historia jest doskonałym przykładem tego, jak bardzo niewymiarowe, niejednoznaczne są nasze postawy i często o tym, czy podejmujemy jakieś działanie, które po latach może zostać zinterpretowane jako polityczne, decyduje coś innego. Decyzje nie wynikają zawsze z jasnych wykrystalizowanych poglądów, z którymi bez zastrzeżeń się identyfikujemy. Francuzi mieli całkiem inne pojęcie słów: lewica, komunizm, socjalizm, co sprawiało, że podejmowali szereg bardzo niejednoznacznych wyborów. Czasami wierzyli, bo dali wiarę słowom i hasłom o równiej pracy i płacy dla wszystkich, a później, gdy przekonywali się, że słowa polityków nie znajdują poparcia w czynach, ostro krytykowali ludową władzę. Nie chciałabym, aby ktokolwiek oceniał ich pochopnie, wrzucał do szufladki, do której nie należą i nie pasują.
Wielu reemigrantów chciało wrócić do Francji niemal natychmiast, inni marzyli o tym przez lata, kolejni może tylko zastanawiali się, jakby to było. Ty również odbyłaś podróż do domu dziadka w małej miejscowości Haillicourt. Planowałaś to od początku?
Miałam takie poczucie, że potrzebne jest domknięcie tej opowieści. Nawet jeśli nie jest ono potrzebne czytelnikowi, mnie tak. Chciałam zobaczyć miejsce, które mój dziadek ma zapisane w akcie urodzenia, a które kojarzyłam ze zdjęć i opowieści. Pojechałam samotnie z przekonaniem, że to jeden z tych momentów życia, gdzie można postawić kropkę, albo spiąć klamrą coś, co rozpoczęło się długo długo wcześniej. Haillicourt leży na końcu świata, od głównej stacji autobus jedzie tam niemal godzinę, podczas której mija się ponad dwadzieścia przystanków, a w miarę mijania za oknami robi się całkiem pusto. Z czasem pojawiają się górnicze osiedla z cegły ciągnące się długimi rzędami po horyzont. Dom dziadka stoi na końcu niewielkiej uliczki, obok dwóch hałd. Dotarłam po południu, była jakaś 15. Biłam się z myślami, ale kiedy w końcu zadzwoniłam, nikt nie otworzył. Grupka dzieci, które wybiegły z podwórka, były szczerze zachwycone, że przyjechałam zobaczyć dom dziadka. Dobrze mieć w pamięci taki moment.
Co ta książka w tobie zmieniła?
Utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja polifoniczna tożsamość ma sens, jest uzasadniona. Że moja wrażliwość związana z Francją, instynktowne zainteresowanie tamtym krajem, nie są próbą podpięcia się pod coś, co nie jest moje. Ten kraj to nie jest obce mi miejsce, ale takie, które spaja losy całej grupy Polaków, która tam trafiła. To ważny kawałek historii, z której można być dumnym.