Byłem hodowcą tylko na papierze. Pieskami zajmowała się moja żona - mówi Roman G. W Dobrczu zgotowano 170 zwierzętom piekło. Mieszkańcy wsi tylko czuli odór.
Sprzedaż psów w hodowli szła coraz gorzej - Izabela Ch.-G. wypowiedziała te słowa wstając z ławy oskarżonych w Sądzie Rejonowym w Bydgoszczy. Głowę miała spuszczoną. Twarz zakrywały jej długie siwe włosy. Ze spuszczonymi rękami, złączonymi dłońmi zaczęła składać wyjaśnienia.
Mąż się załamał
W poniedziałek, czwartego września na sali sądu słów oskarżonej słuchali - poza sędzią i prokuratorem - dziennikarze oraz publiczność. To kilka osób, miłośników zwierząt, którym sąd zezwolił na pozostanie na sali rozpraw, ponieważ nie mają statusu świadków. Pozostałych, tych którzy mieli składać osobne zeznania, wyproszono na korytarz.
Wszystko dlatego, by wyjaśnić, co tak naprawdę działo się w hodowli rasowych psów i kotów w Dobrczu pod Bydgoszczą. W lutym tego roku, kiedy wkroczyła tam policja oraz działacze na rzecz dobra zwierząt, czworonogi były bliskie śmierci. Niektóre zdychały brodząc we własnych odchodach.
- Mąż przeszedł załamanie - wyjaśniała Izabela Ch.-G. - Po śmierci jego ojca stał się smutny, przestał mi pomagać w pracy w hodowli. Do tego doszła ciężka grypa. Potem, na początku roku przewróciłam się - zawiesiła głos. - Robiłam wszystko, by zwierzęta były w jak najlepszym stanie, by było im dobrze.
Z sali padło pytanie: - Czy to prawda, że zaraz po zatrzymaniu przez policję powiedziała pani, iż kiedy tylko sprzeda dom, rozwiedzie się z mężem?
Izabela Ch.-G. zaprzeczyła stanowczo. Jej obrońca powiedział, że klientka nie będzie odpowiadała na pytania stron i ograniczy się do wygłoszenia oświadczenia.
Hodowla w podbydgoskim Dobrczu działała legalnie, a jej właściciele udzielali się w stowarzyszeniu zrzeszającym hodowców. Zwierzęta mieszkały w ciemnościach, w małych skrzynkach i klatkach. Od miesięcy nie wychodziły na świeże powietrze. Ponad 40 umieszczono w dwóch pokoikach. Pozostała setka przebywała w budynku gospodarczym. Za jednego szczeniaka właściciele kasowali 1,5 tysiąca złotych.
Hodowla mieściła się przy głównej ulicy tej podbydgoskiej miejscowości. Posesję przed wścibskimi spojrzeniami sąsiadów odgradza rząd wysokich iglaków. Podwórko było zaniedbane. Jeszcze kilka dni po zlikwidowaniu hodowli słychać tam było szczekanie i piszczenie psów. Później zrobiło się cicho i spokojnie.
Gdyby człowiek wiedział...
- Najgorzej było latem - opowiada jeden z mieszkańców Dobrcza, którego dom znajduje się tuż obok. - Gdy zawiał wiatr, czuć było okropny smród. Jednak nie podejrzewaliśmy, że te psy żyją tam w aż takich strasznych warunkach.
W okolicy huczało od plotek. Mieszkańcy nazywali to miejsce twierdzą i bunkrem. Nikt nie miał tam wstępu. Właściciele nie odbierali poczty, nie płacili też rachunków.
- Gdyby człowiek wiedział, co tam się wyprawia, to jakoś by zareagował wcześniej - dodaje inna mieszkanka. - Jakim trzeba być podłym, aby coś takiego robić zwierzętom? W głowie się to nie mieści. Mam nadzieję, że za to odpowiedzą.
Wójt Krzysztof Szala twierdzi, że do urzędu gminy nie docierały wcześniej żadne skargi, że u państwa G. dzieje się coś złego: - Co pewien czas ktoś widział jakieś ogłoszenia w internecie, że można tu u nas kupić szczeniaki. I to wszystko. My nie mamy prawa kontrolować takich miejsc.
Zaczęło się w styczniu. Stowarzyszenie o swoich podejrzeniach powiadomił jeden z weterynarzy, do którego drugi raz trafił ten sam chory buldożek francuski. - Nastawiliśmy się na kontrolę z możliwością odebrania kilku zwierząt, gdyby rzeczywiście warunki ich trzymania były nieodpowiednie - zaraz, kiedy sprawa wyszła na jaw mówił Grzegorz Bielawski z Pogotowia dla Zwierząt. - To, co zastaliśmy na miejscu, przerosło nasze największe obawy. Byłem w wielu hodowlach, zabierałem wiele zwierząt z jednego miejsca, ale tak makabrycznych warunków nie widziałem nigdy! Psami nikt się nie zajmował. Kotami także. Leżały w brudzie, odwodnione, bez pomocy lekarskiej...
W Dobrczu hodowano m.in. yorki, shih tzu i maltańczyki. Zwierzęta żyły i spały na własnych odchodach. To w takich warunkach rodziły kolejne młode Wymagały opieki Większość zwierzaków wymagała opieki weterynaryjnej. Mają zapalenie spojówek, grzybicę, ropiejące rany, były oblepione odchodami. Rodziły kolejne młode i umierały na oczach właścicieli. Te psy, które przeżyły, trafiły do domów tymczasowych w Bydgoszczy, Toruniu, Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu. Przed nimi długa droga powrotu do normalności.
W najgorszym była ich psychika. Psy nie wiedziały, co to znaczy spacer. Gdy były wyprowadzane na dwór, po prostu stały i nie ruszały z miejsca. Były przerażone i bały się ludzi. Dlatego tak ważne, aby wszystkie znalazły się w rodzinnych domach, które nauczą je normalnego życia. W niektórych przypadkach nie obeszło się bez porad zwierzęcych psychologów.
Z pomocą ruszyło wiele innych organizacji. Obojętne nie pozostały także firmy w regionie. Przychodnia „Cztery Łapy”, Salon pielęgnacji dla zwierząt „Rufi” i Psi Salonik z Bydgoszczy organizują zbiórkę darów. Karmę, podkłady higieniczne, szampony, koce, legowiska i zabawki można przynosić do budynków przy ulicy Bora-Komorowskiego 17, Kormoranów 12A oraz 11 Listopada 16, także Salon fryzjerski dla Psów „Bryś”.
- Nie zajmowałem się hodowlą. Hodowcą byłem tylko na papierze. Bardzo proszę o wszelkie sprawy dotyczące psów pytać żonę - oświadczył w sądzie Roman G. - Sam skupiłem się na budowie domu. Całymi dniami jeździłem po hurtowniach w poszukiwaniu tanich materiałów budowlanych. Pieski widziałem na podwórzu. Biegały, wyglądało, że mają się dobrze.
Dwa związki i weterynarz
Małżeństwu G. grozi kara do 8 lat więzienia za oszustwa, których dokonywanie zarzuca im prokuratura. Na liście instytucji i osób pokrzywdzonych są dwadzieścia cztery nazwiska. Klienci, którzy przyjeżdżali do Dobrcza, nie mieli dostępu do miejsca, w którym przebywały wszystkie zwierzęta. Przynoszono im tylko zamówione psy i koty, przygotowane do sprzedaży.
Wśród poszkodowanych jest również Marcin K., który przyjechał do Dobrcza z Gdyni we wrześniu ubiegłego roku, żeby kupić buldoga francuskiego.
- Już na samym początku, kiedy przyjechaliśmy ze znajomymi na posesję, uderzył nas smród, fetor. Myślałem jednak, że to normalny zapach wsi, nie wiedziałem, iż może to oznaczać, że w hodowli dzieją się jakieś złe rzeczy.
Szczeniak Marcina K. zaraz po przewiezieniu do nowego domu na Pomorzu, zaczął zachowywać się dziwnie. - Miał czarne kropki w uszach. Okazało się, że to świerzb. Zwymiotował żywymi robakami. W klinice weterynaryjnej stwierdzono u niego później zakażenie bakterią występującą w glebie i brudzie.
Izabela i Roman G. przed laty prowadzili hodowlę w Bydgoszczy przy ulicy Jazgarzowej na Osowej Górze. Wtedy jeszcze byli zrzeszeni w bydgoskim oddziale Związku Kynologicznego. Wystąpili z niego jedenaście lat temu. - Zostali objęcie bardzo dużymi obostrzeniami. Mieli zakaz rozmnażania psów - dowiadujemy się z związku.
- Jeszcze teraz zgłaszają się do nas ludzie, którzy przynoszą dokumenty wyprodukowane przez panią G. Jesteśmy po prostu jako związek utożsamiani z hodowcami - przyznaje Leszek Siejkowski, prezes Związku Kynologicznego oddziału w Bydgoszczy. Dawni klienci mają problemy, bo dokumenty, metryki wystawiane przez G. nie uprawniają ich, na przykład do zgłaszania swoich pupilów kupionych z hodowli państwa G. w konkursach.
Po odejściu z bydgoskiego oddziału, hodowcy krótko byli członkami związku w Grudziądzu. Aż w 2012 roku założyli swoje stowarzyszenie i pod jego szyldem sprzedawali psy w Dobrczu.
Ważą się jeszcze losy lekarza weterynarii, który współpracował, opiekował się psami i kotami z hodowli G. - W tej sprawie trwa postępowanie wyjaśniające - potwierdza dr Andrzej Klimowski, Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej w Kujawsko-Pomorskiej Izbie Lekarsko-Weterynaryjnej.
Od decyzji w postępowaniu dyscyplinarnym zależy, czy weterynarz usłyszy zarzuty.