Rabunek w Auschwitz. 10 lat temu mówił o tym cały świat
10 lat temu cały świat mówił o kradzieży napisu „Arbeit Macht Frei” z byłego obozu zagłady w Oświęcimiu. Pomysł złodziejskiej wyprawy narodził się w Sztokholmie. Złodzieje po północy przez dziurę w ogrodzeniu weszli na teren dawnego obozu zagłady w Oświęcimiu. Jeden drugiemu szepnęli sobie na ucho, że kradzież napisu „Arbeit Macht Frei” z głównej bramy to będzie łatwa sprawa. Faktycznie, robota zajęła im 10 minut. Rabunek zauważono trzy godziny później. Rano o zdarzeniu trąbiły już światowe media na czele z amerykańską stacją CNN.
Pomysł złodziejskiej wyprawy narodził się pod Sztokholmem, w linii prostej to około 1500 km od Oświęcimia. Przy stoliczku w ogródku milionera Larsa W., popijając kawę, siedział jego kumpel Anders H. oraz zaprzyjaźniony Marcin A. To Polak, który dorabiał sobie jako budowlaniec u zamożnych Szwedów. Kto pierwszy rzucił myśl o kradzieży z Oświęcimia? Potem każdy z tej trójki uczestników pogawędki obarczał pozostałych inicjatywą skoku na zabytek z listy światowego dziedzictwa UNESCO.
Do kolekcji milionera
Nie było tajemnicą, że Lars W. zbierał pamiątki z czasów wojny, miał w willi portrety Adolfa Hitlera, flagę ze swastyką, odznaczenia i gadżety z okresu nazizmu. Ciągnęło go w tę stronę. Jeden ze świadków napomknął potem, że Lars W. chciał mieć oryginalny napis z Auschwitz i planował go umieścić jako pergolę na kwiaty w ogrodzie jednej ze swoich posiadłości.
W Szwecji Lars W. był znaną postacią. W 1994 roku został liderem neonazistowskiej Nordyckiej Partii Krajowej. Należał też do Frontu Narodowo-socjalistycznego, który chciał obalenia demokracji na drodze parlamentarnej. Siedzący z nim przy stoliku Anders H. do 1999 r. był przywódcą tej faszyzującej organizacji.
Łączyła ich też kobieta. Sofia H. Najpierw była żoną Andersa, potem formalnie związała się z Larsem, ale dalej utrzymywała bliskie relacje z pierwszym mężem.
Co więcej, obaj mieli też wspólne interesy. Lars był kuratorem Andersa oraz zameldowanego w Szwecji Marcina A. Kurator to taki ustanowiony przez sąd opiekun, który miał obowiązek dbać o interesy finansowe swoich podopiecznych. I dbał.
Relacje Larsa i Andersa były jednak skomplikowane. Milioner oskarżał przyjaciela o kradzież pamiątek oraz zdjęcia, które miało udowodniać, że sympatyzuje z neofaszystami. Fotografia pojawiła się w mediach.
Jednak, gdy było trzeba, to Lars zabrał Andersa do Szwajcarii, z której po cichu przez granice przywieźli po 200 tys. koron szwedzkich wypłaconych z kont bankowych. W końcu porozumieli się w kwestii kradzieży z Oświęcimia.
Świadectwo historii
Historyczny napis Arbeit Macht Frei (praca czyni wolnym) pojawił się nad bramą obozu w lipcu 1940 r. Między dwie metalowe rurki przyspawano wycięte z blachy litery trzech słów i wszystko zmontowano w obozowej ślusarni. Wśród wykonawców był Jan Liwacz, więzień z pierwszego transportu do KL Auschwitz. Zachowała się relacja, że więźniowie specjalnie w ramach drobnego sabotażu lub na złość Niemcom zamontowali do góry nogami literkę „B” w słowie Arbeit (praca). Faktycznie górny brzuszek litery jest większy.
Takie napisy znalazły się także w innych obozach zagłady m.in. w Terezinie, Dachau, czy Gros Rosen. Ten nad bramą Auschwitz miał ponad pięć metrów długości, Wysokość liter sięgała 30 cm. Napis był ciężki i przymocowano do dwóch drewnianych słupów.
Po wyzwoleniu obozu w 1945 r. żołnierze radziecy postanowili zrabować napis. Załadowali go na wagon kolejowy, który miał jechać na Wschód. Przypadkowo były więzień Eugeniusz Nosal (numer obozowy 693) oraz znajomy furman zorientowali się, co Rosjanie próbują wywieźć z Polski. Postanowili działać. W ostatniej chwili przekupili strażnika pilnującego pociągu - ten przehandlował go Polakom za butelkę bimbru.
Zabytek ukryto w magistracie. Kiedy otwarto Państwowe Muzeum w Oświęcimiu, w 1946 roku, wrócił na miejsce.
Napis co pewien czas przechodził zabiegi konserwatorskie. Tuż przed 1996 rokiem dospawano rurki przy płaskowniku mocującym napis, który stał się przez to dłuższy o 15 cm. Z jednej strony mocowanie napisu było sztywne, z drugiej znalazł się zawias, co umożliwiało podniesienie konstrukcji i przepuszczenie dowolnego transportu. Muzeum postarało się o kopię napisu, która w 2006 r. była używana podczas renowacji oryginału. Jednak trzy lata późnej, gdy pojawili się złodzieje, nad bramą muzeum znajdował się już oryginał.
Ekipa z Lipna w akcji
Trzej panowie zaczęli wprowadzać w czyn swój plan. Podczas kolejnego spotkania Anders pytał Marcina A., czy mógłby - jak to określił - załatwić mu napis z dawnego KL Auschwitz. Marcin A. odparł, że zna odpowiedniego człowieka, który może to zrobić.
Miał na myśli Andrzeja S., kolegę z Lipna (woj. kujawsko pomorskie). Spotkali się we trójkę ze Szwedem. Padła kwota 10 tysięcy złotych za tę robotę.
W marcu 2009 roku pojechali do Oświęcimia, by rozeznać sytuację. Zabrali ze sobą znajomego Mirosława K., ale on się wycofał z takiej nielegalnej fuchy. Anders obiecał wspólnikom, że dostarczy samochód do transportu napisu i przeleje pieniądze na konto Marcina A. Po kilku miesiącach, jesienią 2009 roku, Marcin A. zaczął naciskać na Andrzeja S., by szybko znalazł chętnych do dokonania kradzieży. Mówił kumplowi, że Szwed się niecierpliwi.
Andrzej S. zebrał więc ekipę chłopaków z Lipna koło Torunia i okolic. Najpierw w sprawę wtajemniczono Pawła S., który miał być kierowcą ekipy do Oświęcimia. Tym razem padła kwota 20 tys. zł do podziału. Paweł S. polecił wtedy braci Łukasza i Radosława M.
Kraść mieli we trzech, a Andrzej S. miał stać na czatach.
Plany stawały się coraz bardziej realne, rosła też cena „załatwienia” napisu. Gdy na początku grudnia Marcin A. i Andrzej S. odwiedzili Andersa w Szwecji, ten mówił im już, że za „ten napis dla kolegi” będzie można dostać 120 - 125 tys. koron. Na razie Polacy dostali na tę robotę żółtego seata i 1500 koron zaliczki. Auto przewieziono promem do Polski.
Czterech złodziei, czyli bracia M., Andrzej S i Paweł S. wyruszyli z okolic Lipna 17 grudnia 2009 roku po południu.
Prosta robota w muzeum
Radosław M. w toku śledztwa nie krył, że chęć zarobienia pieniędzy przyćmiła czujność jego i brata. Opowiadał, że początkowo mieli jechać okraść jakiś były obóz zagłady na Śląsku. Już w czasie podróży dowiedział się, że chodzi jednak o Oświęcim. Sam był na bezrobociu, miał dziewczynę w ciąży, potrzebował kasy, więc wziął tę robotę. Już ruszyli w drogę, więc nie było się jak wycofać, choć dopiero wtedy poznali cel podróży.
Około 21 byli na miejscu w Oświęcimiu. Zobaczyli dziurę w betonowym murze, odgięli metalowe pręty i weszli na teren muzeum. Potem bracia M. przecięli siatkę i dwa rzędy drutów kolczastych. Robota wydawała się prosta, bo zauważyli, że jeden strażnik muzeum jest pijany, drugi gdzieś poszedł, a brama jest w bezpiecznym miejscu od stróżówki zasłonięta innym budynkiem.
Radosław M. z rodzicami i bratem byli pięć lat wcześniej na wycieczce w KL Auschwitz, znali to miejsce, ale jak przyszło co do czego, to tamtej grudniowej nocy 2009 r. wzięli się do złodziejskiej roboty bez sentymentu. Radosław M. wspiął się na bramę i nożycami próbował odciąć napis, ale zrozumiał, że tak się nie da. Szybka narada i panowie pojechali do całodobowego hipermarketu, by kupić brzeszczot do metalu i klucze nasadowe do odkręcenia śrub mocujących napis.
Ruszyli do Carrefoura w Oświęcimiu i Tesco w Tychach, gdzie wszystko kupili. Nie wiedzieli jednak, że nagrała ich kamera przed kasą. Wrócili na teren byłego obozu 30 minut po północy, ale to nie był wcale koniec ich kłopotów. Odkręcili dwie z czterech śrub podtrzymujących napis, a on wtedy pod ciężarem spadł na ziemię, aż oderwała się litera „i” ze słowa „Frei”. Straż muzeum jakoś tego nie usłyszała.
Napis wynieśli nad pobliską rzekę Sołę i pocięli go na trzy części. Kradzież zauważono o 3.30 w nocy, gdy złodzieje byli już daleko. Nad ranem wysłali sms-a do Marcina A., że wykonali zlecenie. Pojawił się u nich pod Lipnem o 10 rano. Zdjęcie łupu wysłał komórką Andersowi do Szwecji. Napis ułożyli w garażu, na posesji Andrzeja S., a potem ukryli go w ruinach domu jego babki, przykryli deskami i śniegiem.
Szwedzkie zagranie
Plan był taki, że Szwed miał odebrać napis na przeprawie promowej w Gdyni, ale gdy dwaj Polacy tam dotarli, czekali już na nich funkcjonariusze gdańskiego wydziału Centralnego Biura Śledczego.
Złodzieje i pośrednicy nie wiedzieli, że Anders rozgrywał sprawę po swojemu i kontaktował się z polską policją. Twierdził, że jest kolekcjonerem, któremu jakiś tajemnicy Polak oferuje za 300 tys. koron do kupienia skradziony napis, o którym od rana bębnią media na całym świecie. Anders sondował funkcjonariuszy, czy dostanie nagrodę, jeśli wskaże złodziei. Widać zorientował się, że na nic mu przedmiot, o którym zrobiło się tak głośno. Słowem nie pisnął o swoim udziale w kradzieży.
Policjanci z CBŚ dostali od Szweda telefon do rzekomego sprzedawcy napisu, ale on nie odbierał komórki. Na przystani promowej zatrzymano jedynie Marcina A. i Andrzeja S. Napisu ze sobą nie mieli. W tym samym czasie policjanci z Krakowa namierzyli złodziei i odzyskali skradziony zabytek. Już dobę po kradzieży znali znali nazwiska sprawców. Udało się szybko namierzyć ich komórki, trasę przyjazdu do Oświęcimia i ustalić kim są, tym bardziej że niektórzy mieli przeszłość kryminalną.
Pracownicy byłego obozu w Oświęcimiu przypomnieli sobie Szweda, który od lat zwalczał muzeum, przysyłał ze Szwecji pisma ludzkimi włosami, założył nawet stronę pornograficzną i na niej umieścił nagie postacie i pracowników muzeum. Ten wątek nie miał jednak związku z Andersem H., który jako jedyny umknął śledczym. Nie minęło kilka dni, a krakowski sąd wydał za nim Europejski Nakaz Aresztowania. Szweda zatrzymano w lutym 2010 r. i przekazano polskiej prokuraturze.
W drodze pomocy prawnej przesłuchano Larsa W. Zaprzeczył, by zlecił kradzież i że to wszystko są pomówienia.
- Nie chciałbym nawet za darmo tego napisu, to wielkie nieszczęście, że go ukradli, bo to symbol ludzi, z którymi się strasznie obchodzono i zabijano ich w bestialski sposób - zeznał Szwed. Twierdził, że to wszystko był pomysł Andersa H., a jego przyjaciel od dawna się leczy i nie należy traktować go poważnie. Jeśli to on jednak zlecił kradzież to dla sławy i by stać się celebrytą.
- Anders wspominał w jednej gazecie, że chce dokonać zamachu stanu w Szwecji i na naszego premiera. To wskazuje na jego brak rozumu - zeznawał Lars W. Krakowska prokuratura wysłała materiały szwedzkim śledczym w sprawie Larsa W, ale po pierwszym przesłuchaniu jego sprawę w Szwecji umorzono. Tamtejszy wymiar sprawiedliwości uznał, że brak dowodów, że Lars W. nakłaniał kogoś do kradzieży napisu z Oświęcimia. Anders H. jednak to właśnie jego obciążał i mówił, że Lars był gotowy dać od 500 tys. do miliona koron za zdobycie napisu z KL Auschwitz. W zeznaniach faktycznie pojawił się też wątek zamachu na szwedzki parlament i premiera.
- Ja się od tym dowiedziałem przed kradzieżą i zgłosiłem szwedzkiej policji, ale nikt nie brał tego na poważnie. Po kradzieży w KL Auschwitz pojawiły się informacje sugerujące, że pieniądze ze sprzedaży obozowego napisu miały sfinansować działania poważnie szkodzące ludziom ze Szwecji. Zamach miał być planowany przez jedną z grup neofaszystowskich. Członkowie szwedzkiego parlamentu mieli być ostrzelani, a przed mieszkaniem premiera Fredrika Reinfelda planowano podłożenie bomby - nie krył Anders H. Żalił się w listach do byłej żony Sofie, że w polskim areszcie przeżył trudne chwile, schudł w ciągu pół roku 16 kg, bo jadł tylko ziemniaki i pił wodę.
Przyznał się do winy, ale starał się siebie wybielić i obciążyć Polaka Marcina A., który, jak mówił podniósł do 300 tys. koron szwedzkich cenę za wykonanie zlecenia. Ostatecznie Anders H. dostał wyrok za nakłanianie do kradzieży: dwa lata i osiem miesięcy więzienia. Uzgodniono, że karę odbędzie w Szwecji. I tak się stało.
Pośrednik, czyli Marcin A. usłyszał wyrok dwóch lat i sześciu miesięcy więzienia. Wyroki za samą kradzież dostali pozostali Polacy. Andrzej S. dwa lata i cztery miesiące, Paweł S. półtora roku, Radosław M. dwa lata i cztery miesiące, a jego brat Łukasz M. - dwa i pół roku.
Prokurator wspomina
Prokurator Piotr Kosmaty, który nadzorował śledztwo w sprawie kradzieży, mówi dziś, że to była nietuzinkowa sprawa z uwagi na presję społeczną i zainteresowanie mediów z całego świata. - Ale może i dziś być przykładem dobrej pracy policjantów i funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Od zdarzenia do prawomocnego wyroku na trzech złodziei minęły ledwie trzy miesiące - zauważa. Teraz po latach uśmiecha się, wspominając poczynania sprawców.
- To nie byli fachowcy. Na czatach stał ten, który miał gigantyczną wadę wzroku, minus siedem dioptrii. Potem okazało się, że złodzieje nie mają odpowiednich narzędzi, by ukraść napis. Gdy pojechali do marketu kupić brzeszczot, nagrały ich kamery. Gdy w końcu odczepili napis, on runął z hukiem, że omal nie zbudził połowy Oświęcimia.
- Zostawili mnóstwo śladów. W aucie były rachunki z marketu, na portalu nasza klasa chwalili się, że są ważnymi personami, w końcu z telefonu wysłali sms-y i zdjęcie napisu do Szweda - wspomina Kosmaty.
- Może to zabrzmi nieskromnie, ale rozpierała mnie duma, gdy podpisywałem dokument, że zwracamy do oświęcimskiego muzeum oryginał odzyskanego napisu - nie kryje Kosmaty.
Oryginał był w fatalnym stanie. Złodzieje pocięli go na trzy fragmenty, wygięli i połamali metalowe rury. - Wiele części zostało zdeformowanych, a powierzchnia napisu zarysowana i obtłuczona - potwierdza Agnieszka Żydzik-Białek, która koordynowała proces konserwacji. Prostowanie konstrukcji odbyło się pod nadzorem mistrza ślusarskiego. - Obecnie nad bramą wejściową znajduje się kopia - podaje Bartosz Bartyzel, rzecznik prasowy Muzeum Auschwitz. Oryginał jest w magazynach.
Prok. Kosmaty przypomina sobie odmienne postawy sprawców kradzieży. Jeden z nich mówił lekceważąco o napisie, że „taki złom to on dostanie u siebie w Lipnie za 50 zł”. Drugi w areszcie zaczął czytać książki o obozach zagłady.
- Mówił, że jest z biednej rodziny, bez edukacji i dopiero po fakcie zrozumiał co zrobił, gdy sobie poczytał o tysiącach ofiar mordowanych w tym obozie dzieciach. Przeszedł pewnego rodzaju przemianę i żałował swego czynu - wspomina prokurator Kosmaty.