Rafał Brzozowski: Telewizja sprawiła, że nabrałem obycia i ogłady
Znamy go z prowadzenia teleturnieju „Jaka to melodia” czy talent-show „The Voice Senior”. Niedawno ukazała się jego nowa płyta „Zielone I Love You”. Nam Rafał Brzozowski opowiada jak poradził sobie z porażką na Eurowizji w 2021 roku.
- Kiedy rozmawialiśmy dwa lata temu przed Eurowizją, powiedział pan, że planuje nagranie płyty z nowoczesnymi piosenkami pop. Tymczasem „Zielone I Love You” to klasyczny swing. Co o tym zdecydowało?
- Staram się obserwować rynek muzyczny i na podstawie tego podejmuję decyzje dotyczące mojej drogi muzycznej. To prawda – nagrałem kilka piosenek w nowoczesnym stylu. Gdybym odniósł na Eurowizji jakiś spektakularny sukces z „The Ride”, to wtedy prawdopodobnie wydałbym płytę w takim tanecznym klimacie. Miałem kilka utworów w tym stylu prawie gotowych, więc może kiedyś jeszcze do nich wrócę. Kiedy jednak rozejrzałem się po naszej scenie muzycznej, zauważyłem, że prawie w ogóle nie ma na niej wykonawców swingowych piosenek w stylu Franka Sinatry, Michela Bublé czy Matta Duska. Osobiście bardzo lubię i cenię tego typu muzykę, dlatego w 2016 roku nagrałem płytę „Polskie standardy” z utworami w takim stylu, zaaranżowanymi przez Krzysztofa Herdzina. Stąd też po namyśle postanowiłem stworzyć album z autorskimi nagraniami utrzymany w swingowej konwencji.
- Piosenki na „Zielone I Love You” napisał Tomek Szczepanik z grupy Pectus. Jak doszło do waszej współpracy?
- Tomek jest moim przyjacielem. Spotykaliśmy się więc towarzysko: raz wyskoczyliśmy porozmawiać na przysłowiowe piwko, a kolejny – pojechaliśmy na wspólne krótkie wakacje. Opowiadałem mu wtedy o różnych swoich życiowych doświadczeniach, głównie o mniej lub bardziej udanych relacjach z kobietami, ale także o tym, co mnie w muzyce inspiruje i jakie mam podejście do świata i do show-biznesu u progu czterdziestu lat życia. Pewnego dnia, jego żona, która jest moją menedżerką, wpadła na pomysł, aby napisał on dla mnie piosenki na nową płytę. Ponieważ przedyskutowaliśmy niejeden wieczór, Tomek zasugerował, aby to były swingowe kompozycje. „Jeśli to będzie w klimacie Franka Sinatry, Zbyszka Wodeckiego i Andrzeja Zauchy – to jak najbardziej” – odparłem. Tomek zamknął się wtedy na dwa tygodnie w domu i stworzył w oparciu o tonacje, w których według niego najlepiej śpiewam, kilka piosenek. Okazało się, że ma niesamowity potencjał kompozycyjny. Idealnie odczytał wszystkie moje intencje. Kiedy odsłuchiwałem te utwory, absolutnie wszystko się w nich zgadzało.
- Swing to niedzisiejsza muzyka. Co pana w niej fascynuje?
- Jeśli o mnie chodzi, to uwielbiam harmonie i melodie. Tymczasem w dzisiejszym popie tego brakuje. Wszystkie piosenki, które słychać teraz w radiu, są w moim odczuciu do siebie bardzo podobne. Czasem wręcz nie jestem w stanie odróżnić jednego wokalisty od drugiego. Oprócz tego prym wiedzie hip-hop. Dlatego tęsknię za piosenkami sprzed lat. Kiedyś, żeby śpiewać, trzeba było mieć pojęcie o muzyce i dużą muzykalność, a kompozycje były tworzone przez wybitnych twórców zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Dzięki temu w ówczesnych przebojach były takie teksty, harmonie i melodie, które zapamiętaliśmy na lata. Dlatego postanowiłem wrócić do tych niedzisiejszych brzmień.
- Nie martwi pana, że radio nie zagra tych piosenek?
- Absolutnie nie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że „Zielone I Love You” to produkt niszowy. Jestem jednak już w takim momencie kariery, że nie muszę się tym przejmować. Swoje przeżyłem i zaobserwowałem – dlatego mam się czym dzielić ze słuchaczami. A jako artysta muszę być wierny temu, co mi w duszy gra.
- Śpiewa pan te utwory zupełnie inaczej niż „The Ride” czy wcześniejsze pana przeboje. Z czego to wynika?
- Między popową a taką orkiestrową produkcją są potężne różnice. W tym pierwszym przypadku nagrywa się wokale po kilka razy do stworzonych w większości na komputerze aranżacji, a w tym drugim – śpiewa się do żywego instrumentu i frazuje razem z orkiestrą, po to, by przekazać w głosie głębokie emocje. Może dlatego właśnie to wszystko brzmi zupełnie inaczej.
- W niektórych utworach z płyty śpiewa pan niemal jak Zbigniew Wodecki. To hołd dla tego artysty?
- Już jako młody chłopak słuchałem takich utworów, jak „Izolda” czy „Zacznij od Bacha”. I te piosenki bardzo mi się podobały. Po wielu latach poznaliśmy się i zaprosiłem Zbyszka do nagrania wspólnej piosenki. To było dla mnie spotkanie z muzycznym guru i wielkie wyróżnienie. Dlatego tak bardzo przeżyłem jego zdecydowanie przedwczesną śmierć. Potem nastąpił wielki boom na jego muzykę i okazało się, że ludzie chcą ponownie słuchać jego nagrań. Dlatego kilka piosenek stworzonych na moją nową płytę zostało skomponowanych tak, abym po swojemu mógł zaśpiewać w jego klimacie. Oczywiście nie naśladuję go, bo to nie miałoby sensu. Cieszę się jednak z tych skojarzeń, bo przecież Zbyszek był moim idolem. Tak naprawdę to już dawno śpiewałem piosenki w jego stylu. Dopiero teraz dostałem jednak kompozycje, w których w pełni mogłem się tak zaprezentować.
- Do śpiewania swingu pasuje elegancki garnitur – i taki właśnie ma pan na sobie na okładce płyty. Szyje pan tego typu ubrania na miarę?
- Nie mam takiej potrzeby. Mój kolega Sławek Uniatowski, który wykonuje podobną muzykę, musi to robić, bo ma dwa metry wzrostu. Ja jednak jestem dosyć „wymiarowy”, więc kupuję gotowe garnitury w jakimś sklepie czy salonie. Elegancki styl w tej muzyce jest absolutnie ważny – bo zależy mi na spójnym wizerunku z muzyką, którą wykonuję. Chciałbym, aby „Zielone I Love You” było dla mnie nowym otwarciem. Dlatego planuję stworzyć z tych piosenek program, w którym będą moje autorskie utwory i polskie standardy, którymi oddam hołd moim muzycznym idolom. Taki mam teraz pomysł na siebie.
- „Zielone I Love You” to swego rodzaju podsumowania pana życiowych perturbacji z ostatnich lat. Dlaczego zdecydował się pan na nie akurat teraz?
- Po pierwsze: w zeszłym roku skończyłem czterdzieści lat. Po drugie: dwa lata temu podjąłem wspólnie z moją ówczesną narzeczoną decyzję, że rozstajemy się za obopólną zgodą, bo po prostu nam nie wyszło. Do tego była Eurowizja, za sprawą której naczytałem się w internecie wielu niepochlebnych opinii o mojej osobie, a z którymi ciężko było mi się zgodzić. To wszystko sprawiło, że przemyślałem moje podejście do życia, muzyki i świata oraz do relacji z kobietami, Opowiedziałem o tym Maćkowi Jadowskiemu, a on zgrabnie zamienił te moje refleksje na teksty poszczególnych piosenek. Akurat skończył się mój kontrakt z wytwórnią fonograficzną, nic mnie więc nie wiązało i mogłem nagrać dokładnie takie utwory, jakie chciałem.
- W utworze „Zagrajmy w wojnę” opisuje pan jak mężczyzna i kobieta toczą ze sobą w związku nieustanną walkę. Dlaczego tak się dzieje?
- To temat do dyskusji dla psychologów. Obaj jesteśmy dorosłymi mężczyznami i doskonale wiemy, jak to czasem jest z kobietami i mężczyznami w związkach. To nie są tylko moje doświadczenia, ale też ludzi, których znam i z którymi się spotykam. Ten schemat nieustannie się powtarza. Są takie sytuacje, że szarpiemy się w związkach i jedno próbuje drugie przeciągnąć na swoją stronę. Kiedy dochodzą do tego dzieci, ludzie męczą się latami ze sobą, by dopiero u schyłku życia stwierdzić, że te przepychanki były w sumie bez sensu.
- Czyli lepiej się rozstać, kiedy coś nie wychodzi, jak śpiewa pan w „Łudzę się co noc”?
- Czasem tak. Sam miałem takie doświadczenie, kiedy kładłem się spać do łóżka, mimo że oboje wiedzieliśmy, że między nami nie jest dobrze, to łudziliśmy się, że jakoś to będzie. Trzeba w pewnych sytuacjach mieć odwagę dokonywać trudnych wyborów. Mimo, że byliśmy ze sobą blisko, to czuliśmy, że dzieli nas wielka przepaść. Ta piosenka jest po to, żeby pokazać, iż takie rzeczy się często dzieją. Teraz mam mnóstwo wiadomości od moich znajomych, którzy słuchają mojej płyty i płaczą nad nią, bo w przeglądają się w tych tekstach, jak w lustrze. Dzieje się tak, ponieważ te utwory są po prostu prawdziwe.
- Tytułowy utwór „Zielone I Love You” portretuje kobiety, które perfidnie wykorzystują finansowo mężczyzn. Spotkał pan takie?
- Często. Kiedy rozstałem się ze swoją narzeczoną, zacząłem się spotykać z innymi kobietami. I od razu zauważyłem, że są wśród nich takie, które interesują konkretne korzyści. Nie zawsze materialne. Czasem liczą, że pokazując się tu i tam ze mną, coś na tym zyskają. „Zielone I Love You” to piosenka o kobietach, które dla pieniędzy zrobią wiele. Mam kilku kolegów, którzy przeżyli takie historie i zostali delikatnie mówiąc oszukani.
- W piosence tej dostaje się też mediom społecznościowym. Nie ma pan Instagrama i Facebooka?
- Oczywiście, że mam. Są osoby, które mimo tego, iż nie tworzyły swojej kariery w oparciu o media społecznościowe, świetnie się odnalazły w świecie internetowym. Choćby Asia Koroniewska i Maciek Dowbor, Krzysiek Ibisz czy Czarek Pazura. Dzięki temu mają fajny kontakt z młodymi ludźmi, a ich kariera wkroczyła na zupełnie nowe przestrzenie. Jeśli o mnie chodzi, to czuję się trochę z boku tego wszystkiego: coś tam piszę i wrzucam, ale mógłbym obejść się bez Facebooka i Instagrama. Potrzebuję bowiem dużo prywatności.
- Poza tymi gorzkimi utworami są na płycie optymistyczne piosenki – „W kinie” czy „Kiedy się ze mną droczysz”. To spojrzenie w przyszłość?
- „Kiedy się ze mną droczysz” opisuje sytuację, w której kobieta i mężczyzna przekomarzają się ze sobą, bo mają fajną więź emocjonalną. Nie ma w tym nic negatywnego. I faktycznie: powoli otwieram się na to, aby wejść w nowy związek. Jestem jednak dużo bogatszy o te wszystkie doświadczenia. Dlatego nie chcę robić nic na siłę. Jeśli coś się wydarzy, to się wydarzy. Jeśli nie – to nie. Nie jestem osobą, która wchodzi od razu z jednego związku w drugi. Uważam, że skoro tamten się nie udał, to trzeba najpierw zrozumieć co poszło nie tak, pobyć samemu ze sobą, poczuć się dobrze – i dopiero otwierać się na nowe znajomości. Kiedy wyprostuje się swoje problemy, to na pewno trafi się na właściwą osobę. A jeśli nie – to znów spotka się kogoś, z kim będą takie same problemy jak poprzednio, czyli schemat się powtórzy.
- Co planuje pan zmienić, żeby kolejny związek był udany?
- Być w zgodzie ze sobą. Jeśli nie ma samoakceptacji, to nikt nas nie pokocha tak, jak na to zasługujemy. To wynika z różnych złych wzorów, które najczęściej wynosimy z dzieciństwa. Efektem tego jest choćby to przeciąganie liny, o którym mówiłem. Żeby związek się udał, do tego przy takim trybie pracy, jaki mam, muszę być sobą, mieć swoje wady i zalety, a moja partnerka – podobnie. Chodzi o to, że nie będę zabierał jej przestrzeni, a ona mojej. Wtedy powstanie ciekawa relacja. Jeśli jedna z osób będzie chciała na siłę zmienić tę drugą, to taki układ będzie miał toksyczny charakter. Ktoś będzie od kogoś zależny i pojawią się problemy. Mam jednak nadzieję, że tym razem się uda. I być może powstanie z tego kolejna płyta. Bo życie tworzy najlepsze teksty.
- Żeby się otworzyć na nową relację, trzeba odciąć się od przeszłości. Tymczasem pan śpiewa, że „Cienie wloką się za nami”. Jak się ich pozbyć?
- Niestety to nie takie proste. Często wleczemy za sobą swoją przeszłość i nie potrafimy jej zostawić. Tymczasem trzeba żyć tu i teraz. I również nie myśleć za dużo o przyszłości. Jeśli są toksyczne relacje, to trzeba je całkowicie odciąć. Gorzej, jeśli ktoś ma dzieci. Ale nawet wtedy można uregulować te kontakty. Nie można żyć żalem za przeszłością. Mnie pomagają sportowe pasje: latanie samolotem, kite surfing, narty, bieganie. Czyli podnoszenie poziomu adrenaliny i endorfin. Często wydaje się, że jakiś związek celebrytów jest idealny, bo błyszczy na ściankach. Tymczasem za chwilę to się rozpada. U mnie było podobnie. Tylko my zakończyliśmy go z pewną klasą. Nie wywlekaliśmy niczego do mediów. Bo to i tak nic nie zmieni. Życie przeszłością niepotrzebnie nas nakręca. Zamiast tego trzeba sobie powiedzieć „koniec” – i iść dalej do przodu.
- Po nagraniu tej płyty poczuł się pan oczyszczony z tych negatywnych emocji?
- Absolutnie. Po to ten album powstał. Wszystko, czego nie mogłem głośno wypowiedzieć w którejś z moich relacji, to wypowiedziałem w tych piosenkach. Chciałem też jednak zrobić to w jak najbardziej elegancki sposób, tak żeby nie obrazić nikogo, bo przecież nie o to chodzi. Były piosenki, które ciężko mi się śpiewało. Musiałem najpierw je emocjonalnie przetrawić. Ale dzięki temu powstały głębokie jak dla mnie interpretacje i bardzo się przez nie oczyściłem ze złych emocji, z poczucia winy i żalu. Myślę, że dosyć często, kiedy coś nie wychodzi po naszej myśli, pytamy się samych siebie: „Jak zawiniłem?”. Wpadamy wtedy w poczucie winy, a to może prowadzić do depresji.
- A jak było w pana przypadku: kiedy nie odniósł pan sukcesu na Eurowizji, popadł pan w depresję?
- Nie. Ja się bardzo szybko regeneruję. Potrafię przejść dzięki temu przez różne trudne sytuacje w życiu. Tuż przed Eurowizją rozpadł się mój długoletni związek i skupienie się na przygotowaniach do tego występu bardzo mi pomogło. Dlaczego zająłem 33 miejsce w tym konkursie? Może dlatego, że numerologicznie jestem numerem 33? Widocznie ta Eurowizja była mi po coś potrzebna. Często jest tak, że dopiero po kilku latach dostrzegamy zbawienny wpływ pewnych trudnych przeżyć na nasz los. Może dzięki tej Eurowizji pokonałem swoje słabości i lęki? Nie raz było tak, że byłem zirytowany na siebie, że źle się gdzieś pokazałem czy zaśpiewałem, a dopiero potem okazywało się, iż dzięki temu odniosłem sukces w czymś innym.
- Czyli warto było walczyć o tę Eurowizję?
- Na razie nie czuję z tej sytuacji wielkich korzyści, bo więcej było wokół tego negatywnych niż pozytywnych rzeczy. Ale może to się zmieni. Zaczynam teraz dawać koncerty za granicą. I tam powiedzenie, że wystąpiłem na Eurowizji, daje już na starcie zupełnie inną pozycję. A na co dzień nie spotykam się z tym hejtem, który mnie wtedy dotknął w internecie. Jeżdżę po całym świecie i nikt nie rzuca we mnie jajkami. Bywam wśród różnych ludzi i nie mam problemu z tym, że ktoś mnie zaczepia czy atakuje.
- Bardzo pana zabolał wtedy ten hejt?
- Może nie tyle zabolał, co był niezrozumiały. Nie potrafiłem wyjaśnić dziennikarzom z innych krajów, dlaczego na zagranicznych portalach internetowych Polacy hejtują swojego reprezentanta. W mojej ocenie spotkałem się z dużą niesprawiedliwością, ale nie mam już o to do nikogo pretensji. Tak jak mówiłem wcześniej, każdy może mieć inny światopogląd i może stąd to się bierze.
- A jak Eurowizja wygląda od kulis?
- To bardzo specyficzny konkurs, który ma hermetyczną grupę fanów. Oni żyją od festiwalu do festiwalu. O sukcesie danego wykonawcy decyduje wiele czynników – choćby sposób losowania „koszyków”, w których ustawia się państwa. W Anglii mieszka duża Polonia, a ja trafiłem do „koszyka”, w którym Anglia nie mogła na mnie głosować. Nieprzewidywalne są też wyroki jurorów. Jednego roku wygrywa piosenka taneczna, drugiego rockowa, a trzeciego – ballada. Nie można z tym walczyć, tylko trzeba współgrać.
- Dlaczego na dziecięcej Eurowizji odnosimy sukcesy, a na dorosłej – nie?
- To jest w ogóle nieporównywalne. Zasięg tej dziecięcej jest trzy razy mniejszy, sami możemy głosować na swoich reprezentantów, nie ma żadnych półfinałów. Dlatego ten konkurs jest obciążony mniejszymi zależnościami. Prowadziłem dziecięcą Eurowizję – i wiem jak ten festiwal wygląda. Znam więc zasady, które nim rządzą.
- Wystąpiłby pan jeszcze raz w Eurowizji?
- Nie mówię nie. Kiedyś już dostałem takie pytanie po krajowych eliminacjach i powiedziałem „nie”, a okazało się po kilku latach coś innego. Zawsze przecież może się trafić piosenka, z którą chciałbym tam pojechać. Na dzień dzisiejszy jednak jest mi to kompletnie niepotrzebne. Są młodsi i zdolniejsi ode mnie, niech więc oni jadą.
- Jest pan od pięciu lat związany z telewizją publiczną. Więcej pan na tym zyskał czy stracił?
- Absolutnie zyskałem. Prowadzę codziennie program „Jaka to melodia”, który ogląda półtora miliona widzów. To daje ogromną rozpoznawalność mojej osoby i tego, co robię. Występując w dużych formatach, takich jak obecnie „The Voice Senior”, mogłem się bardzo rozwinąć. Telewizja sprawiła, że nabrałem obycia i ogłady. Nauczyłem się pracy z kamerą. Mogłem poznać wspaniałych ludzi. Z amatora stałem się profesjonalnym prezenterem. Tak naprawdę negatywne w tej współpracy z telewizją jest jedynie tylko to, że w pewnym momencie przestałem tworzyć nową muzykę. Po prostu cały mój czas pochłaniały występy na małym ekranie. Dlatego teraz nagrałem nową płytę i pokazuję, że mam nadal chęć na śpiewanie.
- Bardziej czuje się pan dzisiaj prezenterem czy piosenkarzem?
- Nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi. W krajach Zachodu, ludzie, którzy są aktorami, wokalistami czy prezenterami, nazywani są terminem „entertainer”. Czyli są to osoby, które zajmują się rozrywką. Ja nie tworzę jakiejś wielkiej sztuki. Mówię o poważnych sprawach, ale jednocześnie bawię swych słuchaczy. Tak samo jest z prowadzeniem programów. Jennifer Lopez czy Jared Leto śpiewają, ale też grają w filmach. Ja robię to samo. U nas opinia publiczna lubi klasyfikować. Sprawia, że trzeba się określić. A ja idę pod prąd i robię to, do czego jestem stworzony. Skoro potrafię poprowadzić telewizyjny program, to go prowadzę. Tak samo ze śpiewaniem. Dziś na pewno więcej jest mnie jako prezentera niż wokalisty. Ale prywatnie bardziej uważam się za piosenkarza niż prezentera. I właśnie po to jest ta nowa płyta, aby to pokazać. Kocham muzykę i to ona jest dla mnie najważniejsza.