Jacek Majchrowski: Nikt nie zrobił dla Krakowa tyle, ile ja

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Maria Mazurek

Jacek Majchrowski: Nikt nie zrobił dla Krakowa tyle, ile ja

Maria Mazurek

Czy zasłużyłem na pomnik, ulicę? Kiedyś usiadłem i stwierdziłem, że żaden z moich poprzedników nie zrobił dla tego miasta tyle, ile ja. Ani Dietl, ani Leo - mówi prezydent Krakowa. - Czy jestem arogancki? Na pewno nie.

Prof. Jacek Majchrowski, od 16 lat prezydent Krakowa, chce nim zostać na kolejne pięć lat. Wystartuje w jesiennych wyborach. Pytamy go: dlaczego?

Ósma rano, a pan prezydent pali cygaro?

Prof. Jacek Majchrowski: Etykieta mówi, żeby przed godziną 13 nie pić alkoholu. O cygarach nie mówi.

Pan nie ma już dość?

Wiedziałem, że zacznie pani od tego pytania. Wszyscy o to pytają.

Bo za każdym razem pan twierdzi, że to już ostatnia kadencja. A potem jednak pan zostaje.

Czuję odpowiedzialność za miasto.

Naprawdę pan myśli, że gdyby tym miastem miała rządzić, powiedzmy, pani Wassermann, coś złego by się stało?

Nie mam nic przeciwko pani Wassermann. Ładna, miła, kulturalna. Znam ją słabo, tylko z Okrągłego Stołu Mieszkaniowego, gdzie jako prawnik bardzo dobrze wypadła. Ale nie zgadzam się na sytuację, w której partie opanowują miasto. Pan marszałek Terlecki napisał wyraźnie: musimy odbić miasto. A co to znaczy „odbić miasto”? Obsadzić wszystko swoimi ludźmi. Nie chcę nikogo obrażać, ale to są często ludzie niespecjalnie kompetentni. Albo mający sposób myślenia, który zupełnie mi nie odpowiada. Pani Wassermann to nie jest osoba samodzielna. Formalnie nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości, ale jest podporządkowana strukturze partyjnej. Jest gwiazdą tej partii. A dla samorządu nie ma nic gorszego, niż partia nim rządząca.

Pan też się układa z partiami politycznymi.

Zgadza się. Raz układałem się z PiS-em, raz z Platformą. W tej sytuacji, jaka jest - rada miasta jest zawsze upartyjniona, a ja potrzebuję głosów polityków tych partii, żeby przegłosować budżet czy inne, bieżące sprawy - nie da się inaczej. Przez bardzo różne konfiguracje polityczne w radzie miasta przeszedłem w ciągu ostatnich kadencji. Zawsze musiałem znaleźć jakiś konsensus.

To będzie brutalna kampania?

Nie wiem. Tak twierdzą media. Ja nigdy brutalny nie byłem.

Małgorzata Wassermann, główna kontrkandydatka, też twierdzi, że brutalna nie jest.

Nie jest. Ale jak się patrzy na ludzi z partii, którzy za nią stoją...

Pan sam czyni mikroukłony w stronę polityków PiS. Powiedział pan na przykład, że z ich ministrami rozmawia się lepiej niż z przedstawicielami poprzedniego rządu.

Bo rozmawia się zawsze z ludźmi. Są tacy, którzy uważają, że z Jackiem Majchrowskim nie wolno rozmawiać. Są też inni, otwarci na współpracę. Bardzo dobrze oceniam współpracę z panią Beatą Kempą podczas Światowych Dni Młodzieży. Podobnie z minister Zalewską przy reformie edukacji. Minister Adamczyk załatwił S7 i obwodnicę Krakowa. W sprawie S7 jeździłem do ministra Grabarczyka, tłumaczyłem, prosiłem. Jak grochem o ścianę. Minister Adamczyk udowodnił, że się da. Rozumiem, że on jest stąd i na tym elektoracie mu zależy. Ale mnie to nie interesuje - efekt jest. Powracając do kampanii wyborczej: ona może wyglądać zupełnie inaczej, niż nam się teraz wydaje. Może jeszcze przecież pojawić się jakiś nowy kandydat, inny może odpaść, jakaś partia może jeszcze podmienić swojego kandydata…

PiS?

Zawsze głosiłem tezę, że PiS ostatecznie wystawi profesora Piotra Andrzejewskiego.

Dlaczego tak pan sądzi?

Intuicja.

Bierze pan pod uwagę możliwość przegranej?

Zawsze biorę to pod uwagę. Do wyborów należy podchodzić z chęcią wygranej, natomiast nie z pewnością tej wygranej. Najlepszym przykładem jest ostatnia kampania prezydencka Bronisława Komorowskiego.

Przegrał z człowiekiem, który wcześniej przegrał z panem.

Andrzej Duda powiedział mi nawet kiedyś: łatwiej wygrać wybory na prezydenta kraju niż na prezydenta Krakowa.

Pan stwierdził w TOK FM, że gdyby pojawił się kandydat, któremu pan mógłby oddać władzę, to pan spokojnie mógłby z niej zrezygnować.

Ale się nie pojawił.

Władysław Kosiniak-Kamysz, szef PSL, nie był takim kandydatem?

Był. Merytoryczny, poukładany, z doświadczeniem administracyjnym, które zdobył jako minister pracy i polityki społecznej. Jako młodego człowieka obsadzono go na czele tak ważnego resortu i poradził sobie świetnie. Poza tym on wyszedł z Przyjaznego Krakowa, z klubu, który ja stworzyłem. Gdyby on się zgodził na start w wyborach, ja wtedy bym zrezygnował.

Zaproponował mu pan to wprost?

To nigdy nie zostało postawione w sposób jasny. Ale rozmawialiśmy na ten temat, badaliśmy się nawzajem. Trudno mu jednak było podjąć taką decyzję, bo jest szefem partii (w tym przypadku to akurat nie szkodzi, bo Polskie Stronnictwo Ludowe nie ma w Krakowie dużego elektoratu). Więc jako szef partii odpowiada za kampanię w Polsce - trudno byłoby tego pilnować i jednocześnie brać udział w swojej kampanii tu, w Krakowie. A jakby zrezygnował z kierowania PSL-em, pojawiłyby się zarzuty, że zostawia partię w takim momencie. Rozumiem jego argumenty.

A pana propozycja - pytam, jakby pan Kosiniak jednak miał zmienić zdanie - jest dalej aktualna?

Nie. To już temat skończony. Kandyduję.

Żonę ponoć koleżanki przekonały, że powinna to zaakceptować?

Co nie znaczy, że się z tego cieszy.

Pan się cieszy? Nie ma pan ochoty wreszcie się wyspać, czytać książki, może jakąś swoją, po latach, napisać?

A pani nie ma czasem dość swojej pracy? Jasne, że czasem sobie myślę: cholera, pieprznąłbym tym wszystkim. Każdy z nas ma taki moment. Ale ważnych decyzji nie powinno się podejmować ad hoc, pod wpływem emocji. Trzeba się poważnie zastanowić, uwzględnić wszystkie za i przeciw. Ja się zastanowiłem i zdecydowałem. A książkę piszę tak czy inaczej. Tylko po kawałeczku, powoli.

O czym?

O historii ustroju Polski od 1918 roku do 1997 roku. Zwracam uwagę na ewolucję instytucji: głowy państwa, rządu i tak dalej.

To będzie podręcznik akademicki czy taka książka dla każdego?

Dla każdego to może nie. Ta książka jednak powstaje na bazie moich artykułów naukowych. Staram się pisać trzy artykuły rocznie.

Dużo pan czasu spędza na uczelniach?

Niedużo. Na Krakowskiej Akademii mam 30 godzin wykładów rocznie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim miałem do tej pory 90 godzin rocznie - jeden wykład, jedno seminarium. Ale już nie będę miał. Od września przechodzę na uniwersytecką emeryturę.

No i miał pan szansę odpocząć… A tak od ósmej rano jest pan w urzędzie.

Przychodzę tu nawet wcześniej, po siódmej. Pani jest dzisiaj trzecią osobą, z którą rozmawiam. Kończę pracę koło 20, czasem później. Chodzę spać wcześnie, koło 22-23 (zawsze chodziłem wcześnie spać), ale też bardzo wcześnie wstaję, o wpół do szóstej. W weekendy czasami odeśpię do dziewiątej, ale zazwyczaj i one są zajęte. Muszę być na różnych uroczystościach. O, proszę spojrzeć w mój terminarz: to poprzedni weekend, a to jeszcze poprzedni. Spotkania od rana do nocy. Na każdym wypada coś powiedzieć, z kimś porozmawiać. Sam przygotowuję sobie mowy, nikt mi ich nie pisze. Czasami jestem zmęczony. Naturalne więc, że miałem myśli: już dość. Ale potem przychodzi kolejna myśl: nie, no trzeba.

Pan mówi, że o tym, że trzeba, ostatecznie zadecydowała odpowiedzialność za miasto. A nie odpowiedzialność za swoich ludzi?

Mówi się: urzędasy przekonały Majchrowskiego.

No, mówi się.

Tylko czy w tej odpowiedzialności za ludzi jest coś złego? Jak słyszę, że powinien przyjść ktoś nowy, wyrzucić wszystkich, zrobić konkursy i przyjąć nowych ludzi, to zastanawiam się, do czego by to prowadziło. Bo dowcip polega na tym, że w urzędzie musi być ciągłość działania i muszą być fachowcy. A nie ściągnie się do urzędu fachowców, powiedzmy, ze świata biznesu. Nie za te pieniądze. Naprawdę trudno jest znaleźć chętnych. My ogłaszamy konkurs na stanowisko, powiedzmy, referenta i nikt się do tego konkursu nie zgłasza. Kilka lat temu było inaczej, ale teraz - to również wynik mojej polityki i działań moich współpracowników, bo w Krakowie jest praca i nie trzeba wyjeżdżać, by znaleźć zatrudnienie - rynek należy do pracownika, nie do pracodawcy. To pracownik dyktuje warunki. Mamy niewiele ponad dwa procent bezrobocia. A taki referent zarabia jakieś trzy tysiące. Trudno więc kogoś znaleźć.

Kto by nie przyszedł na pana miejsce, to przecież nie wyrzucałby referentów. Zacząłby od pana najbliższego otoczenia. A pan jest znany z lojalności wobec tych ludzi. Mówi się o panu, że zachowuje się pan jak ojciec, który wszystko wybacza swoim dzieciom.

Jak ktoś złamie moje zaufanie, to wylatuje. Tyle że trzeba na to zapracować. Urzędnicy o tym doskonale wiedzą. Jak ktoś coś zawali, proszę go o wyjaśnienie i oceniam, po czyjej stronie jest racja. Ale nie widzę potrzeby, żeby bez powodu patrzeć nieufnie na swoich współpracowników.

Zdarza się, że pan obdarza ich zaufaniem, nawet jeśli nie cieszą się zaufaniem publicznym. Tak było w przypadku Jana Tajstera, ale też jest w przypadku Tadeusza Trzmiela czy Katarzyny Król - sprawa zegarkowej łapówki jest wprawdzie zamknięta, ale opinia publiczna jej to pamięta.

Opinię publiczną to państwo kreujecie. Zdarzało się, że pozbyłem się niektórych ludzi ze względu na afery, które państwo wykreowaliście (nie mówię tylko o pani gazecie, ale o dziennikarzach w ogóle), a później okazywało się, że zupełnie nie mieliście racji. Przykład nieżyjącego już byłego dyrektora Wydziału Komunikacji, którego oskarżono o korupcję, a potem sąd go uniewinnił. Dlatego mam zasadę, by podchodzić do medialnych afer z dystansem. Co do pana Tajstera - w tym momencie, kiedy mianowałem go po raz drugi, też nie chciałem ulegać presji mediów, czy polityków.

To był człowiek, który miał zarzuty mobbingu, korupcji, molestowania seksualnego.

Teraz sprawa jest już zamknięta, bo Jan Tajster dostał wyrok za fałszowanie dokumentów - symboliczny wprawdzie, bo sąd uznał, że działał dla dobra urzędu - ale jednak.

Nie mam nic przeciw pani Wassermann. Ładna, miła, kulturalna. Ale niesamodzielna. Jest gwiazdą PiS-u. Jak się spojrzy, kto za nią stoi...

Teraz, ze zmian w urzędzie, czeka nas likwidacja Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu. Dlaczego pan o niej zdecydował?

Pamięta pani taki październikowy dzień w zeszłym roku, kiedy całe miasto stanęło w korku?

Jak każdy kierowca.

Wtedy odbyłem rozmowę z szefostwem ZIKiT-u. Wszyscy oddali się do mojej dyspozycji (co było tylko symbolicznym gestem, bo oni zawsze są w mojej dyspozycji). Po paru miesiącach, mogę powiedzieć, nadal nie wszystko działa tak, jakbym chciał.

Te korki, panie prezydencie, są nie do wytrzymania.

Wszyscy mówią o korkach. Ale proszę pokazać mi kogoś, kto wie, jak ten problem w rzeczywisty sposób rozwiązać. Odkąd zaczynałem pracę na stanowisku prezydenta miasta, liczba samochodów zarejestrowanych w Krakowie wzrosła o ponad 100 procent. A codziennie do Krakowa wjeżdżają jeszcze tysiące aut z zewnątrz. Ulice nie są z gumy. Pracujemy nad usprawnieniem ruchu, ale to są inwestycje, których nie da się zrobić naraz. Nie da się wybudować ulicy gdzieś w polu, a potem przenieść, gotową, w miejsce, w którym ma się ona znaleźć.

Ale da się te inwestycje lepiej rozplanować, a nie ruszać z wszystkimi naraz w październiku, jak studenci wracają.

Ta koordynacja nie zależy tylko od nas. My mamy pewien plan, ale jeśli na przykład nikt nie zgłosi się do przetargu, to trzeba ten przetarg powtarzać; to się wszystko przeciąga w czasie i bywa, że ostatecznie budowa czy remont nakładają się na coś innego. My w tym roku mamy ponad 700 inwestycji w mieście. Poza tym niektóre inwestycje nie są nasze. Tak było w październiku - ten korek był spowodowany głównie przez to, że PKP zamknęło wtedy wiadukt na Grzegórzeckiej.

Nie chodzi tylko o główne ulice. Ciężko wydostać się z osiedli, do których prowadzą malutkie, nieprzystosowane do liczby mieszkańców drogi. Mieszkam na Ruczaju, który jest kwintesencją chaosu komunikacyjnego i estetycznego. Każdy blok z innej bajki, brak miejsc parkingowych, odpowiednich dróg dojazdowych. Przecież to wszystko zostało zbudowane za pana kadencji.

Jeśli deweloper spełnia wszystkie warunki, my mu nie mamy prawa odmówić pozwolenia na budowę. Te przepisy miały teraz zostać uporządkowane, ale jakoś na razie nie zostały. A my, niestety, jesteśmy związani przepisami.

Ale można było wprowadzić wcześniej plany przestrzenne, a nie pozwalać na zabetonowanie miasta w oparciu o pozwolenia na budowę.

Wie pani, że hasło „betonowanie miasta” wymyśliła firma marketingowa, wynajęta przez Łukasza Gibałę (Gibała wystartuje w wyborach na prezydenta Krakowa - dop. red.)?

Dobrze wymyślili, skoro się przyjęło.

Tak. Teraz nawet kandydaci w innych miastach mówią o „betonowaniu miasta”. Jeśli chodzi o plany: zastałem miasto, które tylko w 0,9 procentach było pokryte planami. Teraz to ponad 50 procent. Natomiast z planami nie jest tak prosto, jak się wydaje. My przystępujemy do prac nad planem i natychmiast tworzy się komitet, który jest temu przeciwny. To trwa, bo każdy plan musimy konsultować - w innym przypadku taki plan, uchwalony przez radę, trafi do sądu. Jeśli ktoś mówi, że zrobi plan całego miasta w ciągu roku, to po pierwsze, chyba w ogóle nie zakłada, że będzie słuchał mieszkańców. Po drugie, nie bierze pod uwagę, że ten plan trafi do sądu. Poza tym bardzo ciężko o firmę, która zajmuje się tworzeniem takich planów. Ogłaszamy przetarg i wygrywa firma z Łodzi czy ze Szczecina - a przecież planiści stamtąd mogą nie mieć pojęcia o tkance miasta.

Co mógłby pan zrobić przez te 16 lat lepiej? Widzi pan coś takiego?

(Może poczęstuje się pani wisienką? Można strzelać potem pestkami.) Jedna rzecz się nie udała: odpolitycznienie samorządu. Apeluję o to od 16 lat. To mi się nie udało i może się nie udać.

Władza panu smakuje?

A co tu jest do smaku?

To na przykład, że wiele osób jest dla pana miłych…

Ale wiele osób jest niemiłych.

I to też może smakować. Bo znaczy: jestem ważny.

Nie, nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób.

Ale chciałby pan - jako człowiek zajmujący się historią, dla którego historia jest ważna - zapisać się w historii tego miasta? Jak Dietl, Leo, dostać swoją ulicę albo swój pomnik?

Żeby mieć ulicę, muszę najpierw umrzeć. A prędko nie zamierzam. To, jak zapiszę się w historii tego miasta, zależeć będzie od kolejnych pokoleń. Nie wierzę, że którakolwiek z sił politycznych, które są w tej chwili, będzie chciała mnie jakoś upamiętnić.

Ale uważa pan, że zasłużył na tę ulicę?

Mogę być nieskromny?

Ależ proszę.

Jak kiedyś sobie usiadłem i pomyślałem, to doszedłem do wniosku, że żaden z moich poprzedników nie zrobił dla tego miasta tyle, ile ja. Dietl i Leo byli wielkimi postaciami, ale oni rządzili Krakowem 40-, 50-tysięcznym, który miał powierzchnię siedmiu kilometrów kwadratowych. Jak się Kossak chciał wyprowadzić za miasto, to sobie kupił Kossakówkę. Dzisiaj jest ona w ścisłym centrum. Inaczej się rządzi miastem milionowym, a inaczej - 50-tysięcznym. Jak pani zobaczy Zabłocie albo Płaszów i porówna z tym, co tam było 15 lat temu, to jest zupełnie inne miasto. Wszystkiego nie da się zrobić, ale doprowadziliśmy do tego, że Kraków nie jest miastem, które konkuruje z Poznaniem czy z Wrocławiem, a z europejskimi stolicami. Jesteśmy najbardziej rozpoznawalnym polskim miastem.

Panie prezydencie, ale to już zasługa bardziej królów Polski i innych wielkich postaci historycznych niż pana.

Z pewnością, ale proszę wybaczyć - 20 lat temu tak nie było, mimo że królowie żyli tu znacznie wcześniej. Jak objąłem tę funkcję, Kraków odwiedzały cztery miliony turystów rocznie. Teraz jest ich trzykrotnie więcej.

No i ci turyści nie wszystkim mieszkańcom się podobają.

Ale trzeba pamiętać, że około 20 procent mieszkańców żyje z szeroko pojmowanej turystyki. Czasem ludzie są niekonsekwentni. Podobnie narzekają na zabudowywanie miasta, nie pamiętając jednocześnie, że sami w tych blokach mieszkają i że dzięki temu Kraków jest jednym z dwóch miast w Polsce, gdzie przybywa mieszkańców, które się rozwija. Przyszła do mnie pewna pani i mówi, że przed jej blokiem jest łąka, a oni chcą jej to zabetonować i zasłonić widok z okna. Zapytałem więc: a czy zdaje sobie pani sprawę, że gdyby mieszkańcy bloku, który stoi za panią, protestowali, że pani blok zasłoni im widok, to teraz nie miałaby pani gdzie mieszkać?

To może już dość? Może to miasto jest już wystarczająco „upchane”? Może zbliżamy się do tej granicy jego pojemności?

Zbliżamy się do tej granicy. I dlatego powstają te plany, które blokują budowę pewnych rzeczy.

Czy pan nie ma w sobie trochę arogancji?

Arogancji? Na pewno nie mam. Dlaczego miałbym mieć?

Arogancja to częsty atrybut ludzi władzy.

Nie jestem typowym człowiekiem władzy. Tego jestem pozbawiony. Przeciwnie, wiele osób mi wręcz zarzuca, że jestem zbyt konsolidacyjny. Zbyt dobry.

Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.