Renata Przemyk: Jeśli poddamy się rytmowi natury, będzie nam łatwiej żyć
„Vera to ja” – to tytuł nowej płyty Renaty Przemyk, nagranej z folkowym duetem Dagadana. Zanim album się ukaże, wokalistki zaprezentują pochodzące z niej utwory podczas ogólnopolskiej trasy koncertowej - w Krakowie 25 lutego w klubie Studio. Nam piosenkarka opowiada, jaki wpływ ma na nią życie w zgodzie z naturą.
- Jaki ma pani dzisiaj widok za oknem swego domu?
- Roztopy. Jeszcze wczoraj było dużo śniegu, a w tej chwili już topnieje. Przynajmniej w moim ogrodzie.
- No właśnie: mieszka pani już od piętnastu lat na wsi pod Wieliczką. Ta przeprowadzka była dobrym pomysłem?
- Nawet już ponad dwadzieścia lat. Czas leci nieubłaganie. Pomysł był znakomity. Ja zawsze marzyłam o mieszkaniu w lesie czy na jego obrzeżach na wsi. Będąc dzieckiem chciałam być leśniczym. (śmiech) Żeby móc żyć w środku lasu ze zwierzątkami i mieć święty spokój.
- Z czego to wynikało?
- Wychowywałam się w małym mieszkaniu w bloku w Bielsku-Białej, gdzie każdy z mieszkańców próbował sobie wyszarpać własny kąt. Nie było to jednak możliwe, bo mieliśmy za mało miejsca. Dlatego zawsze mi brakowało przestrzeni. Kiedy więc pojawiła się taka możliwość, to od razu przeprowadziłam się na wieś.
- Pamięta pani pierwsze dni w swoim własnym domu?
- Oczywiście. Cisza, spokój i przyroda. Pamiętam każdą z pór roku, którą celebrowałam tu po raz pierwszy z wielką radością. Najbardziej pamiętam jak na wiosnę rośliny błyskawicznie przebijały się przez ziemię. Długie lata miałam ogród warzywny. Dzięki temu widziałam, jak rośliny pięknie rosną i oddają mi mój trud włożony w ich uprawianie. Mój dom jest na tyle na obrzeżach wsi, że nawet przychodzą tu sarny w poszukiwaniu pokarmu. Największy hałas robią ptaki. Zaczęłam rozróżniać coraz więcej gatunków.
- Ten kontakt z naturą to największy plus życia na wsi?
- Tutaj nie dociera też smog z Krakowa. Mamy więc czyste powietrze. Przy dobrej pogodzie widać nawet Babią Górę.
- Wrosła pani już na dobre w tamtejszą wiejską społeczność?
- Tak. Już jestem „krzok”. Wie pan co to znaczy?
- Nie. Co to takiego?
- Są „ptoki”, „krzoki” i „pnioki”. „Ptoki” to są ci, którzy przylatują na chwilę i zaraz odlatują. Letnicy czy tacy, którzy nie wytrzymują próby czasu. „Krzoki” to tacy, którzy mieszkają tu długo, ale nie są stąd z dziada pradziada. No i „pnioki” – ci, którzy wychowali się tutaj i żyją od zawsze. Miejscowi wymyślili taki podział. Kiedy się przeprowadziłam na wieś, byli tu gospodarze, którzy uprawiali zboże i mieli krowy. Teraz to głównie kaczki i kury, ale mam sąsiada, który hoduje konie.
- A pani?
- Ja mam dwa koty. (śmiech) Dużo wyjeżdżam, więc nie chcę, żeby zwierzęta w jakikolwiek sposób cierpiały na mojej nieobecności. Mam życzliwych sąsiadów, którzy pomagają przy kotach, kiedy mnie nie ma.
- Co daje pani bliskość świata przyrody?
- Spokój. Całe życie szukałam spokoju. Zawsze byłam wrażliwcem i potrzebowałam własnego kąta. Cisza jest dla mnie najważniejszym z warunków do pracy. Z drugiej strony, kiedy ja potrzebuję trochę pohałasować, to nie chcę mieć poczucia, że komuś przeszkadzam. Dlatego miałam duży dyskomfort, kiedy mieszkałam z kimś przez ścianę. Nie zawsze mogę pracować w słuchawkach – czasem muszę coś pośpiewać i pograć czy posłuchać na kolumnach. Szanuję swój spokój i rozumiem, że ktoś inny też może go potrzebować. Stąd taki dom z dala od innych zabudowań bardzo mi odpowiada.
- Ma pani na Facebooku zdjęcie, na którym obejmuje pani duże drzewo w lesie. Podpis pod nim głosi: „Natura najlepszym lekarstwem jest”. Co to znaczy?
- Że natura jest w zasadzie najlepszym lekarstwem na wszystko. Szeroko pojęta natura. Spokój zewnętrzny przekłada się na spokój wewnętrzny. Staram się leczyć swoje dolegliwości i moich bliskich naturoterapią. Robię syrop z mniszka, który rośnie u mnie w ogrodzie. Mieszkam daleko od drogi, są to więc czyste tereny. Mam u siebie nad stawem czosnek niedźwiedzi. Jest czarny bez i dzika róża. A w lasku są nawet niektóre gatunki grzybów. A co nie rośnie u mnie – to rośnie za płotem czy u sąsiada. Pomiędzy zabudowaniami są tu niemal dzikie tereny. Do tego mały lasek. Trzeba nawet uważać, żeby nie trafić na dziki. Bo wtedy to i melisa nie pomoże. (śmiech)
- Pani nowa płyta „Vera to ja” opowiada o odkrywaniu natury na nowo. Skąd taki pomysł?
- To opowieść o mojej własnej naturze i harmonii z tą, w której żyjemy. O tym, że warto jej słuchać. Ja odkrywam swoją naturę od lat i mieszkanie na wsi jest niewątpliwie częścią tego procesu. Kiedy przyszła pandemia i lockdowny, miałam więcej wolnego czasu niż planowałam i to był kolejny pretekst do gruntownych przemyśleń na temat ludzkiej natury. Jeszcze dobitniej dotarło do mnie, jak wiele jest rzeczy, na które mamy wpływ i jak wiele jest takich, na które nie mamy żadnego. Dlatego warto doceniać to, co mamy, dbać o spokój, ale i o nasze ciało, bo jesteśmy spójną całością ze światem natury. Funkcjonujemy na Ziemi jako konglomerat duszy, umysłu i ciała. Powinniśmy więc dla swojego dobra dbać o każdy z tych aspektów tak samo czule.
- Jak pani to robi?
- W niektórych środowiskach ciało jest postrzegane jako mniej ważne niż dusza, a w innych objęte niemalże kultem. Brakuje nam zdrowego rozsądku i harmonii. Tak było też i w moim życiu. Nie doceniałam swojego ciała, aż upomniała się o nie natura. Przeprosiłam, zaczęłam rozsądnie dbać, coś naprawiłam. Ciało jest jak dobrze zadbany ogród, odwdzięcza się.
- To znaczy?
- Mój partner jest sportowcem. Poczułam się przez niego sprowokowana do większej aktywności na świeżym powietrzu. Jazdy na rowerach, łażenia po górach, pływania. Okazało się, że można na to znaleźć czas, choć człowiekowi wydaje się, że ma go niewiele. To bardzo dobrze mi zrobiło, jestem też silniejsza psychicznie i mam jaśniejszą głowę. Stare powiedzenie – „W zdrowym ciele, zdrowy duch” ma głęboki sens. Kiedy dobrze czujemy się w swoim ciele, jest ono sprawne i zdrowe, to mamy wtedy więcej przestrzeni na refleksję i życie duchowe.
- Dlaczego zamieściła pani te refleksje o relacji człowieka z naturą akurat w folkowych piosenkach?
- To był cały proces. Od wielu lat ciągnęło mnie w rejony etniczne. Już w ramach projektu Akustik Trio pojawiały się utwory klezmerskie, cygańskie, a nawet fado. Zaczęłam też zbierać etniczne instrumenty perkusyjne i testować różne rodzaje zaśpiewów. Moją wielką fascynacją stał się śpiew biały. A tak się złożyło, że od urodzenia mam taki aparat wokalny, że można z nim pracować na różne sposoby. To był po prostu ten moment, kiedy poczułam się gotowa.
- Powrót do natury może być panaceum na wszystkie nasze problemy?
- Jakkolwiek by to nie zabrzmiało banalnie, wszyscy chcemy być szczęśliwi. Ja rozumiem szczęście jako spokój – uwolnienie się od szarpiących emocji, których mi w życiu nie brakowało. To, co nas pociąga, kiedy jesteśmy bardzo młodzi, na dłuższą metę może nas wyniszczać. Ta intensywność jest do wytrzymania na krótki czas. Tak naprawdę potrzebujemy harmonii i stabilizacji, które w swej regularności może nam dać natura. Kiedy się przyjrzymy jak ona sobie wszystko cudownie załatwia, jak jest zrównoważona, będzie to dla nas nauką, jak my mamy postępować.
- Z piosenek z płyty „Vera to ja” wynika, że kobiety mają lepszy kontakt z naturą. To prawda?
- Czy lepszy? Na pewno inny niż mężczyźni. Jestem kobietą, więc opisałam to od swojej strony. Ja ze swoją kobiecością nie byłam przez wiele lat ani pogodzona, ani oswojona. Nie czułam się dość dobra, nie byłam idealna. Moja nadwrażliwość sprawiała, że skupiałam się na tym, co inne i niedopasowane. Dzisiaj czuję się o wiele lepiej w swoim ciele niż 20 czy 30 lat temu. Udało mi się to wszystko połączyć w całość. Popatrzyłam łaskawiej na swoje ciało – bo przecież jest jedynym, jakie mam. Zaczęłam je traktować z czułością i ono od razu mi lepiej służy. Zaczęłam się wsłuchiwać we własną naturę, ale i w tę naturę na zewnątrz. Bo najważniejsze są nasze relacje: z sobą, z bliskimi, ze światem. Warto o nie dbać.
- Mówi się, że kobieta czerpie siłę z wody, z ziemi i z Księżyca. Jak to działa?
- Co miesiąc umieramy i rodzimy się na nowo. Przybywa nam sił i ubywa. Te sygnały pochodzące z natury są więc nam bliższe. Cudownie jest współdziałać międzypłciowo, ale zawsze będą takie obszary życia, które są zarezerwowane dla jednej z płci. Nie bez powodu kiedyś kobiety na wsi spotykały się razem w kręgach. Wspólnie wyszywały czy darły pierze – i przy okazji mogły pogadać o życiu, pośpiewać, snuć opowieści, pozwierzać się sobie. Matki wprowadzały córki w życie. Przecież nikt tak córce nie powie dobrze jak to jest być kobietą, jak jej matka. Jakie jej ciało może sprawić niespodzianki. Jak z nim postępować, by dobrze służyło. Przynajmniej tak powinno być, to jest naturalne. Kiedyś na wsiach była zgoda na życie, starzenie się, śmierć i że to wszystko ma swój rytm. Kobiety na wsi wiedziały, że jedne zioła najlepiej zbierać przy nowiu, a inne przy pełni. I w naturze można było znaleźć lekarstwo niemal na wszystko: od bezsenności, przez leczenie bólu, po złamane serce. Jedne kobiety przekazywały tę wiedzę drugim.
- Powinniśmy wrócić do takich archetypowych praktyk?
- To się już dzieje. Kobiety spotykają się ze sobą – i to jest najlepsza psychoterapia. Do tego najczęściej bezpłatna. (śmiech) Terapeutom płaci się krocie za to, czego ktoś nie zrobił w domu rodzinnym – na przykład córka nie dostała od matki. Ze względu na funkcje mózgu, kobiety się lepiej komunikują od mężczyzn. W związku z tym ponoć łatwiej się je terapeutyzuje. Tak czy siak dobra komunikacja z drugim człowiekiem jest bardzo istotna, bo obniża poziom stresu. Stres nas zabija, a natura łagodzi stres. Ale tylko wtedy, kiedy się na nią otwieramy i dajemy jej szansę.
- Świat natury kieruje się instynktem. To coś bardziej charakterystycznego dla kobiet niż dla mężczyzn?
- Kobiety są stworzone do przetrwania. Może dlatego mają większy poziom akceptacji bólu. Wszystko po to, aby w każdych warunkach przeżyć samemu i pomóc przeżyć swemu potomstwu. Kobieta potrafi bardzo długo utrzymać się na powierzchni. I ponoć z tego powodu żyjemy dłużej.
- Pani też zdarza się kierować instynktem a nie intelektem?
- Może nie instynktem, a intuicją. Chodzi o to, by nie robić niczego wbrew swojej naturze. Każde z nas ma w sobie ten głos. Odzywa się on, kiedy stajemy przed jakimkolwiek wyborem. Zdarzało mi się, że ten głos w sobie zagłuszałam, bo wydawało mi się na rozum, że coś będzie dla mnie lepsze albo dawałam się komuś przekonać. I niestety na ogół mściło się to na mnie. Dobrze się więc tak ustawić życiowo, by móc pozwolić sobie na komfort korzystania z intuicji. Być niezależnym, mieć jasny umysł, czas na refleksję i umieć ze sobą pobyć samemu wystarczająco długo, by dać dojść do głosu tej intuicji.
- Najważniejszym instynktem, który posiadają kobiety, jest chyba instynkt macierzyński. Bycie mamą jest dla pani ważne?
- Jest to bez wątpienia jedna z najważniejszych ról w moim życiu. Ale to nie jest tak, że jestem tylko matką. Jestem przede wszystkim człowiekiem i kobietą. Tych ról życiowych Składających się na jedną kobietę jest więcej i ważne, żeby każda z nas to dostrzegała. Macierzyństwo było niewątpliwie dla mnie wielkim przełomem. Nie ma bowiem chyba lepszej szkoły miłości i cierpliwości. Rodzicem się jest do końca życia. Można odejść od męża czy żony, wyprowadzić się od rodziców, a dziecko będzie naszym dzieckiem zawsze. Oczywiście można się z nim pokłócić lub na nie obrazić, ale ono nie zniknie. Ma się je w sercu i w głowie do końca. Dlatego trzeba poskromić własne ego, nauczyć się wybaczać, rozmawiać, czyli kochać po prostu.
- Macierzyństwo bardzo panią zmieniło?
- Tak naprawdę zaczęłam siebie lubić od momentu, kiedy na świecie pojawiła się moja córka. Zaakceptowałam fakt, że nie jestem idealna, a ona i tak mnie kocha. Że nie musi być wysprzątane na błysk i na czas, jeśli tylko dziecko jest nakarmione i szczęśliwe. To było niesamowicie otwierające. Do macierzyństwa trzeba dojrzeć. Żeby być dobrą matką, musiałam rozliczyć się ze swoim dzieciństwem, a potem przeżyć je po praz drugi z własnym dzieckiem. Bardzo wzbogaciły mnie rozmowy z innymi matkami i wtedy chyba po raz pierwszy poczułam międzykobiecą więź. To się od razu wyczuwa czy dana kobieta jest szczęśliwą matką. Trzeba być na tyle dojrzałym, by konsumować wszystko to, co nam się w życiu wydarza z szacunkiem, intensywnie, ale też z wdzięcznością i pokorą. Cały czas się uczymy być sobą. To poznanie siebie jest możliwe w dwóch fazach: najpierw przez wgląd wewnątrz, a potem z „lustrem”, czyli konfrontując się z ludźmi i obserwując swoje reakcje i granice. Dopiero ktoś świadomy siebie i siebie akceptujący może być szczęśliwym człowiekiem, partnerem i rodzicem.
- Dzisiaj bycie mamą jest dla pani zapewne czymś innym niż 10 czy 15 lat temu. To znaczy, że macierzyństwo też jest procesem?
- To nie jest tak, że każda kobieta, która chce być matką, od razu ma instynkt macierzyński i kiedy dziecko przychodzi na świat, ona od razu wie co i jak przy nim robić. Wiem to od wielu matek. Tego wszystkiego trzeba się nauczyć. Tak jak uczymy się być z drugim człowiekiem, oswajać dotyk, komunikować się z nim i nazywać te najważniejsze rzeczy. Ja dopiero przy Klarze nauczyłam się mówić. Wcześniej byłam osobą nieśmiałą i małomówną. Wolałam obserwować świat, rzadko wchodziłam w interakcje. Kiedy Klara zaczęła mnie pytać o różne rzeczy, o te najważniejsze, co to jest życie, co to jest śmierć, co to jest miłość, to zaczęłam szukać definicji i właściwych słów. Czy jak dziadek umarł, to będzie w niebie ze swoimi rybkami i naszymi psami. Kiedy zaczęłam to wszystko tłumaczyć córce, czułam opór w sobie, słowa wcale nie chciały wychodzić, szukałam ich bardzo głęboko. Do mnie samej zaczął docierać sens tego, co mówię. Po raz pierwszy musiałam nazwać rzeczy, o którym myślałam, że je znam. Zaczął się wtedy we mnie etap nazywania rzeczy po imieniu. Po imieniu, które ja sama im nadawałam. Bardzo mnie to zmieniło. Miałam wtedy wrażenie, że właśnie stwarzam swój świat, że ponownie przeżywam własne dzieciństwo - ale tym razem świadomie. Musiałam dopasować to swoje opowiadanie świata do wieku Klary, najpierw kiedy była małym dzieckiem, a potem nastolatką.
- A jak dzisiaj odczuwa pani bycie mamą dorosłej córki?
- Klara to już kobieta, z którą można porozmawiać jak z partnerką. Są oczywiście takie momenty, że przychodzi się przytulić i wtedy znowu czuję, że to moje małe dziecko. Ale mam też takie chwile, kiedy ja sama chciałabym być dzieckiem i nie musieć być odpowiedzialnym za wszystko. Przedtem nigdy tak nie miałam. Chciałam dziecku dać to, czego sama nie miałam, ale najpierw zorientować się, co to właściwie jest.
- Śpiewa pani w tych nowych piosenkach o śmierci - „Śmierci się nie zlęknie/ Kochające” serce”. Można nie bać się śmierci?
- Myślę, że tak. Wiadomo jednak, że to wyższy stopień samoświadomości. Każdy chciałby być jak Leonard Cohen, który przed śmiercią śpiewał „I’m ready, my Lord”. Taki spokój może chyba dać tylko poczucie, że żyło się dobrze i sensownie. I pogodzenie się z tym, że nie jesteśmy wieczni. Wymaga to wielkiej dojrzałości. Są tacy ludzie, ale nie jest ich wielu, bo my jesteśmy do życia bardzo przywiązani. Sama jestem. Lubię moje życie. Wydaje mi się jednak, że bardziej od śmierci boimy się umierania, cierpienia, bólu bliskich, ale też rozłąki z tymi, którzy nas potrzebują. Bo te więzi międzyludzkie, które tworzymy, bardzo mocno nas przy tym życiu trzymają i utrudniają odejście. Pogodzenie się z naturą, z jej cyklicznością i nieodłącznym przemijaniem może nam trochę pomóc oswoić myśl o odejściu.
- No właśnie: w „Porach roku” śpiewa pani o nieustannie zmieniającej się przyrodzie. Ta cykliczność jest dla pani pocieszająca?
- To jest coś, co bardzo porządkuje życie. Uspokaja, nadaje rytm, łatwiej się nam dzięki temu funkcjonuje. Coś mija, ale przychodzi nowe. To nowe jest młode i silniejsze, daje nadzieję na lepsze. To nie tylko przemijanie, ale otwieranie się na zmiany, które są konieczne i naturalne. Warto żyć w jakimś rytmie. Długo do tego dochodziłam, bo wiem, że systematyczność znacznie ułatwia życie. Jej brak jest moją wielką słabością. Kiedy udaje mi się gdzieś okresowo przynajmniej wprowadzić jakiś rytm, natychmiast widzę płynące z tego korzyści. Cykliczność w życiu jest naturalna – a z naturą nie wygrasz. Jesteśmy tak skonstruowani, że jeśli poddamy się jej rytmowi, będzie nam łatwiej żyć.
- Nasi przodkowie na wsiach byli bardziej pogodzeni z tym, że śmierć jest czymś naturalnym.
- To prawda. W Bielsku-Białej mieszkała z nami babcia. I ona przez ostatnie 20 lat swego życia miała w szafie przygotowane całe ubranie do trumny: od butów po chusteczkę. Odłożyła sobie też pieniądze na pogrzeb. Bo taki był zwyczaj na wsi, z której pochodziła. Rytuały i zwyczaje też porządkowały tam życie. Do tego ważne było, aby się przed śmiercią wyspowiadać – żeby ksiądz odpuścił wszystko, co w życiu narozrabialiśmy. Wtedy można było spokojnie umierać. Warto jednak żyć tak, żeby nie było się z czego spowiadać.
- W kilku piosenkach z „Vera to ja” pojawia się postać Boga. To chyba nie przypadek?
- Ja jestem osobą wierzącą. Wierzącym żyje się chyba łatwiej. To dlatego, że ludzie są istotami duchowymi. To nie musi być nawet jakaś konkretna religia. Mnie wiara zawsze mocno zasilała i trzymała w ryzach w trudnych momentach. To piękna myśl, że jest Ktoś mocniejszy od nas, kto podsuwa nam dodatkowe rozwiązania i dodaje nam sił. Nie zamierzam oczywiście nikogo nawracać, to jest droga, którą każdy musi przejść sam. Ale obserwuję nawet u osób niewierzących tęsknotę za jakąś siłą wyższą. To jest jak powrót do dzieciństwa. W momencie, kiedy jest nam źle, chcemy się do kogoś przytulić. We wspólnotach wiejskich wiara zawsze odgrywała dużą rolę. Można było się Bogu poskarżyć lub pożalić. Wygadać się. To była taka pierwotna psychoterapia. I pojawiali się nawet tacy, którzy słyszeli odpowiedź od Boga. To pomagało im żyć i pogodzić się z tym, jak jest.
- W utworze tytułowym śpiewa pani „Z dobra Bóg się rodzi”. To od razu kojarzy się z kolędą. Chrześcijańska duchowość jest pani bliska?
- Wiara powinna się kojarzyć ludziom z dobrem i miłością. Z wszystkim tym, co pozytywne i pomaga się cieszyć życiem. Idea Boga na tym polega. Nie na gniewie, karzącej ręce i wycinaniu w pień niewiernych. To bierze się z naszych chorych ambicji. Dla mnie Bóg jest dobrem i miłością. Długo dojrzewałam do wygładzenia kantów w tym naszym polskim katolicyzmie, który ciągnie nas głównie w stronę cierpienia i poczucia wyższości. To pewnie wynika z tego, że skoro ktoś i tak już cierpi, to łatwiej będzie mu to znieść nadając temu cierpieniu głębszy sens. Takie tłumaczenie może mieć terapeutyczny charakter. Potrzebujemy wierzyć, że te niedobre rzeczy, które nas spotykają są po coś. Jest coś niesamowitego w tym, jak miłość potrafi uzdrawiać psychicznie i fizycznie. Widziałam adoptowane starsze dzieci i zwierzęta, które dzięki miłości odżyły i rozkwitły, a było z nimi źle.
- Kiedy człowiek wierzy w Boga, który jest dobrem i miłością, to „nie chcieć być z nim w niebie, byłoby szaleństwem”. To piękna logika.
- Słysząc tę piosenkę, ktoś poczuje wzruszenie, ktoś inny ból straty z powodu rozstania, a jeszcze ktoś inny dopisze sobie znak zapytania na końcu. Można to potraktować jako stylizację na ludową przyśpiewkę. Ale może to też być konstatacja, że skoro i tak odejdziemy, to kochając będziemy szczęśliwsi. Bez względu na to, co potem. Dla mnie najważniejsza jest miłość - przeciwieństwo obojętności.
- Dlaczego do nagrania tych nowych piosenek zaprosiła pani folkowy duet Dagadana?
- Żeby powstał kobiecy wielogłos, który brzmi mocno i głęboko. W dobrze zharmonizowanym współbrzmieniu tworzy się szczególna energia i siła. Jesteśmy wszystkie trzy bardzo podobne do siebie, sporo przeżyłyśmy i przetrwałyśmy. Wspólny śpiew daje moc i poczucie łączności. Sprawia, że podnoszą się wibracje, produkuje dopamina. Każdy, kto śpiewał w jakimś dobrym chórze czy choćby w grupie kilku mocnych i czystych głosów, na pewno wie, że ten dźwięk potrafi unosić i człowiek odczuwa coś porównywalnego do ekstazy.
- A skąd się wzięła tytułowa Vera?
- Vera pochodzi etymologicznie od słowa „prawda”. Vera to taka pierwsza prawdziwa kobieta, która akceptuje siebie i swoje ciało, otwiera się na naturę, leczy, ratuje, ale też cieszy się życiem i kocha. Verę wymyśliła moja córka. Wszyscy potrzebujemy zebrać siebie w spójną całość i poczuć, że jest w tym prawda.