Paweł Gzyl

Robert Gliński, reżyser filmu "Figurant": Pociągało mnie sportretowanie Krakowa w latach 60. To był bowiem ewenement kulturowy

Robert Gliński Fot. Anna Kaczmarz Robert Gliński
Paweł Gzyl

Dziś na ekrany kin trafia film „Figurant”. Opowiada on o esbeku, który inwigilował Karola Wojtyłę w latach 60. Co zdecydowało o wyborze tak negatywnej postaci na głównego bohatera, zdradza nam reżyser filmu – Robert Gliński.

- Cofnijmy się 40 lat wstecz. W 1983 roku nakręcił pan swą debiutancką fabułę – „Niedzielne igraszki”. Cenzura wrzuciła ją jednak na pięć lat na półkę. Co pan wtedy myślał o PRL-u?
- Na pewno nabrzmiała mi na szyi żyła ze stresu i złości. (śmiech) Dlatego chciałem dać nogę z Polski. W 1986 roku pojechałem do Stanów na stypendium kościuszkowskie i myślałem, że tam zostanę. Próbowałem dobić się do tamtejszego świata filmu, licząc że i mnie uda się coś nakręcić. Okazało się, że to jest niebywale trudne. Spotkałem w Nowym Yorku producenta, który chciał zrobić „Drugie zabicie psa” według Hłaski. Kupił nawet opcję na prawa do powieści. I chciał abym ja ten film reżyserował. Niestety, nie znalazł pieniędzy. Żeby przeżyć zacząłem pracować jako architekt, bo takie miałem pierwsze wykształcenie. Pomyślałem wtedy: „Po to uciekłem w Polsce od architektury do filmu, żeby teraz tu do niej wrócić?”. Zrobiłem rachunek sumienia i wróciłem.

- Czas leczy rany i nostalgia sprawia, że na czasy naszej młodości patrzymy łagodniej. Jak dzisiaj postrzega pan PRL?
- Ja się wychowałem w PRL-u. To moja podstawówka, liceum, studia. Z jednej strony był to trudny i smutny okres, a z drugiej – fascynujący. To, że fascynowała mnie sztuka i kultura, to zasługa PRL-u, bo wtedy teatr, kino, sztuki plastyczne miały jakieś znaczenie. Oglądaliśmy świetne spektakle i filmy. To mnie pociągnęło. Gdyby kultura i sztuka w PRL-u leżała na łopatkach, to pewnie zostałbym architektem. Ale z drugiej strony PRL to też czas służb specjalnych, inwigilacji obywateli, tłumienie protestów przemocą, zakazu wyjazdów za granicę. Sam pamiętam miałem problem z paszportem. Trudno się żyło, ale życie było fascynujące.

- „Figurant” to drugi pana film po „Zieji”, który opowiada o relacjach Kościoła z władzami PRL-u. Co pana fascynuje w tej tematyce?
- Kościół w PRL-u miał ogromne znaczenie. To była enklawa nienaruszona systemem, więc wszyscy się do niej garnęli. Tam każdy znajdował swoje miejsce. Stąd taka pozycja Jana Pawła II. Trafiali tam ci, którzy mieli prawicowe i lewicowe przekonania. Kościół miał wielki autorytet, bo było to schronienie nie tylko duchowe, ale również intelektualne. Dlatego uważam, że warto to pokazać. Dziś Kościół nie ma już takiej siły, by przyciągać tylu ludzi.

- Scenariusz Andrzeja Gołdy do „Figuranta” krążył w środowisku filmu od kilkunastu lat i nikt nie mógł go ugryźć. Jak to się panu udało?
- Pomysł na film o inwigilacji Karola Wojtyły w Krakowie w latach 60. przyciągał wielu moich kolegów. Ale po przymierzeniu się do niego, spadało ich zainteresowanie. Ja sam zastanawiałem się przez kilka lat jak ugryźć tę historię. Bo jak się robi film, to trzeba mieć na niego pomysł. Na konwencję, na narrację, na rytm opowiadania, na sposób przedstawienia rzeczywistości. Okroiłem ten scenariusz, bo był za bardzo rozbudowany. I tak, kiedy zmontowaliśmy pierwszą wersję filmu, to miała ona aż trzy godziny. Musiałem więc kilka wątków wyrzucić.

- Co pana najbardziej zainteresowało w tym scenariuszu?
- Najbardziej pociągało mnie sportretowanie Krakowa w latach 60. To był bowiem ewenement kulturowy. Stąd w filmie pokazana jest Piwnica pod Baranami. A w niej wiersze, skecze i piosenki z tamtych czasów. Próbowaliśmy złapać atmosferę i zapach Krakowa z lat 60. I krakowianie, którzy widzieli ten film, uważają, że to się udało.

- Pana pomysłem na ten film stało się połączenie fragmentów archiwalnych kronik filmowych i filmów z IPN-u z nakręconymi zdjęciami. To dlatego, że zaczynał pan jako twórca dokumentów?
- Wielu reżyserów zaczynało w Polsce od dokumentów, bo mają one mniejsze koszty i skromniejszy format. Moje filmy dokumentalne były niedobre. Wiem nawet dlaczego. Ja nie mam pokory wobec tego, co jest przed kamerą. Reżyserując dokument, trzeba się pohamować i nie ingerować w to, co filmujemy. Tymczasem ja zawsze miałem swoją tezę i usiłowałem nagiąć pod nią to, co filmowałem. I wtedy wychodziło oszustwo.

- Jednak to dokumentalne zacięcie panu zostało - choćby w „Figurancie”.
- W moim filmie scenki dokumentalne tworzą swoisty refren, który buduje fundament narracyjny. Co pewien czas pojawia się bowiem sekwencja dokumentalna i z niej dopiero wyłania się opowieść fabularna. Te przejścia są miękkie i łagodne. To jest tak zrobione, że nie wiadomo, kiedy jesteśmy jeszcze w dokumencie, a kiedy już w fabule.

- Pomaga temu pomysł, by fabularne zdjęcia też umieścić na czarno-białej taśmie.
- Stało się to ku rozpaczy dystrybutora, bo w Polsce panuje przekonanie, że jak film jest czarno-biały, to nikt na niego nie pójdzie do kina. Oczywiście większość ludzi lubi kolor, ale są przecież czarno-białe filmy, które okazały się sukcesem, nawet zdobywały Oscary. Ja musiałem zastosować czarno-białe zdjęcia, bo jakbym walił kolorem po tych dokumentalnych scenach, wyglądałyby to jak jakaś doklejka. A tak film ma spójny charakter w narracji i w barwie.

- Głównym bohaterem „Figuranta” jest negatywna postać: inwigilujący Karola Wojtyłę esbek Bronek Budny. Co sprawiło, że zechciał pan opowiedzieć o kimś takim?
- Podstawowe pytanie brzmiało: jak pokazać tamte czasy? A odpowiedź – przez esbecję. Scenarzysta wymyślił, że to będzie młody i sympatyczny chłopak. Ja dałem mu twarz Mateusza Więcławka, dzięki czemu jest to miły, przystojny blondynek, a nie jakiś potwór, który ma wypisane na czole zło. On chce kochać, mieć żonę, założyć rodzinę. Ale to też diabeł, który idzie do celu po trupach. Wszystko chowa w sobie, nie uzewnętrznia tego, co ma w środku. Słowo „figurant” ma kilka znaczeń. W czasach PRL-u esbecy tak określali osoby, które poddawali inwigilacji. Ale potocznie rozumiemy przez figuranta kogoś, kto zajmuje jakieś ważne stanowisko, ale tak naprawdę jest nikim. Podobnie rzecz się ma z Budnym – wydaje mu się, że pociąga za sznurki i ma władzę, a jest marionetką. Ta postać wydała mi się ciekawa i to przez nią cała historia jest opowiedziana.

- Budny wierzy w komunizm czy jest tylko oportunistą?
- Jedno i drugie. Budny wierzy w komunizm. Jednocześnie wszystko robi dla kariery, pieniędzy i lepszego życia. Wie jaka jest sytuacja społeczna i w jakich czasach żyje. Postanawia się więc ustawić i iść do przodu. Może w innej epoce przyjąłby inną postawę.

- Budny ma swojego odpowiednika w dokumentach IPN-u?
- Nie. To postać złożona z wielu esbeków śledzących Karola Wojtyłę. Budny przyjmuje cechy różnych osób, ale wydarzenia, w których uczestniczy, są prawdziwe. Wojtyła był biskupem i kardynałem w Krakowie przez 20 lat. Przez ten czas nieustannie go obserwowano. Już to, że taki młody ksiądz dostaje nominację biskupią, od razu zelektryzowało esbecję. Bo to był ewenement w tamtych czasach. Obserwowano również innych duchownych – choćby kardynała Wyszyńskiego. Zresztą esbecja próbowała skonfliktować te dwie postacie. Bezskutecznie na szczęście.

- Pokazuje pan, że wśród współpracowników Wojtyły byli księża, którzy na niego donosili. To był powszechny proceder?
- Przez te 20 lat pobytu w Krakowie, Wojtyła miał 18 sekretarzy, z których aż 12 donosiło na niego. To byli młodzi chłopcy uwikłani w różne szantaże – finansowe lub erotyczne. Każdy z nich chciał jechać do Watykanu i robić doktorat, bo taka była wtedy ścieżka kariery kościelnej. Na przykład stosowano taki sposób: „Dostaniesz paszport, jak zdasz raport o Wojtyle”. Kiedy ktoś taki pękł, był szantażowany i musiał pisać kolejne raporty.

- Budny próbuje też nakłonić jednego z młodych księży, aby założył podsłuch u biskupa.
- Ciągle zakładano Wojtyle podsłuchy – albo na Kanoniczej, gdzie mieszkał, albo na Franciszkańskiej, gdzie pracował. Co jakiś czas ktoś jednak odkrywał te „pluskwy”. Ale potem pojawiały się kolejne. W końcu Wojtyła machnął ręką i to, co oficjalne, mówił w pomieszczeniu z podsłuchem, a resztę – choćby na balkonie. To była taka gra w kotka i myszkę.

- Podobno Wojtyła przebaczał donosicielom: odsuwał ich, ale potem dawał drugą szansę. To prawda?
- Tak było. To mówi o dużej klasie Wojtyły. Nie dawał kopa w tyłek młodemu, który się zagubił i nie wywalał go z Kościoła. Rozmawiał z nimi, opiekował się i starał się pomóc. Miał wręcz ojcowski stosunek do tych chłopaków. Kiedy ktoś się za bardzo uwikłał, to wysyłał go na Pomorze czy Mazury. On rozumiał, że to są trudne czasy i ktoś może wejść w układ z esbecją przez swoją naiwność czy głupotę.

- Esbecja chciała też skompromitować Wojtyłę. Dlaczego im się to nie udało?
- Wojtyła wiedział co się dzieje i rozumiał sytuację. Potrafił do niej zachować dystans i umiar. Tak było w przypadku najgłośniejszej prowokacji esbecji wobec niego. Wojtyła przyjaźnił się z ówczesną sekretarką „Tygodnika Powszechnego” – Ireną Kinaszewską. Próbowano więc zasugerować, że mieli oni romans i jej dziecko to niby jego dziecko. Spreparowano zdjęcie, na którym widać młodego Wojtyłę, Kinaszewską i jej syna. Wydaje się, że to para z dzieckiem. Tymczasem za Kinaszewską był jeszcze jej mąż, ale jego osoba została z fotografii odcięta. To zdjęcie kursuje do dziś w internecie. Do tego esbecja na maszynie wykradzionej z „Tygodnika” spreparowała pamiętnik Kinaszewskiej, w którym niby wyznaje ona swą miłość do Wojtyły. Próbowano go gdzieś podrzucić, ale jakiś ksiądz to zniszczył.

- Karol Wojtyła jest pokazany w „Figurancie” na drugim planie. Nie chciał go pan przybliżyć widzowi?
- Nie. Bohaterem filmu jest młody esbek, który wpada w spiralę zła. To nie jest opowieść o Wojtyle, tylko o jego inwigilacji. Pokazanie przyszłego papieża na pierwszym planie, byłoby szalenie trudne. On był już wtedy ikoną duchowego życia w Polsce. Powstało kilka filmów o papieżu, ale są one moim zdaniem, nieco sztuczne. Dlatego tutaj nie podchodzimy z kamerą blisko do Wojtyły. Poza ostatnią sceną, w której Budny spowiada mu się w konfesjonale, a potem okazuje się, że jest on pusty i Budny rozmawiał sam ze sobą.

- Dzięki tej scenie „Figurant” zamienia się w przypowieść o synu marnotrawnym. Ten ewangeliczny ton tej opowieści, był dla pana ważny?
- Oczywiście. Zawsze jest jakieś światło w tunelu. Czy Budny pójdzie w jego stronę? Nie wiadomo. Postawiliśmy na otwarte zakończenie, sugerując, że Budny po tym wszystkim, co przeżył, może się jednak zmienić.

- Wcielający się w Budnego Mateusz Więcławek to chyba ostatnio pana ulubiony aktor, bo pracujecie razem po raz kolejny.
- Mateusz miał grać inną rolę. Ale zaproponował mi, że wcieli się w Budnego. Zrobiliśmy więc zdjęcia próbne i to był strzał w dziesiątkę. To świetny aktor. Ma niewinną i miłą aparycję. Sympatyczny blondynek, a w środku diabeł. To zdecydowało, że zagrał Budnego. Co ciekawe, Mateusz zagrał u mnie po raz pierwszy, kiedy jeszcze był w liceum. W „Kamieniach na szaniec” jest taka scena, w której Szare Szeregi szturmują niemiecką strażnicę. Tam wyskakuje z niej młody Niemiec i mierzy do „Zośki” z pistoletu. Obaj przez chwilę nie wiedzą co robić – młodzi chłopcy, którzy powinni się uczyć, studiować, bawić się, a muszą się zabijać. Chciałem w ten sposób pokazać absurd wojny. W końcu Niemiec strzela i zabija Polaka. I tym młodym Niemcem jest właśnie Mateusz Więcławek. Potem zdał na studia aktorskie do łódzkiej filmówki i zagrał u mnie w kilku filmach.

- Główne role w „Figurancie” grają młodzi aktorzy. Jak się panu z nimi pracowało?
- Bardzo dobrze. Zanim ktoś trafia do mnie na plan, jest po kilku przymiarkach. Marianna Zydek jest znaną aktorką i ma już swoją pozycję, ale też zaprosiłem ją na casting. Dopiero po nim zdecydowałem, że zagra z Mateuszem w „Figurancie”. Ta decyzja, kto u mnie gra, wynika więc zawsze z wcześniejszych spotkań. Próbujemy sceny i wtedy zapada decyzja kto gra, a kto nie. Czasem ktoś jest blisko i mógłby dostać rolę, ale nie ma między nim a jego partnerem tej przysłowiowej iskry. I wtedy musimy się pożegnać.

- Pozwala pan aktorom na planie na własną interpretację postaci?
- Pozawalam, ale nie na planie, tylko wcześniej, zanim na niego wejdziemy. Przed rozpoczęciem zdjęć spotykamy się zawsze na próbach. Trwa to zwykle kilka tygodni. Wtedy pracujemy nad poszczególnymi scenami, można je zmieniać, dialog czy sytuację. Na planie nie ma już na to czasu. Ustawiamy kamery, światło, dźwięk – i akcja. Kiedy zaczynamy zdjęcia, aktorzy już wiedzą co mają grać, zaakceptowali to i nie dyskutujemy bez potrzeby. Tak kręcą filmy Amerykanie, bo u nich czas to pieniądz. Kiedy na planie jest sto osób, nie można przeciągać czasu pracy, bo to ogromne koszty. Dlatego dobrze wcześniej ustalić szczegóły, by zdjęcia szły jak dobrze naoliwiona maszyna. Stąd aktorzy przychodzą na plan już doskonale przygotowani. Co więcej: kiedy spotykamy się na próbach, mam szansę wycisnąć z poszczególnych scen większą głębię – zauważyć jakiś szczegół czy zwrócić na coś uwagę.

- Najtrudniejsza była scena zbiorowa zamieszek o krzyż w Nowej Hucie?
- To jest kwestia koncepcji i organizacji. Takie sceny kręci się na wiele kamer, robi się plany szersze i bliższe. Z tego wybiera się pewne epizody na wierzch. Trzeba więc mądrze ustawić kamery, by złapać prawdę i dynamikę.

- Gdzie powstały te sekwencje?
- W Nowej Hucie na placu przed Hutą Sendzimira. Naprawdę ten krzyż, o który toczyły się te zamieszki, stał w innym miejscu. Byliśmy tam, ale ze względu na plątaninę uliczek i nowych budynków, było za mało miejsca na kręcenie zdjęć. Znaleźliśmy więc inny plac.

- Duże wrażenie robią sceny z Piwnicy pod Baranami. Jak udało się tak realistycznie oddać ducha tamtych czasów?
- Znam od wielu lat i lubię Piwnicę pod Baranami. Kiedyś patrzyło się na jej aktorów z podziwem. To była ta krakowska bohema artystyczna, coś wspaniałego, poetyckiego i wzniosłego. W PRL-u były trzy takie mityczne miejsca: Piwnica pod Baranami w Krakowie, STS w Warszawie i Bim-Bom w Gdańsku. Dwa pierwsze znałem dobrze, bo często w nich bywałem za młodu. Komentowały one ówczesną rzeczywistość w niebezpośredni i zawoalowany sposób. I chciałem to pokazać w „Figurancie”. Stąd rozbudowane sekwencje w Piwnicy pod Baranami. Kiedy kończyłem architekturę w latach 70., zrobiliśmy z kolegami kabarecik, w którym bawiłem się w teatr rąk, zainspirowany gdańskim teatrzykiem Co To. Robiliśmy takie ładne i poetyckie przedstawienia, które metaforycznie opisywały nasze życie w PRL-u.

- Muzykę do filmu napisał Zygmunt Konieczny. To pana ukłon wobec ten piwnicznej tradycji?
- Tak. Konieczny to numer jeden w Krakowie. Kompozytor, który jest bardzo związany z Piwnicą. W jego muzyce czujemy stary Kraków. Pan Zygmunt jest w dobrej formie, ciągle jest twórczy, aktywny i bardzo dobrze nam się współpracowało.

- „Figurant” to niby opowieść o czasach PRL-u, ale może być odczytywana we współczesnym kontekście. Gdzie dzisiaj Budny mógłby robić taką karierę, jak kiedyś w esbecji?
- (śmiech) W wielu miejscach. Czasy są takie, że kiedy ktoś chce iść po trupach do celu, to może to robić z prawa, z lewa i po środku. Budny reprezentuje postawę, która zawsze była, jest i będzie. To ktoś, komu wydaje się, że złapał byka za rogi i cały świat do niego należy, aż nagle okazuje się, że jest tylko marionetką w czyichś rękach. Wystarczy, że wiatr historii powieje w inną stronę i odwróci wszystko do góry nogami.

- Wielu dawnych esbeków dobrze ustawiło się w obecnej rzeczywistości. Nie miał pan ochoty pokazać Budnego jako starszego pana, który jest uznanym politykiem lub rzutkim biznesmenem w III Rzeczpospolitej?
- Nie aż tak. Ale nakręciliśmy sceny, w których historia Budnego idzie dalej: bohater filmu zaczyna fiksować na punkcie Karola Wojtyły. W pewnym momencie Wojtyła ucieka mu do Watykanu, zostaje papieżem. Wtedy Budny traci sens swojego życia. I wpada w chorobę psychiczną. Okazało się jednak, że ta sekwencja jest niepotrzebną doklejką – nowy rozdział, który nie jest organicznie związany z całym filmem. Dlatego to wyrzuciłem.

- O pana filmach można powiedzieć, że to kino moralnych wyborów. Dziś wydaje się, że granice między dobrem a złem są celowo zacierane. Tym bardziej takie kino, jakie pan robi, jest potrzebne?
- Mam nadzieję, że tak. Każdy człowiek musi w pewnym momencie życia zadać sobie pytanie czy podąża dobrą czy złą drogą. Wbrew pozorom nie jest to takie proste. Niełatwo bowiem dzisiaj zdefiniować dobro i zło. Oczywiście mamy Dekalog i inne koncepcje moralne albo filozoficzne. Co wybrać? W praktyce okazuje się, że ta decyzja jest bardzo trudna. Męczy nas fundamentalny dylemat – jakiego wyboru dokonać. To spotyka każdego. Szczególnie w młodości. To moment przełomowy, który decyduje, jakie będzie nasze życie. I uważam, że warto o tym robić filmy.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.