Robert Janowski: Potrafię odróżnić to, co wartościowe od tego, co jest sztucznie wyprodukowane
Jest osobowością telewizyjną, cenionym radiowcem, popularnym wokalistą i aktorem. Jakby tego było mało, niedawno jurorował w jubileuszowej edycji „Twoja twarz brzmi znajomo”. Nam zdradza, że niebawem znów zobaczymy go w TVP.
- To prawda, że wraca pan jako prowadzący „Jaka to melodia”?
- Na dzisiaj mogę powiedzieć, że na 99 procent tak. Jeszcze nie podpisałem umowy, więc zostawiam sobie ten jeden procent niepewności. Kiedy pojawiła się taka propozycja, właściwie długo się nie zastanawiałem, tylko ją przyjąłem.
- Co o tym zdecydowało?
- Dlaczego nie? Pomyślałem, że to jakiś rodzaj powrotu do domu. Do siebie. Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, ale „Jaka to melodia” to był mój program. Miałem sześć lat przerwy, ale kiedy wędruję po naszym pięknym kraju i rozmawiam z ludźmi, to często mówią: „Panie Robercie, niech pan wreszcie wróci. Nie chcemy tego, co teraz jest. Tamto było takie nasze”. I to jest argument – uprawiam w końcu taki zawód, za sprawą którego jestem przywiązany emocjonalnie do publiczności. Robię coś nie dla siebie, tylko dla innych.
- Jaka będzie ta nowa „Jaka to melodia” pod pana dowództwem?
- Chciałbym, żebyśmy wrócili do tego, z czym rozstaliśmy się w 2018 roku. Z tego, co widziałem, ten program rozrósł się organizacyjnie i merytorycznie. Niepotrzebnie. Chciałbym to uprościć, jak daleko się da. Generalnie takie krótkie programy rozrywkowe powinny mieć jak najprostszą strukturę, żeby dla każdego widza po pierwszej minucie wszystkie zasady były już zrozumiałe.
- Na czym polega fenomen tego programu?
- W „Jaka to melodia” zawsze chodziło o relację z zawodnikami i z widzami. Tam głównym bohaterem jest nie prowadzący, ale człowiek, który gra i człowiek, który siedzi w domu przed telewizorem, by go obejrzeć.
- Prowadził pan zawsze „Jaka to melodia” bez scenariusza. Tak będzie i tym razem?
- Myślę, że tak. Bo co pisać w scenariuszu? Dialogi z uczestnikami? Nie da się ich wymyślić, bo one wynikają z rozmowy. Na tym przecież ona polega. Nie ma więc sensu w to ingerować. W scenariuszu powstają tylko ogólne zarysy merytoryczne tego, co się ma wydarzyć – choćby jaki będzie temat wiodący odcinka specjalnego. Pod tym kątem przygotowujemy wcześniej piosenki czy gości. Samych rozmów z uczestnikami nie da się wyreżyserować – i tak będzie też tym razem.
- Jak to się stało, że tak świetnie odnalazł się pan w tym teleturnieju?
- Kiedy dostałem pod koniec lat 90. propozycję prowadzenia tego programu, na początku ją odrzuciłem, bo wtedy i bliżej mi było do Jima Morrisona niż do wygłupów w telewizyjnym studiu. Miałem wrażenie, że szykuje się coś sztucznego – teleturniej, w którym mówi się głupie i plastikowe teksty. „To nie dla mnie” – stwierdziłem. Wtedy telewizja zatrudniła Macieja Kurzajewskiego. Nakręcili z nim kilka odcinków, ale ostatecznie wrócili do mnie, bo uznali, że ważna jest umiejętność śpiewania. „OK, to włączcie kamery i pozwólcie mi spokojnie robić to, co powinienem” – powiedziałem. Czułem bowiem, że ludzie tak naprawdę chcą czegoś autentycznego, nie udawanego. No i udało się: moje argumenty zwyciężyły i od tamtej pory starałem się to robić, jak najlepiej potrafię. Minął rok, potem dwa i pięć. Wtedy uzmysłowiłem sobie o czym jest ten program.
- To znaczy?
- Jest czymś więcej niż zwykłem quizem muzycznym. Jest opowieścią o relacjach między ludźmi, o drodze do sukcesu, do spełnienia się, do realizacji marzeń i pracy nad samooceną. Pojawiły się fankluby „Jaka to melodia”: ludzie przyjeżdżali z całej Polski, żeby nas zobaczyć i poznać. I tak przetrwaliśmy wspólnie 21 lat. Teraz wrócimy do tej formuły na takiej zasadzie, jak odbywają się podróże sentymentalne do miejsc, w których się kiedyś wychowaliśmy.
- Przez te 21 lat niemal codziennie bywał pan w domach milionów Polaków. Często dostawał pan dowody sympatii?
- Bardzo. Na początku dostawaliśmy tysiące listów tygodniowo. Takie to były czasy. Nakręciliśmy nawet filmik, na którym widać było, że nie można wejść do gabinetu prezesa, bo zawaliły go tony tych listów. Pamiętam kiedyś powiedziałem w programie, że lubię grzybki w occie. Jakich czas później patrzę, a tu przychodzi do domu paczuszka, a w niej cztery słoiczki takich grzybków. Czyż to nie cudowne?
- Zdarzały się podczas nagrań jakieś zabawne sytuacje?
- Nie było ich wiele. Do historii programu przeszedł mistrz Tomek Bednarek, który zrobił finał w trzy sekundy, wcześniej ćwicząc w domu sześć miesięcy, używając wojskowego zegara, który mierzy nawet ułamki sekund. Pamiętam też pana z małego miasteczka, który był bardzo zestresowany i co chwilę prosił o przerwę. Co z tej toalety wracał, to był coraz swobodniejszy i coraz lepiej mu się odpowiadało. Okazało się, że popijał sobie dla kurażu i w końcu tak się upił, że nie mógł nic powiedzieć. Wszyscy mieliśmy ubaw, ale nie wyemitowaliśmy tego odcinka. Szkoda, że to nie poszło.
- Po tych 21 latach prowadzenia „Jaka to melodia” potrafi pan rozpoznać każdy szlagier po trzech akordach?
- Wie pan jak to jest: szewc bez butów chodzi. Ja tych piosenek nie wykuwałem na pamięć, bo nie o to chodziło. Ponieważ jednak słuchałem ich codziennie przez 21 lat, to wtedy byłem dobry w rozpoznawaniu utworów. Teraz będę sobie musiał wszystko przypomnieć i coś tam poznać na nowo, bo przecież przebojów ciągle przybywa. Ale przede wszystkim chciałbym się skupić na klasyce polskiej piosenki, bo to prawdziwa skarbnica. Na pewno będę przypominał utwory przedwojenne, bo przecież wtedy tworzyli piosenki tacy autorzy, jak Wars, Szpilman, Petersburski. To moja ulubiona epoka. Ten kanon polskiej piosenki.
- „Jaka to melodia” dopiero przed panem, a niedawno zakończył się inny popularny program z pana udziałem – „Twoja twarz brzmi znajomo”. Jak się pan czuł w roli jurora?
- Średnio.
- A wydawało się, że całkiem dobrze.
- Cóż: aktorstwo to mój zawód, więc jak dają mi rolę, to muszę ją zagrać jak najlepiej. Ale zdecydowanie wolałem być w tym programie jako uczestnik.
- Dlaczego?
- Ja się znam trochę na tym. Prowadzę zajęcia z interpretacji piosenki, uczę dzieci i młodzież. Mogę się więc zająć kimś i pomóc mu, kiedy ktoś jest amatorem. Tymczasem tutaj musiałem oceniać koleżanki i kolegów z branży, a sztuki nie da się ocenić, można ją tylko poczuć. A tu czasem trzeba było postawić jedynkę. To bardzo niekomfortowe. Tymczasem kiedy jest się uczestnikiem, to pracuje się przez tydzień jak najlepiej – i na koniec ma się satysfakcję, że się naharowało i zrobiło wszystko, co tylko się dało. A jurorzy się męczą – bo muszą ocenić coś, czego nie da się ocenić. Zawsze się kogoś skrzywdzi.
- Konwencja tego programu zakłada jednak, że jurorzy nie oceniają zbyt surowo i raczej starają się chwalić wszystkich uczestników.
- I całe szczęście. Faktycznie - pomysłem na jurorowanie w tym show jest to, żeby znajdować przede wszystkim to, co dobre, pomijając to, co niedobre. Ale nawet pomimo tego słodzenia, nie jest to komfortowe. A ostatnia edycja jubileuszowa była kompletnym odlotem artystycznym. Endemol z Polsatem mieli świetny pomysł, aby zrobić „The Best of the Best”, czyli „Najlepszych”. W efekcie te dziesięć odcinków było dla mnie jak dziesięć fantastycznych koncertów. A przecież nie były to nazwiska z pierwszych stron gazet. Choćby Filip Lato – zwycięzca, który nie jest aktorem, ale prawnikiem.
- A pan jako zwycięzca piętnastej edycji, nie chciał być uczestnikiem tego „The Best of the Best?
- Nie proponowali mi tego. Ale i tak bym się nie zdecydował. Już to przeżyłem. To był dla mnie za duży stres. Ja jestem perfekcjonistą. Mogę pracować i pracować nad jednym utworem i ciągle będzie mi się wydawało, że coś jest niedopracowane. Do tego to trzy miesiące wyjęte z życia. Kiedy bierze się udział w „Twoja twarz”, trzeba z wszystkiego innego zrezygnować, bo zajęcia są codziennie od czterech do sześciu godzin. Do tego drugie tyle trzeba zrobić w domu, bo inaczej nie ma żadnej szansy na efekt. Wszystko to przez pięć dni, a sobota już na hali - próby kamerowe, mikrofonowe, dźwiękowe, choreograficzne. To bardzo skomplikowane. Tym większy szacunek dla tych, których możemy oglądać co piątek na ekranie.
- Co w tym programie jest najtrudniejsze: śpiewanie nie swoim głosem, wymyślne układy choreograficzne czy wielogodzinne charakteryzacje?
- Do charakteryzacji można przywyknąć. Przychodziłem o piątej rano, po pół godzinie już spałem, a oni mi tam robili co trzeba i często nawet nie wiedziałem co się działo. Większość z nas miała taką metodę. Najtrudniej znaleźć postać. Barwę głosu próbuje się przez dwa dni i tyle, co przez ten czas zrobisz, to zrobisz, bo więcej się nie da. Tymczasem kiedy znajdzie się postać, to słuchacze nawet nie zwrócą uwagi na niedoskonałości wokalu czy tańca: „Boże, to prawdziwy Bono! Tak samo się rusza!” Ale to jest naprawdę trudne.
- Co zabawne w pana wydaniu najbardziej podobały się te kobiece wcielenia.
- To prawda, były śmieszne. Byłem tym trochę zaskoczony. Moim flagowym występem był jednak Sting, bo udało mi się „złapać” barwę jego głosu. No i postaciowo wyszło bardzo dobrze. Cóż: każdy występ to pociąganie za kilka sznurków naraz – i ma to być przemyślane, skoordynowane, po prostu w punkt. To jest też więc wielki test na koncentrację, bo bez tego nie będzie efektu. Kiedy potem, finalnie widzimy, że ktoś to tak robi leciutko, bez problemu, to znaczy, że się naprawdę naharował.
- Co panu dało uczestnictwo w tym show?
- Bardzo mnie ten program rozwinął, ponieważ robiłem w nim rzeczy, których nigdy więcej nie będę już robił. Każda postać jest tam nowa i inna. Dziesięć razy wypływa się na środek jeziora, skacze na główkę i walczy o przetrwanie. Potem, jak się to już przeżyje, to człowiek uświadamia sobie, że znalazł w sobie kompetencje, o których nie miał pojęcia, że istnieją. To jest coś fantastycznego dla każdego artysty. Bo okazuje się, że potrafimy i możemy, że znaleźliśmy w sobie takie pokłady wrażliwości, o których istnieniu nawet nie marzyliśmy.
- Poza telewizją współpracuje pan również z radiem. Co pana ciągnie przed radiowy mikrofon?
- Bez tego nie potrafiłbym żyć. Tu nie widać człowieka, więc całą magię stwarza się tylko głosem. Naprawdę trzeba się napracować, żeby to nie było tylko nudne wypluwanie słów, ale żeby ludzie uczestniczyli w tym swoją emocją. Ja mam to szczęście, że mogę prowadzić audycje, w których mogę swobodnie kreować nastrój. A do tego pracuję w radiu, które gra najpiękniejsze piosenki – choćby te przedwojenne czy powojenne. Rozmawiam też z ludźmi przez telefon i często są to bardzo intymne rozmowy. Słuchacze bardzo się otwierają, potrzebują wsparcia, uśmiechu, dobrego słowa – i jest to dodatkowy atut Radia Pogoda.
- To radio dla tych, którzy dorastali w latach 70. czy 80. - czyli dla dorosłych.
- No właśnie niekoniecznie. 30 procent rozmów, które teraz przeprowadzam, to są rozmowy z ludźmi zaledwie 30 plus. „Młodzieńcze co sprawiło, że słuchasz takich dziaderskich utworów?” - pytam. „Bo to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogę czegoś takiego posłuchać. Ja już mam dosyć tego szczekania i informacji, która mają mnie zmanipulować i wystraszyć. Tutaj ludzie mówią do mnie po ludzku”. To miłe. W Radiu Pogoda nikt nam niczego nie narzuca, mogę więc ze słuchaczami spokojnie porozmawiać na każdy temat i powspierać ich, jeśli trzeba. Często są to też starsi ludzie, którzy bardzo potrzebują ciepłego słowa. Wiemy, że takie są oczekiwania – i robimy to.
- Skąd pana upodobanie do tych piosenkowych evergreenów sprzed wielu lat?
- Sam pan powiedział, że w „Jaka to melodia” miałem do czynienia z największymi przebojami. Potrafię więc odróżnić to, co jest wartościowe od tego, co jest sztucznie wyprodukowane i nie ma w tym głębszej myśli. Obcowanie z dobrą muzyką bardzo uwrażliwia. „Sztuka musi wzruszać” – to hasło, które wytatuowałem sobie na swym mózgu. Kiedy ktoś ma ciarki, to przystanie i zastanowi się: „Boże, jakie to piękne”. Niestety od wielu lat, choć codziennie słucham muzyki, rzadko zdarzają mi się takie wzruszenia. A przy tamtych piosenkach jakoś to działa.
- To dlatego jako wokalista sięga pan właśnie po taki klasyczny repertuar?
- Ja lubię śpiewać o czymś. Świadoma obecność na scenie polega na tym, że wiesz po co tam jesteś. Dodatkową wartością jest to, kiedy można kilka słów opowiedzieć o jakiejś piosence. A każda z tych starych piosenek ma swoją historię. Sięgam po nie w swoich recitalach, ponieważ mogę o nich też poopowiadać. O ich wykonawcach, o tamtych czasach. To fantastyczna podróż. To mnie zawsze interesowało, bo to nie jest marnowanie czas słuchacza.
- Nie lubi pan rocka?
- To nie o to chodzi. Sam kiedyś byłem młody i skakałem na koncertach Oddziału Zamkniętego czy Budki Suflera. Pamiętam kiedy przyjechała Omega z Węgier – to był szał. Miałem wtedy zbuntowany umysł i długie włosy. Słuchałem Purpli, Zeppelinów i Floydów. Ale to wszystko miało głębsze korzenie: odbijała się w tym hipisowska kontrkultura, wojna w Wietnamie, ta muzyka zawierała wolnościowe myśli, ciekawie komentowała rzeczywistość.
- Od pana ostatniej autorskiej płyty minęły aż 23 lata. Nie pociąga pana już komponowanie?
- W zeszłym roku wydałem płytę, którą sprzedaję na swoich koncertach. Ale to była kompilacja utworów, które już nagrałem wcześniej. Chciałem to jednak usłyszeć jeszcze raz w wersji akustycznej. A płyta z nowym materiałem właśnie jest w tłoczni.
- Co to będzie?
- Piosenki własne i niewłasne. Piosenki mądrych ludzi dla dojrzałych ludzi. Ja jestem już dojrzałym mężczyzną i wiem o czym chcę mówić. Na pewno nie chcę opowiadać, że nie mam dziewczyny i serce mi pęka. Chcę tworzyć nastrój. Te piosenki mają sobie spokojnie płynąć, wciągając słuchacza w świat moich emocji. Bez budowania jakiejś ideologii.
- Jak powstają te piosenki?
- Przy fortepianie. A potem u kolegi w studiu. To są nagrania live. Wszyscy muzycy wchodzą do studia i nagrywamy to, co wspólnie wymyśliliśmy. To zapis emocji, która występuje w danej chwili i nie da się jej już zmienić, ani powtórzyć. To jednorazowy zapis. Te dwie moje nowe płyty to właśnie takie zapisy live. I dalej tak będę robił. To jest autentyczne, mimo błędów i niedoskonałości, bo liczy się coś, co jest między nutami.
- Pana specjalnością są nostalgiczne ballady. To wynika z pana natury?
- Trochę tak. Ale akurat te piosenki, które są dostępne na YouTube są takie spokojniejsze. Tymczasem są też inne. Kiedy miałem 20 lat, napisałem z Jonaszem Koftą piosenki do musicalu „Kompot” – byłem wtedy głosem młodego, zbuntowanego pokolenia. Śpiewałem i grałem głośno i szybko. Jak większość. Dzisiaj wracam do tych piosenek i aranżuję je zupełnie inaczej. Na przykład utwór „Obudź się” Oddziału Zamkniętego przerobiliśmy na walc. Z kolei „Kryzysową narzeczoną” Lady Pank zamieniliśmy w tango. Okazuje się, że te zbuntowane teksty z lat 80. są bardzo wartościowe. Kiedyś przy tej rockowej muzyce nie zwracało się na nie uwagi. A teraz przy innej interpretacji i aranżacji odkrywają przed nami nowe sensy. W latach 80. naprawdę tworzono piękne melodie. To się już potem w polskim rocku nie powtórzyło. Nawet Szpilman by się takich melodii nie powstydził.
- Mówiliśmy o telewizji, o radiu, o śpiewaniu – a co z aktorstwem? Dlaczego nie widać pana w filmie i w serialach?
- Nie interesuje mnie to za bardzo. Może wywnioskował już pan z naszej rozmowy, że ja nie lubię za bardzo udawania: grania dla grania, takich pustych przebiegów. Dlatego ostatnio wróciłem do teatru i gram w nim nawet sporo. Uprawiam więc zawód aktora w sposób klasyczny. Teatr jest dla mnie bardzo ważny. Wchodzę w niego na 200 procent. Mam również telewizję, radio i śpiewanie podczas recitali – więc niewiele czasu mi zostaje na regenerację. A ona jest też bardzo potrzebna.
- No właśnie: pana pasją jest motoryzacja. Podobno dba pan o samochód bardziej niż o swoje zdrowie?
- (śmiech) Jak każdy facet. Kiedy samochód wymaga przeglądu, to od razu jedziemy to zrobić. A kiedy domaga się go nasz organizm, to zapominamy o nim. Tymczasem powinniśmy sobie zmieniać olej równie często jak w aucie.
- Jakim autem pan jeździ?
- Volvo XC 60. To samochód, który wszędzie mnie zawiezie i przywiezie. Jestem więc z niego bardzo zadowolony. Nie marzy mi się żadne Lamborghini czy Ferrari. Mam jednak innego fioła: jeżdżę na Harleyu. I to od lat. Kiedy jest ciepło, lubię wybrać się z Warszawy przy Wiśle do Kazimierza Dolnego. Albo na Kaszuby, bo nie są jeszcze tak zadeptane przez turystów. Za każdym pagórkiem znajduję coś pięknego: jeziorko, lasek, polanę i te wspaniałe zakręty! Dla motocyklisty, który jedzie 50-60 km na godzinę, to sama rozkosz.
- Nie lubi pan mocniej przycisnąć gazu?
- To nie ma sensu. Filozofia jest taka, że na Harleyu jeździ się wolno z odkrytym kaskiem, żeby wąchać to, co się mija. Lasy, łąki, jeziora. Taka jest filozofia każdego harleyowca. Na Harleyu szuka się wolności, a nie adrenaliny.
- Jakiej muzyki pan słucha, kiedy jedzie tym swoim Volvo?
- Żadnej. Muzyki mam pod dostatkiem całe życie, dlatego w samochodzie lubię ciszę. Kiedy jadę autem, to są te momenty, kiedy się resetuję. Dlatego najbardziej lubię jeździć sam. Bo kiedy mam pasażera, to muszę z nim gadać. Uwielbiam jeździć samochodem, bo wtedy mogę pobyć sam ze sobą i mam wreszcie chwilę wytchnienia.