Robert Więckiewicz sporo już osiągnął, ale nadal chce się uczyć
Za młodu prowadził hulaszczy tryb życia. Ustatkował się przed czterdziestką. Dziś jest kochającym mężem i ojcem, który stroni od świata celebrytów.
Chociaż ostatnio nie ma szczęścia do głównych ról, te, które kreuje na drugim planie, pokazują jego wielki talent. Bo przecież nie tak dawno rozśmieszał nas jako zawzięty komisarz Barski w „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”, ale też przerażał, wcielając się w postać okaleczonego psychicznie przez wojnę Staszka w „Filipie”. Spodobał się również widzom seriali jako Gerard Edling w „Behawioryście”. To sprawia, że choć trzyma się z dala od świata celebrytów, nadal pomyślnie rozwija swą aktorską karierę.
- Nie czekałem na gwiazdkę z nieba. Gdybym czekał, zwariowałbym. Nie siedziałem i nie zaklinałem losu, po prostu żyłem i starałem się pracować. Nie krzyczałem: „Dajcie mi szansę!”. Trzeba przyznać, że miałem dużo szczęścia. I nawet czasem myślę, że wcale nie zasługuję na to, co się dzieje w moim życiu. Że powinienem się jeszcze wiele nauczyć – mówi w „Vivie”.
Studia lub wojsko
W jego rodzinie nie przelewało się. Utrzymywał ją ojciec, który ciężko pracował w kopalni, jak większość mężczyzn w Nowej Rudzie, w której mieszkali. Dlatego Robert od dziecka był przyzwyczajony, że nie może mieć wszystkiego, czego dusza zapragnie. To sprawiło, że zrobił się hardy i dochodził swego za pomocą pięści. Dlatego w szkole i na podwórku koledzy raczej się go bali niż lubili. Początkowo kochał piłkę i myślał, że to futbol pozwoli mu się wyrwać ze Śląska.
- Grałem w trzeciej lidze w Piaście Nowa Ruda. Środek ataku. Szybszy od piłki. Miałem dobre przyjęcie na klatę, dobry wolej – było parę elementów, których się nie wstydziłem. Klasycznym łowcą bramek nie byłem, bo lubiłem się cofnąć. Byłem skuteczniejszy. 30 bramek w sezonie! Choć trzeba przyznać, że graliśmy z leszczami. Bramki miały normalny wymiar, a bramkarze mieli po metr czterdzieści wzrostu. Niestety kontuzja kręgosłupa zrujnowała dobrze zapowiadającą się karierę – wspomina w „Playboyu”.
Po podstawówce wybrał technikum budowlane w Legnicy. Poznawał tam tajniki kładzenia glazury, odbywając wakacyjne praktyki na budowie lokalnego szpitala. Dosyć szybko nauczył się lawirować w szkole, wykorzystując swe aktorskie talenty do bajerowania nauczycielek. Nic więc dziwnego, że jedna z nich wpadła na pomysł, aby zachęcić go do zapisania się do szkolnego teatru i występów w konkursach recytatorskich. To sprawiło, że po maturze zdecydował się zdawać do akademii teatralnej.
- W tamtych czasach mężczyzna u progu osiemnastoletniego życia miał alternatywę - studia lub wojsko. Nie chciałem iść do wojska. Nie wiedziałem też, na czym polega aktorstwo. Moje wyobrażenia o tym zawodzie były bliskie wyobrażeniom większości ludzi chodzących do kina. Że facet wychodzi przed kamerę albo na scenę, coś tam powie i już, zrobione. Dopiero przygotowując się do egzaminu wstępnego, zrozumiałem, że to nie jest takie łatwe – tłumaczy w „Gazecie Wyborczej”.
Podnosząc poprzeczkę
Kiedy przyjechał na studia do Wrocławia, początkowo czuł się zagubiony. Koledzy i koleżanki z dużych miast bywali w teatrach i galeriach, podczas gdy on mógł się pochwalić jedynie częstymi wizytami w noworudzkim kinie. Szybko jednak okazało się, że to właśnie Robert ma naturalny talent, którego inni mogą mu tylko pozazdrościć. W efekcie od razu po szkole dostał etat w Teatrze Polskim w Poznaniu. I może grałby tam do dziś, gdyby nie zmiana na stanowisku dyrektora sceny. Nowy szef poznańskiego zespołu po prostu go zwolnił i Robert chcąc nie chcąc pojechał na podbój Warszawy.
- Byłem panem Nikt. Znałem kilka osób, niezbyt blisko. Na szczęście reżyser Paweł Łysak, z którym pracowałem jeszcze w Poznaniu, przywitał mnie słowami: „Robercik, będzie dobrze, coś wymyślimy”. No i niedługo potem zagrałem jedną z głównych ról w przedstawieniu „Shopping and Fucking” Marka Ravenhilla w reżyserii Łysaka. I kilka ważnych osób przyszło je obejrzeć. Rezonans w mediach był duży, choć raczej negatywny. Rola w tym przedstawieniu zaowocowała propozycją pracy w Teatrze Rozmaitości – wspomina w „Vivie”.
Talent młodego aktora szybko dostrzeli filmowi reżyserzy – najpierw Andrzej Saramonowicz, a potem Juliusz Machulski. Wielką popularność przyniosła mu komedia kryminalna tego drugiego – „Vinci”. Robert nie dał się jednak zaszufladkować i wkrótce zagrał bardzo dramatyczne role: w „Pod Mocnym Aniołem” u Wojciecha Smarzowskiego, we „W ciemności” Agnieszki Holland i w „Wałęsie” u Andrzeja Wajdy. Te trzy występy wywindowały go na szczyt aktorskiej kariery.
- Pokora jest niezbędna w tym zawodzie. Oczywiście podnoszę sobie poprzeczkę, mając nadzieję, że za każdym razem o ten centymetr wyżej skoczę. Ale mam też świadomość, że mogę ją kiedyś strącić i trzeba będzie skakać od nowa. Na szczęście mam też przestrzeń całkowicie niezwiązaną z pracą, czyli normalne życie – twierdzi w „Vivie”.
Od hulanek ku ascezie
Za młodu Robert był raczej nieśmiały w stosunkach z dziewczynami. Twarz klasycznego brzydala sprawiała, że myślał, iż nie ma u nich szans. Sytuacja zmieniła się na studiach. Kiedy objawił swój aktorski talent, koleżanki dostrzegły w nim atrakcyjnego mężczyznę. Dlatego szybko zaczął nadrabiać zaległości ze studiów. A że okazał się mocno imprezowym typem, prowadził hulaszczy tryb życia, kontynuując go po przenosinach do Poznania.
- Picie wódki? Pewnie. Każdy miał taki moment. Fajnie było. Nie chodzi jednak o to, żeby coś komuś udowadniać. Poza tym nigdy nie przeżyłem takich kaców, jakie widać w tym filmie. Bohater „Pod Mocnym Aniołem” jest profesjonalistą – i to wysokiej rangi. W porównaniu z nim, nie otarłem się nawet o zawodowstwo. Można powiedzieć, że ćwiczyłem solidnie, ale jednak amatorsko – śmieje się w „Playboyu”.
Kiedy pracował w stołecznym Teatrze Rozmaitości, poznał jego ówczesną kierowniczkę literacką Natalię Adaszyńską. Dla niej zrezygnował z imprezowania i wreszcie się ustatkował. Niebawem zakochani stanęli na ślubnym kobiercu, a potem na świat przyszła ich syn – Konstanty. Ci, którzy znają Roberta i Natalię twierdzą, że to ona jest w tym związku kapitanem. Nic więc dziwnego, że została jego agentką i dziś to ona kieruje karierą męża.
- Skłaniam się ku ascezie. Wszystkiego jest dla mnie za dużo. Czuję, że jestem w trybie zstępującym. Kiedy jesteśmy w trybie wstępującym, to chcemy wszystko chwytać, ładować w siebie. Bodźce, pracę, wywiady też. Zawsze dużo myślałem o starości. Starość ma tę przewagę nad młodością, że widzi swoją młodość, a młodość nie widzi swojej starości. Próbuję więc destylować, odparowywać, szukać esencji, ekstraktów. Nie jest źle – deklaruje w „Zwierciadle”.