Roman Kachanov, strażak z Charkowa: Za bandaże służyły nam podarte koszule
- Byliśmy naprawdę przerażeni przez pierwsze kilka tygodni. Teraz gdy słyszymy alarm, wybuchające gdzieś rakiety lub bomby po prostu wkładamy kombinezony, kamizelki kuloodporne i adrenalina jest tak ogromna, że przestajemy odczuwać strach. Kiedy inni uciekają do schronów, my jedziemy tam, gdzie jest potrzebna nasza pomoc - opowiada Roman Kachanov, naczelnik jednostki straży pożarnej nr 11 w Charkowie.
Roman Kachanov, naczelnik jednostki straży pożarnej nr 11 w Charkowie. Do straży pożarnej wstąpił w 2006 roku. Od 11 lat pracuje w jednostce, gdzie od pierwszego dnia wojny w Ukrainie mieszka i skąd razem ze swoimi ludźmi codziennie wyjeżdża po każdym ostrzale miasta. Z Romanem spotykamy się w Krakowie. To jego pierwsza wizyta w naszym mieście i pierwszy wyjazd poza granice Ukrainy, gdzie wciąż trwa wojna, gdzie wciąż giną ludzie, gdzie wciąż płoną miasta po atakach rakietowych.
Musisz pamiętać pierwszy dzień wojny. Co wtedy robiłeś?
To był normalny dzień, chyba czwartek, pamiętam, że miałem wtedy pójść do pracy. O godzinie 5.00 rano moja żona obudziła mnie zdenerwowana, mówiąc, że na dworze słyszy jakiś dziwny odgłos. Brzmiał jakby piorun od nadchodzącej burzy. Pomyślałem, cholera, czy to się dzieje naprawdę? Poprosiłem żonę o kawę, ponieważ spodziewałem się telefonu, że w ciągu godziny mam się stawić na ćwiczenia (próbny alarm pożarowy) strażaków z wszystkich miast w lokalnej straży pożarnej, podczas której sprawdzaliśmy, jak długo zajmuje mobilizacja, ile jest sprzętu, jaki jest stan kombinezonów, itp. Długo przygotowywaliśmy się do tego alarmu, i nastąpił on akurat w dzień rozpoczęcia wojny.
W Charkowie lęk przed tym że przyjdą Rosjanie musiał być większy niż gdzie indziej. Granica z Rosją jest bardzo blisko...
Zwykle kiedy wychodzę do pracy o 5 rano, całe miasto śpi, na ulicy widać tylko pojedyncze osoby na spacerze z psami. W pobliżu jednostki mamy specjalny automat, skąd kupujemy wodę pitną, ponieważ woda w kranie nadaje się tylko do brania pryszniców i mycia naczyń. Tego dnia przed automatem zobaczyłem kolejkę około 50 osób. Tak samo przy bankomacie. Płatności dotykowe nie działały (zwykle używamy aplikacji na telefon), a nikt nie miał przy sobie gotówki. Kolejki były również przed kioskami sprzedającymi papierosy i przed sklepami. Ludzie kierowali się w stronę samochodów z dużymi torbami.
A co z Twoją rodziną? Widziałam relację zagranicznych mediów, z których wynikało, że żona i córka zamieszkały z Tobą w jednostce…
Tak. Moja żona była przerażona, pytała co ma teraz zrobić, więc poradziłem jej, żeby zabrała najpotrzebniejsze rzeczy i przyjechała z córką do mnie. Mamy tutaj stary schron przeciwatomowy, gdzie mogły przebywać. Kiedy wróciliśmy do mieszkania właścicielka poprosiła nas o wyprowadzkę, ponieważ potrzebowała schronienia dla swojej rodziny. Zamieszkaliśmy więc na stałe w budynku straży pożarnej. W międzyczasie mama mojej żony zmarła.
Słyszeliśmy, że Rosja planowała atak na miasto więc byliśmy przygotowani na przeprowadzkę do Połtawy. Rosyjskie wojska nie mają żadnych skrupułów, żadnych zasad — Rosjanie m.in. torturują kobiety. Są bezkarni, niektórzy są byłymi więźniami. Nie mogłem pozwolić na to, żeby mojej rodzinie coś się stało. To przekonało moją żonę do przeprowadzki. Razem z córką wyjechała pociągiem ewakuacyjnym z Charkowa. Są bezpieczne.
Macie z sobą codzienny kontakt?
Tak, całą dobę. Mamy nawet aplikację, która informuje nas o alarmie przeciwlotniczym w Charkowie, i żona dzwoni do mnie kiedy tylko widzi, że coś się u nas dzieje. Wtedy uspokajam ją, że ja też słyszę ten alarm, i wszystko będzie ok, pracuję nad tym (śmiech). Opiekujemy się sobą, czuwam nad ich bezpieczeństwem, ale wiem, że jestem strażakiem i zawsze istnieje ryzyko, że zostanę postrzelony i zginę. Staramy się minimalizować to ryzyko. Jeśli np. 50 metrów obok nas spada bomba, to uciekamy z tego miejsca i wracamy dopiero kiedy się uspokoi. Byliśmy naprawdę przerażeni przez pierwsze kilka tygodni. Teraz gdy słyszymy alarm, wybuchające gdzieś rakiety lub bomby po prostu wkładamy kombinezony, kamizelki kuloodporne i adrenalina jest tak ogromna, że przestajemy odczuwać strach. Kiedy inni uciekają do schronów, my jedziemy tam, gdzie jest potrzebna nasza pomoc.
Jak wyglądała praca Twojej jednostki w pierwszych dniach po wybuchu wojny?
Przez trzy dni nie mieliśmy prawie żadnych rozkazów, jedynie, żeby być przygotowanym, zachować normy bezpieczeństwa, itp. Czekaliśmy na telefon. Pierwszy z nich był naprawdę przerażający. Budynek, który znajdował się obok naszej straży, był ostrzeliwany, drżały szyby w oknach.
Zwykle na miejscu pożaru potrzebne są 2-3 wozy strażackie. Tym razem po dotarciu na miejsce mieliśmy do ratowania sześć różnych budynków, również 16-piętrowych, kilkanaście płonących mieszkań. Ze względów logistycznych nie mieliśmy ani dostatecznej ilości ludzi, sprzętu czy apteczek. Za bandaże służyły nam podarte koszule. Trzeba było podejmować bardzo trudne decyzje.
Na przestrzeni dwóch tygodni widzieliśmy okaleczone trupy dorosłych, dzieci. Widzieliśmy dzieci płakały nad ciałami zabitych rodziców, wołały „Tato! Mamo!”. Na jednym z osiedli mieszkaniowych były cztery zabite osoby były w wieku 60-70 lat oraz czworo rannych dzieci, w tym jedno z sekcji judo, do którego należy moja córka. Szczęście w nieszczęściu — nie było jej tam.
Widziałam nagranie z tego osiedla, które opisujesz. Okropny i rozrywający serce widok.
To, co teraz opowiem, będzie jeszcze gorsze. Kiedy odbite zostało miasto Izium niedaleko Charkowa, jego mieszkańcy ujawnili naszej policji miejsce, gdzie Rosjanie pochowali ciała. Wezwano nas do pomocy, ponieważ brakowało osób, które się tym zwykle zajmują. Wykopywaliśmy ukryte pod ziemia ciała, patolog sporządzał raporty. 80 % ciał nosiło ślady tortur.
Musieliśmy się spieszyć, ponieważ na Ukrainie są duże ulewy i trzeba było jak najszybciej zabezpieczyć dowody tych zbrodni, zanim natura zrobi swoje. Ciała ukryto w pachnącym lesie iglastym, i dzięki temu nie czuliśmy woni rozkładających się kilka miesięcy ciał. Zmarli byli przed śmiercią torturowani. Mężczyźni byli pozbawiani genitaliów, wiele ciał jest spalonych. Wydobywaliśmy ciała dorosłych i małych dzieci, prawdopodobnie są tam zamordowane całe rodziny. Mam nadzieję, że nie cierpieli zbyt długo…
Znaleźliśmy również grób 19 żołnierzy, tylko w mundurach, bez obuwia, skarpetek i innych rzeczy, które być może podarowano im z Polski, a także grób rodziny, w tym małego chłopca oraz mężczyzny. Codziennie jeździłem z Iziumu do Charkowa, przenosiłem własnymi rękami, co było niezwykle trudnym doświadczeniem.
Takie sytuacje chcąc nie chcąc muszą zostawiać jakiś ślad na psychice. Jak radzicie sobie z traumą?
Chodzenie do psychologa zawsze było uważane w straży za oznakę słabości. Teraz w czasie wojny regularnie korzystamy z takiej pomocy. Poza tym pomagają nam przetrwać żarty. Żartujemy cały czas. Żartujemy nawet jadąc na wezwanie, w trakcie gaszenia zwykłych pożarów. Jeśli jednak jedziemy tam, gdzie wybuchła bomba kasetowa, dowiadujemy się przez radio, że są ofiary to wtedy koniec żartów, w samochodach zapada milczenie. Skupiamy się na pracy.
Jednak bomby i rakiety nie spadają tylko na budynki cywilne. Gasiłeś pożar, który wybuchł na targu Barabasz. Opowiedz o tym.
Barabasz to wielki targ w obrębie Charkowa, jedno z największych targowisk Europy. To takie miasto w mieście, labirynt straganów i tysiące małych sklepików, gdzie pracowało przed wojną 100 tys. ludzi. Gdy przyjechaliśmy na miejsce przywitała nas ogromna ściana ognia i mgła toksycznego dymu. Założyliśmy maski i butle z powietrzem i weszliśmy w ten labirynt. Powietrze w butlach bardzo szybko się skończyło i przez wiele godzin pracowaliśmy w dymie bez masek, bez żadnej ochrony. I wtedy pomyślałem sobie, że jeśli kiedyś dostanę raka, to będę wiedział dlaczego…
Pożar był tak potężny i tak dynamiczny, że mogliśmy tylko próbować chronić przed ogniem te części targu, na które nie spadły rakiety. W międzyczasie uderzyła kolejna rakieta. Jeden ze strażaków, Alexander został trafiony odłamkiem w klatkę piersiową. Zabraliśmy go do naszego samochodu. Zmarł w drodze do szpitala. W pierwszym miesiącu wojny nie każdy z nas miał kamizelki kuloodporną, teraz mamy je wszyscy. Ogromną ilość wyposażenia otrzymaliśmy z Polski.
Wiem, że pomagają Wam nie tylko Polacy, ale też Amerykanie czy Kanadyjczycy
Tak dokładnie jest. Jesteśmy bardzo wdzięczni Polsce, która pomaga chyba najbardziej ze wszystkich krajów i jest w stanie zrozumieć, dzięki własnym doświadczeniom z przeszłości, jaka potrafi być Rosja. My z reguły nie ufamy obcym, ale kiedy jednak nasi rodacy widzą, jak wolontariusze z Polski, USA, Kanady przyjeżdżają specjalnie, aby nieść pomoc, dzielić z nami ryzyko to oni sami też nabierają motywacji i odwagi, żeby bronić naszego kraju.
Wcześnie nie mieliśmy dobrej jakości sprzętu, wszystko było używane, nawet kaski, teraz mamy wszystko czego potrzebujemy. Na przykład teraz mamy nawet łopaty, których nam brakowało przez 7 lat, a dzięki którym możemy wykopać ocalałych z zawalonych budynków, a nie używać do tego celu tylko własnych rąk.
We wrześniu moja jednostka odebrała w Lwowie dwa fabrycznie nowe samochody gaśnicze, które kupiła dla nas polska Fundacja Siepomaga. Te samochody to spełnienie naszych marzeń. Koordynator Siepomaga przez kilka tygodni brał udział w naszych akcjach ratowniczych, pracował z naszymi ratownikami wysokościowymi. W ten sposób, na pierwszej linii frontu, polska fundacja weryfikowała nasze potrzeby. Nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy, to było niesamowite. To nie jest pomoc, która jest przypadkowa lub koordynowana zza biurka
Ukraińcy, którzy uciekli przed wojną, teraz wracają do kraju, licząc, że ich dom wciąż stoi. Zniszczeń jest jednak sporo, a co za tym idzie odbudowa miasta zajmie Wam sporo czasu. Na czym się skupicie w pierwszej kolejności?
Jest dużo do zrobienia, bardzo dużo. Setki tysięcy budynków jest do odbudowy. Najpierw skupimy się na całej infrastrukturze, bo to jest najważniejsze dla mieszkańców. Metro działa jak na razie. Rosjanie chcą nas przed zimą pozbawić elektryczności. Brak prądu oznacza brak wody, kanalizacji, telefonii komórkowej, internetu…
W jakim stopniu został zniszczony Charków?
Najbardziej zniszczona jest północ i południe Charkowa, obszar industrialny. Przerażające wrażenie robi osiedle Saltiwka, sypialnia miasta, potężne wieżowce, gdzie mieszkało ponad 400 tys. ludzi. Osiedle było celem ataków.
Teraz panuje tam straszna cisza, pirotechnicy ostrzegają, że jest mnóstwo niewybuchów. Mimo to w zburzonych domach, bez wody, bez ogrzewania żyją ludzie, którzy nie chcą zostawić wszystkiego, co mają, całego swojego życia. W Charkowie jest 250 szkół – 180 zostało zniszczonych.
Niektóre restauracje i inne publiczne miejsca normalnie funkcjonują, bo ludzie chcą żyć w swoim mieście wbrew wszystkiemu. O 18.00 światła gasną i robi się romantycznie. Pary chodzą z pochodniami, lampami, jak w filmie o apokalipsie. W mieście zostało około 800 tysięcy mieszkańców. Każdy stara się przetrwać. W atakach rakietowych giną ludzie. Kiedy jesteś w Charkowie każdego dnia i każdej nocy ryzykujesz, że znajdziesz się na celowniku jakiejś rakiety. Charków to miasto zranione, ale niepokonane.
Większość mieszkańców uciekła jeszcze przed wojną za granicę, często nie zabierając ze sobą niczego...
To prawda. Nie wiadomo, czy wszyscy powrócą, jeśli już się przyzwyczaili do nowego kraju przez te kilka miesięcy. To są i będą dramatyczne decyzje, każdy chce zapewnić jak najlepszą przyszłość swoim dzieciom.
Nasz rząd dąży do tego, żeby odbudować ukraińskie miasta i sprowadzić swoich obywateli z powrotem do kraju, bo nasz kraj bez obywateli jest niekompletny.
Patrzysz dzisiaj na inne miasta, takie jak Lwów czy Tarnopol, gdzie ludzie żyją prawie normalnie. Chodzą do pracy, na zakupy, bawią się, jakby wojny tam nie było. I co wtedy sobie myślisz?
Cieszę się ich szczęściem. Jeżeli Charków ma być ich tarczą, to bądźmy taką tarczą. Zawsze można opuścić Charków, albo zostać w mieście. Jak ci się nie podoba w Charkowie, to możesz wyjechać do Kijowa, Lwowa, albo do Polski. I na odwrót. Na tym polega przecież wolność, o którą walczymy.
Wygracie wojnę z drugą ponoć (po USA) potęgą militarną świata?
To co dzieje się teraz można porównać do walki pitbulla i szczeniaczka. Rosjanie biorą ludzi z ulicy, szkolą przez trzy miesiące, dają broń, wysyłają na wojnę, gdzie ci ludzie giną. Z kolei nasi żołnierze mają doświadczenie, mamy elitarne jednostki, które walczyły w Donbasie. Nasi żołnierze mają 6-8 lat doświadczenia w walce, 90 % to armia kontraktowa. Nasi żołnierze wiedzą, o co walczą – o swoje domy i rodziny. Znam rosyjski. Rozmawiam z Rosjanami. Oni wierzą w propagandę, że muszą uratować Ukrainę. Od czego?! Od wolności?! Czytam książki w różnych językach i wiem, kto ma rację. Mówię im, że dajecie się sterować swojemu prezydentowi. Nie macie wolności słowa - mówię im. Chcecie nas wyzwolić? Sami nie jesteście wolni!!!