Rozczarowanie programem Partnerstwa Wschodniego. Unia zamyka drzwi
Partnerstwo Wschodnie to program, który miał przyspieszyć i ułatwić zbliżanie się do Unii Europejskiej tych państw, które na wschodzie kontynentu pozostawały poza jej granicami.
Program zaczął działać w 2009 roku i objął Ukrainę, Białoruś, Mołdawię, Gruzję, Armenię i Azerbejdżan. Przewidywał współpracę w różnych dziedzinach, początkowo korzystały z niego przede wszystkim Ukraina i Gruzja, później kurs prounijny zwyciężył także w Mołdawii. W końcu zeszłego roku w Brukseli odbył się piąty już szczyt Partnerstwa Wschodniego, który jednak nie przyniósł perspektywy zjednoczenia z Unią tych państw, którym na tym najbardziej zależy.
Efekty Partnerstwa Wschodniego rozczarowały, zarówno te kraje Unii, które - jak Szwecja - najmocniej angażowały się w integrację kolejnych partnerów, jak i nadal czekające w przedpokoju Ukrainę i Gruzję. Białoruś czy Armenia nie palą się do formalnych umów zbliżeniowych, zresztą nie pozwoli im na to Rosja, ale w Kijowie czy Tbilisi coraz częściej podnoszą się głosy rozgoryczenia i zawodu, skoro Unia obiecała zjednoczenie, a słowa nie dotrzymuje.
Dziś można powiedzieć, że jest jeszcze gorzej, bo słowa dotrzymać nie zamierza. W Brukseli czy Berlinie mają poważniejsze kłopoty niż zajmowanie się kandydatami do integracji.
Narastający sprzeciw wobec polityki obecnego unijnego establishmentu, w perspektywie wyborów europejskich, które odbędą się za półtora roku, zagraża obecnej elicie nie tylko utratą stanowisk, ale także wyciąganiem niewygodnych faktów z przeszłości. Nie bez powodu w Brukseli usiłuje się zagłuszyć strach nerwowymi atakami na Polskę i Węgry, wywoływaniem ksenofobicznej niechęci wobec całej Europy Środkowo-Wschodniej, czy prowokowaniem sporów o przyjmowanie imigrantów.
Z kolei w Berlinie polityków paraliżuje lęk przed nową siłą, która z impetem wkroczyła do Bundestagu. W tej sytuacji zajmowanie się przyjmowaniem kolejnych kandydatów do europejskiej wspólnoty uważane jest za luksus, na który nie można sobie pozwolić. A przecież na przyjęcie czekają też m.in. Albania i Czarnogóra, które wstąpiły do NATO i również zaczynają tracić cierpliwość.
Trudno się dziwić, że z planów przystąpienia do Unii rezygnuje Turcja, ważne mocarstwo militarne, która od 1952 roku należy do NATO, a od początku lat 60-tych zabiegała o otwarcie drogi do integracji. Ale dzisiejszej Unii, która boleśnie odczuwa odejście Wielkiej Brytanii, nie stać już ani na gesty solidarności wobec państw wschodu i południa Europy, ani na ponowienie próby przezwyciężenia podziałów, które po II wojnie światowej zapoczątkowała kapitulacja Zachodu w Jałcie. Prawdopodobnie najbliższy rok przesądzi o wyborze dalszej drogi.