Są duchami. Nie umierają, a znikają. Nie czują bólu. Popiół z ich ciał zamienia się w sól. Co jeszcze mówi się o albinosach?

Czytaj dalej
Maria Mazurek

Są duchami. Nie umierają, a znikają. Nie czują bólu. Popiół z ich ciał zamienia się w sól. Co jeszcze mówi się o albinosach?

Maria Mazurek

Rozmowa z Filipem Skrońcem, autorem książki „Nie róbcie mu krzywdy” (wyd. Czarne, 2020) o albinosach w Tanzanii.

Osiem lat temu dostałeś nagrodę w konkursie im. Maćka Szumowskiego, organizowanym przez „Gazetę Krakowską”.

To realnie wpłynęło na to, co robię w życiu.

O czym pisałeś?

To był tekst o chłopakach z Polski, którzy wyjechali do Szwecji. Podrzynanie gardeł łososiom stało się dla nich szansą na ułożenie sobie lepszego życia w miastach, z których pochodzili - zarobione na famie rybnej pieniądze odkładali na przyszłość i nowe samochody. Wydawało mi się to ciekawą perspektywą, ale sam reportaż został wcześniej odrzucony we wszystkich gazetach, do których go wysyłałem. Wszędzie mówiono mi, że ma zbyt autorski język, za mało w nim treści i nie pasuje do współczesnej prasy. Nie chciałem się naginać i nic zmieniać, więc w takiej formie poleciał na konkurs. Wygrana była takim klepnięciem w plecy - komunikatem: dobrze myślisz o reportażu, dalej rób swoje. Działo się to w momencie, gdy kończyłem studia i decydowałem, co dalej robić ze swoim życiem. Dostałem dużego kopa i nie mniejszy zastrzyk gotówki. Za nagrodę kupiłem profesjonalny aparat i bilety do Azji, gdzie przez ponad dwa miesiące pracowałem nad dziennikarskimi materiałami. Po powrocie zacząłem zarabiać na zdjęciach, więc mogłem pozwolić sobie na pisanie w taki sposób, jak sam tego chcę.

Ale do Afryki poleciałeś z amatorskim aparatem.
Bałem się, że zabierając ten profesjonalny, będę próbował się ukryć za zdjęciami. Bałem się, że skupię się na obrazie, jeśli nie będzie mi szło z tekstem. Na temat prześladowań osób z albinizmem powstało wiele materiałów fotograficznych i filmowych. Oczywiście rozumiem, dlaczego we wszystkich koncentrowano się na inności tych ludzi, groźbie araków i tajemnicach związanych z czarami. Wizualnie bardzo łatwo się za tym schować - rozmazane kadry, koraliki, białe dłonie na czarnych ciałach. Nie zależało mi na tym, od początku chciałem wejść głębiej i przede wszystkim słuchać ludzi. Bez pośpiechu i sprzętu.

Skąd pomysł na ten temat?

To zabrzmi pompatycznie, ale mam wrażenie, że to temat wybrał mnie. Wiele lat temu zobaczyłem urywek z telewizyjnych wiadomości, z których w głowie został mi obraz. Pamiętam buzię kilkuletniej dziewczynki z albinizmem, która wyglądała jakby spała. Oczy miała zamknięte, ale z jej brudnego korpusu wystawały kości. Ktoś odciął jej ręce, a potem zakopał. Na następnym ujęciu ciało dziewczynki było owijane w płótno i wrzucane do dołu. Wtedy dowiedziałem się, że w XXI wieku jest na świecie miejsce, gdzie ktoś wierzy, że ludzie z albinizmem mają jakąś magiczną moc, i że z części ich ciała robi się amulety. Kiedy nadarzyła się okazja, poleciałem do Tanzanii. To tam wszystko się zaczęło i to tam ginęło najwięcej osób. Byłem pewien, że będę opowiadać o powodach, atakach i strachu. Szybko zrozumiałem, że to wcale nie wierzenia są w tym temacie kluczowe.

A co?

Już po rozmowie z pierwszymi bohaterami uwidoczniły się inne problemy. Kiedy lecisz do Dar es Salaam, nie myślisz o biedzie, głodzie, braku edukacji i dostępie do służby zdrowia. Gdy poruszasz się po obrzeżach, ten brak pieniędzy szybko pojawia się w rozmowach. To melodia, która wraca. Słyszysz ją w mieście, gdzie wieżowce ze szkła stykają się z domami bez okien. Po kilku latach pracy nad tematem zrozumiałem, że to bieda pcha Tanzańczyków w ręce ludzi, którzy opowiadają o eliksirach i amuletach z albinosa. Doszło też do mnie, że za działaniami, które miały zatrzymać morderstwa i chronić ludzi z albinizmem, stała przede wszystkim troska o to, by przywrócić Tanzanii dobre imię na międzynarodowej arenie.

Ale te działania pomogły, prawda?

Zmiana w statystykach jest ogromna. Potwierdzają to rozmowy z ludźmi. Albinosi żyją normalnie, nie ukrywają się. Do ostatniego morderstwa związanego z tym procederem doszło w Tanzanii w 2015 roku.

Przynajmniej oficjalnie.

Właśnie, ponieważ w tym samym roku prezydentem został człowiek, który ucisza wszystkich tych, którzy działają wbrew linii rządu. Zamknięto opozycyjne gazety i dokładnie kontroluje się to, co niezależni dziennikarze wypisują w internecie. Trudno więc powiedzieć, czy poradzono sobie z tematem. Możliwe, że ataki są wyciszane, a mordercy ruszyli do krajów, w których system kar nie działa tak dobrze. Cały czas możemy przeczytać informacje o atakach na ludzi z albinizmem, do których dochodzi w krajach graniczących z Tanzanią. Nie mam pewności, czy w Tanzanii również wciąż do nich nie dochodzi, ale to nie jest największy problem. Kiedy leciałem pierwszy raz do Dar es Slaam, nie wiedziałem, że prawdziwy morderca świeci nad głowami tych ludzi. Śmierć nadchodzi szybciej, bo nie ma wiedzy i pieniędzy potrzebnych na kremy ochronne czy wizyty u lekarzy. Na okładce mojej książki jest Ally, był jednym z moich pierwszych rozmówców - jego rodzice umarli, bo mieli raka skóry. Po tamtym spotkaniu zrozumiałem, że nic nie wniesie kolejny tekst zatrzymujący się na czarach, wierzeniach, zabobonach. To by nic nie wniosło; przeciwnie, ciągłe mówienie, że czarownicy robią z ciał albinosów amulety, stygmatyzuje tych ludzi i wrzuca w jakąś dziwną przestrzeń, gdzie oni nie są osobami takimi jak ja i ty.

To są przedziwne wierzenia: że oni są duchami, że nie czują bólu, że popiół z ich ciał zamienia się w sól. Skąd to się bierze?

Poświęciłem kilka lat na zrozumienie tego - i wciąż nie mam prostej, satysfakcjonującej odpowiedzi. W wielu częściach Afryki inny kolor skóry dzieci łączono ze światem duchowym i wierzono, że osoby z albinizmem są obdarzone szczególnymi umiejętnościami. W centralnej Afryce albinosi byli uważani za wcielenie duchów wody, czczono ich i wysyłano na królewski dwór, gdzie byli szkoleni na czarowników. W niektórych częściach Sudanu ludzi z albinizmem darzono społecznym szacunkiem i wyręczano w wielu pracach. Na obszarze ciągnącym się od Senegalu do granicy między Nigerią a Kamerunem uważano, że albinosi zostali stworzeni przez jakąś siłę wyższą. Jednocześnie jednak dopuszczano możliwość złożenia ofiar z ich ciał. Dzieci z albinizmem zabijano i otruwano na terenach wchodzących dziś w skład Tanzanii, a szczątki zakopywano lub przekazywano czarownikom. Nigdy jednak nie istniały wierzenia w to, że z tych części można zrobić amulet czy sproszkować, by stały się częścią eliksiru. To wymysł, który pojawił się w XXI wieku. Wskazują na to prace etnografów i starsi rozmówcy. Oczywiście, tego typu błędne wierzenia obecne są dziś w rozmowach, to jak plotki przekazywane z ust do ust. Spotkani na ulicy ludzie będą podkreślać, że nie wierzą w tego typu słowa, ale jednocześnie prawie każdy będzie w stanie opowiedzieć o przesądach zasłyszanych w domu. To jest siła słowa - jak wiele razy słyszysz, że zabijając albinosa, nie zabijasz człowieka, bo to są duchy, to nawet jeśli w to nie wierzysz, to może przy najbliższej okazji to będzie twoja linia obrony. Problem nowotworów skóry, tak samo jak przesądy, wynika z tego samego.

Z braku wiedzy?

Tak. Jeszcze 20 lat temu nie było świadomości, że należy chronić skórę przed słońcem, a lekarze i naturalni uzdrowiciele zapisywali środki przeciwbólowe lub okłady z liści. Jeżdżąc po Tanzanii, spotykałem ludzi, których biała skóra była pełna pęcherzy, rumieni i zrogowaceń. Jeden z mężczyzn miał przy szyi gulę wielkości mango, inny pokazywał mi przeżarte przez raka ucho. Rozmawiałem z ludźmi, których twarze były pełne guzków, ciemnych dziur i owrzodzeń, a potem słyszałem, że ich praca wiąże się z wielogodzinnym przebywaniem na słońcu. Rodzice Ally’ego umarli na raka skóry, więc on dobrze wie, że musi się chronić, ale wiele innych osób, które spotkałem, nie miały tej świadomości lub środków, by się ratować. To wyrzuca tych ludzi poza społeczeństwo i sprawia, że są wyobcowani. Ally otwierał się przede mną stopniowo, zaufał dopiero po czterech latach i wielu spotkaniach. Decyzja, by to on znalazł się na okładce - mimo że głównym bohaterem książki jest ktoś inny - była więc naturalna. Jego osoba zbierała w sobie niejako wszystko to, czego na temat życia osób z albinizmem się dowiedziałem.

Z głównym bohaterem, Josephatem Tornerem, początkowo nawet nie planowałeś się spotkać. *

Znałem go z dokumentów, które opowiadały o morderstwach. Wiedziałem, że działa na rzecz osób z albinizmem. Że od lat robi wszystko, by zatrzymać ataki. Materiałów z jego udziałem było na tyle dużo, że sam nie chciałem, by odgrywał w mojej pracy ważną rolę. Czułem, że byłoby tu pójściem na łatwiznę. Wiedziałem, że prędzej czy później będziemy musieli się spotkać, ale nie zabiegałem o to. Ktoś z biura Tanzania Albinism Society przekazał mu mój numer i Josephat sam zaproponowałem spotkanie. Początki naszej znajomości były chłodne; on trochę mnie zbywał, miałem wrażenie, że, rozmawiając ze mną, odrabia pracę domową. On z kolei miał mnie za kolejnego europejskiego dziennikarza, który przyleciał do Tanzanii, żeby szybko napisać kolejny artykuł - taki sam jak wszyscy. Zrozumiałem tę niechęć jeszcze lepiej, kiedy po latach zobaczyłem jego skrzynkę pocztową - był dosłownie atakowany prośbami o spotkania, pomoc w przygotowaniu materiałów czy propozycjami stworzenia wywiadu rzeki. Sam o nic go nie prosiłem, tylko nalegałem, by mi wytłumaczył, jak to jest być albinosem w Tanzanii. Opowiedział mi o swoim życiu paradoksalnie dlatego, że go o to nie pytałem.

Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy?

W 2014 roku, czyli w czasie, w którym Josephat jeszcze się bał, że ktoś zaatakuje go za mówienie zbyt głośno o sytuacji swoich braci. Na spotkania umawiał się w strzeżonych budynkach, jeździł z szoferem i w samochodzie z przyciemnianymi szybami. Często zmieniał numery telefonów, sypiał poza domem i uważał na to, co mówi. Zdobywanie jego zaufania trwało, ale dzięki temu ta historia jest tak szczera i pełna.

Co takiego jest w tej historii?

W życiu Josephata można dostrzec wszystkie odcienie, które wiążą się z życiem osoby z albinizmem, która urodziła się w Tanzanii. On sam jednak przez całe swoje życie miał szczęście uciekać od schematów i scenariuszy. Kiedy się rodził, dzieci takie jak on były mordowane. Położne nalegały, by również jego otruć lub udusić, ale tamtą śmierć zatrzymali jego rodzice. Tata miał poważanie, mama krzyk. Sama nie rozumiała, dlaczego jej dziecko ma białą skórę, ale jednocześnie wiedziała, że musi być jego ochroną i tarczą. To ona wywierała nacisk na dyrektorów szkół, by przyjęli jej syna do szkoły i robiła wszystko, by mógł żyć jak jego bracia. Nie wiedziała, czym jest albinizm, ale działała intuicyjnie. Dużo czasu poświęcała na rozmowy i ocieranie łez. Mówiła mu o miłości do wrogów, o tym, że nie należy się mścić - i to wszystko miało wpływ na Josephata. Mimo że była niewykształconą kobietą, nie potrafiła czytać i pisać, to przekazała mu prawdy, które go ukształtowały. Tłumaczyła mu, dlaczego kobiety z ich wioski są oskarżane o czary, dlaczego się je zabija i nienawidzi. Śmierć matki również pokazała Josephatowi, jak wierzenia i przesądy wpływają na codzienność.

Dlaczego zmarła?

Bo jej bliscy zawierzyli czarownikowi, który uważał, że jej problemy ze zdrowiem są wynikiem rzuconego uroku. To wtedy Josephat stracił swoją ochronę, ale też jedynego przyjaciela. Wkrótce potem musiał opuścić dom i zamieszkać z dala od bliskich. Musiał uczyć się nowej rzeczywistości - ale to, co zobaczył i przeżył jako dziecko, mocno odciskało się na jego kolejnych wyborach. Przy wszystkich decyzjach zawsze zastanawiał się nad tym, czego zdążyła nauczyć go jego mama.

Na końcu książki dziękujesz rodzinie, a za tymi podziękowaniami, mam wrażenie, kryje się poczucie winy. Dobrze interpretuję?

Praca nad tą książką była bardzo obciążająca, więc naturalnie odbiła się na bliskich. Miesiące w podróży, a potem kilkutygodniowe ciągi w bibliotekach i nad klawiaturą. Pierwszy raz leciałem do Tanzanii, gdy mój syn miał osiem miesięcy - książka poleciała do drukarni w jego szóste urodziny. Siłą rzeczy odbyło się to kosztem wspólnych spacerów czy rodzinnych wakacji. Mam jednak nadzieję, że było warto. Nawet najgorsze wydarzenia naszego życia są niczym w porównywaniu z tym, co przeżyli niektórzy bohaterowie mojej książki. Kiedy rozmawiasz z mamą rocznego chłopca, którego wyrwano z jej rąk i zabito, nie jesteś w stanie zestawić tego z własnym doświadczeniem. Udajesz, że wszystko jest dobrze, ale w środku rozpadasz się na kawałeczki. Starasz się to potem zawrzeć w tekście, ale w pierwszym odruchu wykonujesz telefon do domu. Głos drży, gdy mówisz o okrucieństwach, po kilku minutach jest ci lepiej, ale koszmarne obrazy działają już wtedy w głowie najbliższej osoby. Jak za to nie przepraszać?

Na zdjęciu Filip Skrońc (po lewej) z głównym bohaterem swojej książki ("Nie róbcie mu krzywdy", wydawnictwo Czarne, 2020), Josephatem Tornerem

*Josephat Torner zginął w zeszłą niedzielę, w wypadku samochodowym. Osierocił trójkę dzieci.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.