Robert B. opowiadał, że w życiu kieruje się samurajskim kodeksem etycznym, ale w praktyce okazało się, że nie do końca jest wierny zasadom japońskich mistrzów.
Robert mieszkał pod Krakowem i zajmował parter obszernego budynku, a jego siostra korzystała z osobnego wejścia, drugiej kuchni i kilku pokoi na piętrze. Między rodzeństwem nie dochodziło do nieporozumień. Żyli bez waśni obok siebie i błogi stan rzeczy został naruszony dopiero przez ingerencję dalszej rodziny, a dokładnie przez ciotkę i wujka, którzy sprowadzili się do ich lokum.
- Ratujcie nas, bo nie możemy wytrzymać z naszym synem. Prześladuje nas, znęca się nad nami psychicznie. To prawdziwy potwór! - Tamara i Jacek długo i barwnie opowiadali o wyczynach Konrada, 20-letniego, dość wysokiego szatyna o niebieskich oczach i lekko odstających uszach. Rodzeństwo zgodziło się na jakiś czas ratować wujostwo z opresji, ale z zastrzeżeniem, że taka sytuacja nie będzie trwać wiecznie.
- I na pewno nie chcę tu widzieć Konrada - Robert zastrzegł wyraźnie. Wujostwo zaakceptowało taki warunek.
Pasjonat Japoni
Robert od małego pasjonował się Japonią, jej kulturą, a zwłaszcza tradycją samurajów. Na tyle wciągnęły go te zainteresowania, że uczył się japońskiego, studiował książki na temat Kraju Kwitnącej Wiśni i nawet sam wyrabiał miecze samurajskie, a potem sprzedawał je. Zastrzegał, że nie jest w tej dziedzinie mistrzem, ale jego wyroby wyglądały na tyle atrakcyjnie, że znajdowały nabywców, a samemu 20-latkowi pozwalało to na godziwy zarobek. Naukę przerwał, bo stwierdził, że nie ma czasu na błahe rzeczy, wolał poświęcić się poznawaniu życia samurajskich mistrzów i życiu według ich rygorystycznych zasad, czyli zgodnie z tak zwanym kodeksem bushido.
Roberta zaskoczył widok kuzyna Konrada, który akurat korzystał z toalety w jego domu i nawet nie zamknął do niej drzwi. Potem okazało się, że Konrad wszedł bocznym wejściem, bo dostał klucze od rodziców, czyli wujostwa Roberta, którzy nie dotrzymali umowy, że ich syna nie będzie pod tym adresem.
Według sądu Robert B. sam się zhańbił, bo prawdziwy samuraj okazuje miłosierdzie, którego oskarżony nie okazał, atakując kuzyna mieczem
Na widok Konrada Robert zdjął ze ściany jeden z mieczy, wetknął go sobie za pas i ruszył w kierunku kuzyna.
Konrad był nie mniej zmieszany obecnością gospodarza, tym bardziej że akurat korzystał z ubikacji. Dlatego krzyknął kilka wulgarnych słów w kierunku Roberta, ale ten ani myślał zastosować się do polecenia, bo w swoim mniemaniu, miał większe prawo do decydowania, kto i kiedy może wejść do jego domu. Bez ogródek wyraził opinię na ten temat w równie wulgarny sposób i kazał się wynosić „gościowi”. W policyjnych protokołach w tym miejscu kończyła się zgodność relacji obu mężczyzn w kwestii następujących po sobie wypadków.
Incydent z mieczem
Z relacji Roberta wynikało, że jeszcze w przedpokoju został mocno pchnięty przez Konrada, wybiegł na zewnątrz domu, ale ten za nim podążył i ponowił atak. Przestraszony, będący w szoku Robert wyciągnął zza pasa miecz i zadał nim jeden cios szarżującemu Konradowi. Ostrze ugodziło napastnika w prawą rękę, przecięło mu - jak potem wyliczał biegły - zginacz nerwu łokciowego, ścięgna zginaczy, tętnicę łokciową i promieniową oraz uszkodziło kość śródręcza.
Mocno krwawiąc 20-latek z krzykiem odbiegł na znaczną odległość, by nie narazić się na kolejne ciosy. W konsekwencji użycia miecza Konrad trafił do szpitala na siedem dni.
Nie czekając na wynik jego rekonwalescencji do akcji wkroczył prokurator i postawił Robertowi zarzut usiłowania zabójstwa kuzyna, zarekwirował ostry jak brzytwa miecz, a także wysłuchał relacji samego rannego.
Konrad odmiennie zeznawał na temat pamiętnej wizyty. Zaprzeczył, by popychał w przedpokoju Roberta, choć nie krył, że do wymiany wulgaryzmów między nimi faktycznie doszło. W trakcie opisu przebiegu zdarzeń na zewnątrz budynku, zeznał, że pobiegł w kierunku Roberta i wówczas został uderzony mieczem. Oględziny miejsca zajścia obrazowały, że do zetknięcia mężczyzn musiało dojść znacznie wcześniej, tuż za drzwiami wejściowym, gdzie znajdowała się spora plama krwi. O żadnym podbiegnięciu do Roberta nie było mowy. Mało wiarygodnie brzmiały też słowa Konrada, że Robert dwa razy zamierzył się na niego mieczem, by go zabić. Robert zaprzeczał.
- Gdybym chciał to zrobić, to nic nie stało na przeszkodzie, a cios w głowę mogłem zadać zupełnie innym cięciem, które także systematycznie ćwiczę. Ja miarkowałem moje jedyne uderzenie i to w wyciągniętą w moim kierunku rękę. Uderzyłem, bo czułem się zagrożony - mówił rzeczowo.
Niedoszły mistrz samurajski już przed sądem potwierdzał, że spowodował obrażenia ciała u kuzyna, ale nie przyznał się do próby zabójstwa.
Przeprosił go za swój postępek, a przeprosiny zostały przyjęte. Zobowiązał się także do wyrównania szkód finansowych poniesionych w związku z leczeniem i rehabilitacją ręki Konrada. Wyrażał skruchę i solennie zapewniał, że więcej takiego czynu nie popełni. Nie krył, że czynu dopuścił się odruchowo, bo bał się napastnika, który miał przewagę fizyczną.
Działał w obronie?
- To się wszystko mogło dla mnie źle skończyć, więc działałem w obronie koniecznej - opowiadał na sali rozpraw. Sąd, by zweryfikować jego twierdzenia, sporo uwagi poświęcił układowi rąk Konrada, gdy ten stał na zewnątrz domu. I doszedł do wniosku, że faktycznie pokrzywdzony miał je podniesione, wyciągnięte przed siebie, ale raczej w końcowej fazie zdarzenia. Właśnie wtedy, gdy ujrzał miecz w dłoni Roberta i próbował zasłonić się odruchowo przed spadającym z góry ostrzem.
Biegli wypowiedzieli się, że Robert był poczytalny w chwili czynu, ale ma skłonność do zachowań impulsywnych i słabo kontrolowanych.
Końcowy opis zdarzenia znów był identyczny w relacjach obydwu mężczyzn: paniczna ucieczka rannego, wezwanie pogotowia i policji, okoliczności związane z udzieleniem pomocy medycznej oraz odebranie kilku mieczy samurajskich, które Robert miał w domu.
Na rozprawie oskarżony Robert długo opowiadał o życiowej pasji i podkreślał, że stara się żyć według kodeksu bushido, który ceni zwłaszcza takie cechy jak męstwo, prawdomówność, odwaga.
Sąd uznał za wiarygodne wyjaśnienia Roberta, zwłaszcza te twierdzenia, że nie chciał zabić kuzyna. Bo przecież gdyby chciał, miał ku temu okazję i dużo czasu. Mógł nawet dogonić rannego i dobić go jednym ciosem.
- A to nie nastąpiło - zauważył sąd. Powołany biegły, specjalista od wschodnich sztuk walki, wypowiedział się, że cios zadany takim mieczem, gdyby nie był miarkowany przez Roberta, mógł bez przeszkód spowodować przecięcie całej ręki i śmiertelną ranę głowy ofiary.
- Doszło w sumie do obrażeń, które nie zagrażają życiu pokrzywdzonego i to świadczy o braku zamiaru zabicia mężczyzny - zauważył biegły. Sąd zgodził się z tą opinią, z drugiej strony nie przyjął do wiadomości wyjaśnień Roberta, że działał w obronie koniecznej i skazał go na półtora roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Wymierzył 1000 zł grzywny oraz skonfiskował miecz, narzędzie przestępstwa.
- Oskarżony rokuje nadzieję na przyszłość w zakresie szacunku porządku prawnego - podkreślono w pisemnym uzasadnieniu wyroku. Zwłaszcza że 20-latek nie był karany i miał pozytywną opinię środowiskową. Robert odwołał się od tego wyroku, ale nie w zakresie kary czy wysokości grzywny, ale w sprawie swojego miecza samurajskiego. Napisał, że ze względu na wyznawane wartości oraz światopogląd zabranie mu broni jest zbyt dotkliwe.
Spór o miecz
- Jestem całkowicie przesiąknięty ideami kodeksu bushido, a one mówią, że utrata miecza to świętokradztwo, a miłość do oręża jest jedną z podstawowych zasad tego kodeksu - podkreślał Robert . Dodał, że miecz dla samuraja to świętość, skarb, istota jego duszy - i nigdy nie można się go pozbyć, bo każdemu wojownikowi grozi za to okrycie się hańbą do końca życia.
- Jestem emocjonalnie z nim związany i odpowiedzialny za jego przeznaczenie. Zrozumiałem naganność mojego czynu, żałuję tego i nigdy go nie powtórzę, ale miecz chciałbym odzyskać lub zamienić tę karę na inną, choćby pieniężną
- prosił w apelacji.
Sąd Apelacyjny w Krakowie był innego zdania. Podkreślił, że żyjemy w porządku, który stanowi Konstytucja RP i ona powinna być wyznacznikiem wszelkich zachowań każdego Polaka niezależnie od tego, czy hołduje on kodeksowi bushido, czy też nie. Narzędzie użyte do tego przestępstwa było niebezpieczne, a szkodliwość zachowania oskarżonego bardzo poważna. Sam miecz nie miał wartości zabytkowej czy historycznej, choć należy docenić zdolności rękodzielnicze oskarżonego, ale to za mało, by mu oddać tę broń, choć sam ją zrobił. Z drugiej strony, sąd podkreślił, że to sam oskarżony złamał zasady tego kodeksu, który mówi, że samurajowi nie wolno atakować mieczem osoby bezbronnej, takiej, która nie trzyma w ręce drugiego miecza.
- Dlatego Robert B. sam się zhańbił, bo prawdziwy samuraj okazuje miłosierdzie, którego oskarżony nie okazał, atakując kuzyna mieczem. Nie był ani mężny, ani powściągliwy, ani godny, by być prawdziwym wojownikiem i dlatego miecza z powrotem nie dostanie - uznał Sąd Apelacyjny.