Sandra Kubicka: Znienawidziłam modeling i nigdy więcej nie będę już tego robić

Czytaj dalej
Fot. TVP
Paweł Gzyl

Sandra Kubicka: Znienawidziłam modeling i nigdy więcej nie będę już tego robić

Paweł Gzyl

Sandra Kubicka była nie tak dawno uznawana za jedną z najlepszych modelek świata. Dziś nie chce mieć z tą branżą już nic do czynienia. Obecnie sprawdza się jako bizneswoman, a od niedawna prowadzi telewizyjne reality-show „Love Me Or Leave Me – Kochaj albo rzuć”. Nam opowiada jak musiała szybko dorosnąć, zaczynając pracę w modelingu w wieku 13 lat.

- Hasło reklamowe „Love Me Or Leave Me” głosi, że „nie było i nie ma podobnego programu w polskiej telewizji”. Na czym polega ta jego wyjątkowość?
- To pierwszy autorski program TVP, nie kupiony format, ale napisany przez nas. Występują w nim pary, które są ze sobą naprawdę w życiu prywatnym. Naszym celem nie jest doprowadzenie do tego, aby się rozstały. Wręcz przeciwnie: chcemy pokazać, że warto zawalczyć o miłość. Bo długoletnie związki mogą istnieć, tylko trzeba włożyć w ich funkcjonowanie ogrom pracy. Tymczasem dzisiejszych czasach łatwiej jest ludziom się rozstawać i szukać sobie kogoś nowego. Patrząc na naszych dziadków, którzy są ze sobą 50 lat, mówimy: „Jaka to piękna miłość!”. Tymczasem sami nie chcemy stawiać sobie takich celów i nie umiemy lub nie chcemy pracować nad naszymi relacjami.

- Nigdy wcześniej nie prowadziłaś telewizyjnego programu. Co cię skusiło, żeby podjąć się tego wyzwania?
- Mam taką osobowość, że lubię wyzwania. Zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę. Lubię próbować swoich sił w nowych dziedzinach. To prawda – nigdy nie prowadziłam telewizyjnego programu. Kiedy dostałam taką propozycję, pomyślałam: „Modelką już byłam, aktorką już byłam, bizneswoman teraz jestem. Czego jeszcze mogłabym spróbować?”. I postanowiłamprojekcie zostać prezenterką. Tym bardziej wydało mi się to ciekawe, kiedy usłyszałam, że tematyką programu są związki, relacje i miłość. To są kwestie, które głośno poruszam w swoich mediach społecznościowych. Ktoś zauważył i docenił to, co robię, więc potraktowałam to jako ogromny komplement. Dlatego od razu się zgodziłam.

- Wcześniej widzieliśmy cię na małym ekranie w „Tańcu z gwiazdami”. Tamte doświadczenia pomogły ci trochę przy „Love Me Or Leave Me”?
- Absolutnie nie. To było coś zupełnie innego. Tam wiedziałam, że konkuruję z innymi, a do wygrania jest Kryształowa Kula, muszę się więc nauczyć odpowiednich kroków. Tutaj spoczywała na mnie znacznie większa odpowiedzialność. Moimi podopiecznymi były dorosłe osoby i to w dużym stopniu ode mnie zależało, czy będą się one ze sobą kłócić, czy godzić, czy pracować nad swym związkiem. Temat programu był bardzo delikatny – miłość między dwojgiem ludzi. Nie było więc z czego żartować czy wygłupiać się. Musiałam uważać na swoje słowa i czyny, podejmować świadomą decyzję, kiedy mogę wejść do willi i im pomóc.

- Spędziłaś na planie programu kilka tygodni na Wyspach Kanaryjskich. To były rajskie wakacje czy ciężka praca?
- Wstawałam codziennie rano o siódmej, a potem cały dzień spędzałam na planie. Finał kręciliśmy aż siedemnaście godzin. To, co można oglądać teraz na ekranie, to tylko mały fragment całej pracy, jaką musieliśmy wykonać. Sama jestem w szoku, że tyle materiału zostało wciśnięte w 45-minutowe odcinki. Kręciliśmy codziennie na 70 kamer, na planie było 120 osób tylko z samej ekipy. To była ogromna produkcja. Ale po tym doświadczeniu wiem, że takie tempo mi odpowiada. Ja lubię, kiedy cały czas coś się dzieje.

- Co było dla ciebie największym wyzwaniem przy tym programie?
- Na pewno nauka pracy z „uchem”. To jest takie urządzenie, które pozwala na planie słyszeć panią reżyser, która mi mówi na przykład „Idź trochę w lewo, bo kamera cię nie widzi”. Dobrą prowadzącą można poznać po tym, że choć słyszy takie wskazówki w uchu, to mimika jej twarzy w ogóle się nie zmienia. Dlatego to wcale nie takie proste. Ja jestem dosyć uparta, więc chciałam nauczyć się wszystkich tekstów na pamięć. Dlatego dostawałam codziennie przed wejściem swoje kwestie i kułam je na blachę. Trudna była też praca z kamerą: żeby wypadać naturalnie, ładnie się wypowiadać, zachowywać ciągłość poszczególnych zdań, nie przerywać toku wypowiedzi. Na pewno był to więc inny rodzaj pracy niż ten, do którego byłam przyzwyczajona. Trzeba też pamiętać, że dorastałam w USA, więc łatwiej mi się myśli i mówi po angielsku. Musiałam pracować nad tym, by nie było słychać tego akcentu, kiedy się wypowiadam. Przyłożyłam się do tego całym sercem.

- I jesteś zadowolona z efektów?
- Popłakałam się, kiedy oglądałam pierwszy odcinek. Każdy swój projekt traktuję tak samo – jakby był pierwszy i ostatni. Nigdy nie osiadam na laurach. Byłam bardzo dumna z siebie. Mogę to otwarcie powiedzieć. Wyszło bowiem tak, jak chciałam. Nie jąkam się, wydaje mi się też, że nie widać po mnie stresu. Czytałam jużpiękne recenzje mojego występu: „Sandra czuje się przed kamerą jak ryba w wodzie”. I chyba tak było. Myślę, że znalazłam w telewizji swoje drugie powołanie. Mam nadzieję, że będziemy kręcić drugi sezon i ponownie będę zaproszona do jego poprowadzenia.

- Miałaś okazję poznać podczas tych kilku tygodni wszystkich uczestników. Trochę się z nimi zaprzyjaźniłaś?
- Starałam się być bezstronna. To było jednak bardzo trudno. Moje sympatie z czasem wnikały bowiem w te relacje. Kiedy widziałam, że jeden z uczestników źle traktuje swoją partnerkę, nie mogłam się powstrzymać, żeby czegoś mu nie powiedzieć. Nie mogłam jednak nikogo faworyzować i pozwolić, by przemawiały przeze mnie emocje. Ale oczywiście zżyłam się z wszystkimi uczestnikami. Do dzisiaj mamy kontakt poza programem. Jestem z nimi cały czas na łączach, piszemy do siebie i wspieramy się nawzajem.

- Oni też są zadowoleni?
- To ciekawe, że uczestnicy reality-show inaczej odbierają wyzwania, przed którymi ich stawiamy, kiedy są w programie i zupełnie inaczej, kiedy oglądają to potem na ekranie. W tym pierwszym przypadku często pojawia się złość i frustracja: „Dlaczego ja mam to robić?”. Teraz po zobaczeniu tego w telewizji, piszą do mnie: „Sandra, już rozumiem dlaczego tak musiało być. Przepraszam!”. Podobnie między sobą. Dlatego myślę, że takie reality-show dzieli się na dwa etapy: to, co dzieje się w willi i to, co dzieje się już na ekranie.

- Miałaś swoich faworytów, którym kibicowałaś najgoręcej?
- Moi faworyci ciągle się zmieniali. Na początku myślałam sobie o jednej z dziewczyn: „Jaka ona jest słodka i kochana!”. Kiedy potem pokazała pazury, byłam zszokowana: „Co za demon!”. Ostatecznie byłam bardzo zaskoczona tym, kto wszedł do ścisłego finału. Myślę, że widzowie też się tego nie spodziewają.

- Myślisz, że „Love Me Or Leave Me” ma wartość edukacyjną?
- Na pewno. Ważną rolę pełnią w nim eksperci, świetni w swoich dziedzinach. Mieliśmy psychologów, nauczycieli tantry, położną, opowiadającą o tym, jak funkcjonuje ciało kobiety w ciąży czy mecenasa, który poruszał urzędowe kwestie ważne dla tych, którzy chcą związać się ze sobą na dłużej. Zrobiliśmy parom szybką szkołę życia w pigułce. Bo wszystkie te kwestie, które w programie poruszamy, pojawiają się prędzej czy później w związkach. My chcieliśmy pokazać naszym uczestnikom jak to wszystko wygląda i spytać ich: „Czy jesteście gotowi przejść przez to razem?”. I wiem, że nasz program działa cuda. Dostajemy wiele wiadomości od jego odbiorców, którzy dziękuję za to, że dzięki nam zaczęli inaczej patrzeć na swoje relacje. I chcą się zgłosić do drugiego sezonu. (śmiech)

- Program był dla ciebie okazją do refleksji nad własnym związkiem?
- Oczywiście. Nie będąc uczestniczką „Love Me Or Leave Me”, z czasem się nią stałam. Wiele wyciągnęłam z programu i wdrożyłam do swego związku. Już po obejrzeniu pierwszych odcinków, miałam ochotę usiąść z moim partnerem i porozmawiać, by poruszyć takie kwestie, jakich wcześniej nie poruszaliśmy. Czyli jako prowadząca wprowadziłam w życie wiedzę, którą zdobyłam przy programie.

- Co twoim zdaniem najbardziej buduje związek?
- Najbardziej buduje komunikacja. Podkreślamy to w każdym odcinku. Jeżeli odkładamy jakieś rzeczy na później, to często potem wybuchają i są tego konsekwencje. Dlatego warto ze sobą rozmawiać. Jeśli idziemy do pracy, powinno się potem wieczorem usiąść i porozmawiać ze swoim partnerem. „Jak ci minął dzień?”, „Co cię dzisiaj zdenerwowało?”, „Co sprawiło, że jesteś szczęśliwa?”, „W czym mogę ci pomóc?”, „Co mogę zmienić w sobie, abyś była szczęśliwsza?”. To są bardzo ważne rzeczy. W drugim odcinku w naszych parach mówiły tylko te osoby, które trzymały kamień – i to była ważna nauka, by dać człowiekowi dokończyć wypowiedź i dopiero kiedy skończy, powiedzieć co samemu się myśli.

- A co niszczy miłość?
- Traumy z naszych poprzednich związków. Podczas jednego z odcinków pokazywaliśmy jak relacje z matką i z ojcem wpływają na nasz związek. Takie nieprzepracowane traumy mogą zniszczyć miłość. Można spotkać idealną osobę – ale jeżeli nie uleczymy swych problemów, ta osoba od nas odejdzie.

- Podczas kręcenia programu był z tobą na Wyspach Kanaryjskich twój partner Alek. On ma trochę większe doświadczenie z telewizją niż ty. Wspierał cię dobrą radą?
- Alek ma zupełnie inną pracę, bo on jest jurorem. Za to wspierał mnie mentalnie. Kiedy wracałam z planu, miałam go w hotelu i bardzo fajnie było się przytulić. Na miejscu były też z nami nasze psy, zajmował się więc nimi codziennie, co było ogromną pomocą. Pomagał mi też z tekstami, ćwiczyłam z nim ich zapamiętywanie. To był tego rodzaju support.

- Oboje pracujecie w show-biznesie. Dzięki temu lepiej się rozumiecie?
- Tak i nie. Kiedyś wydawało mi się, że będąc w związku z drugą osobą publiczną, będzie nam łatwiej. Ale okazało się, że to powoduje, iż jesteśmy na świeczniku razy dwa. Piszą nie tylko o mnie i o nim, ale też o nas. To jest trudniejsze. Dobrze jest mieć takie same poglądy na uczestnictwo w mediach – udzielanie wywiadów czy pojawianie się na eventach. Bo to są też rzeczy, które mogą podzielić.

- Cały czas jesteście pod obserwacją mediów. Jaki ma to wpływ na waszą relację?
- Na początku było ciężko: dużo frustracji i złych emocji. Każde z nas przeszło przez inne medialne związki i chciało prywatności. Z drugiej strony, bardzo się zakochaliśmy i nie chcieliśmy odpuszczać. Z czasem przyzwyczailiśmy się do tego. Znaleźliśmy złoty środek i nie pozwalamy, żeby to za bardzo wpływało na nasze życie. Chodzimy tylko na te eventy, na które musimy. Ograniczamy wyjścia publiczne.

- Nieraz w internecie pojawiały się plotki, że już się rozstaliście. To najbardziej irytujące?
- Tak. To bardzo ciężkie. Kiedy przestajemy się pokazywać publicznie, od razu pojawia się gdzieś artykuł, że między nami jest fatalnie. A przecież tak jak wszyscy potrzebujemy czasem trochę odsapnąć i wyłączyć telefon.

- Kiedyś powiedziałaś, że Alek na scenie szaleje z gitarą, a w domu – jest zaskakująco spokojny. Którą jego wersję wolisz?
- Tę domową. Na przykład wczoraj wieczorem siedzieliśmy sobie razem przy herbatce i czytaliśmy książki. I było bardzo miło.

- Do niedawna znaliśmy cię przede wszystkim jako modelkę i fotomodelkę. Dzisiaj masz już ten etap za sobą?
- Tak. Przez czternaście lat kariery w modelingu starałam się zachować szacunek wobec samej siebie. Pracowałam zawsze tam, gdzie byłam doceniana jako osoba. Kiedy przestawałam to odczuwać – wtedy odchodziłam. Tak było podczas mojej ostatniej sesji, z której zostałam niespodziewanie zwolniona. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało, a wręcz przeciwnie: byłam osobą, która ratowała sesje, bo kiedy jakaś modelka się „wysypała”, to wsiadałam szybko w samolot i leciałam na zdjęcia. Tymczasem kiedy zachorowałam i nie wiedziałam co się dzieje z moim ciałem, dlaczego tyję i mam trądzik, zostałam potraktowana bardzo przedmiotowo. To spowodowało, że znienawidziłam tę branżę. Nikt się nie spytał czy potrzebuję pomocy, tylko usłyszałam: „Wyglądasz fatalnie, jedź do domu, dziękujemy!”. Wtedy zaczęłam przygotowywać pierwszy biznesplan dla swojej firmy. I postanowiłam, że już nikt nie będzie oceniał mnie przez pryzmat mojego wyglądu. To był moment, kiedy znienawidziłam modeling i stwierdziłam, że nigdy więcej nie będę tego robić. Wyjątkiem są sesje dla moich firm. Ale tutaj to ja wybieram, jestem szanowana i doceniana. Nikt mi nie powie: „Sandra nie podobasz mi się” i nie wyrzuci mnie jak zużytą zabawkę do kosza.

- Obecnie mówi się, że jesteś mentorką modelek. Co to znaczy?
- Młode dziewczyny wybrały mnie jako taką osobę, do której mogą napisać lub zadzwonić ze swoimi problemami. Ja im po prostu doradzam. Najważniejszą z tych rad jest ta, żeby kończyły szkoły zanim wezmą się za modeling. To są dziecięce lata, których nic im nie wróci. Dorosłymi jesteśmy przez większą część naszego życia, a dziećmi – przez krótki okres. To bardzo ważny etap, który trzeba bezpiecznie przejść i mieć dziecięce wspomnienia. Dopiero potem można brać się za pracę.

- Ty zostałaś modelką mając zaledwie 13 lat. To za wcześnie?
- Zdecydowanie. To nie była jednak moja decyzja, tylko moich rodziców. Uczyłam się więc na swoich błędach, dlatego powtarzam dziś dziewczynom, że wiem czego mi brakowało. Od wielu lat jestem na terapii, ponieważ muszę przepracowywać to, że nie miałam dzieciństwa.

- Jak sobie ta trzynastoletnia Sandra poradziła w świecie mody?
- Na początku była zachwycona. Komplementowano ją, że jest naturalnie piękna i dobrze jej idzie. Do tego zaczęła zarabiać niezłe pieniądze. I zachłysnęła się tym. Dopiero później zrozumiała, że są w życiu inne rzeczy, które się liczą.

- Jak sobie radziłaś ze szkołą?
- Miałam zdalne nauczanie. Łączyłam się z nauczycielką przez telefon i pracowałam na komputerze. Zdawałam testy z domu. Uczyłam się podczas sesji zdjęciowych, w samolotach i hotelach. Zamiast bawić się ze swoimi rówieśnikami po szkole, to siedziałam nad książką.

- Musiałaś szybciej dorosnąć niż oni. To było trudne doświadczenie?
- Tak. Dlatego teraz zachowuję się jak „mała stara”. Moja mama mówi, że jestem zbyt dojrzała na swój wiek. To efekt uboczny tego wszystkiego.

- Które momenty swojej kariery uważasz za najważniejsze?
- Nie postrzegam tego w ten sposób. Każda sesja budowała drugą. To jak puzzle – klocek za klockiem składała się piękna kariera. Gdybym nie szła w pokazie Guessa, to nie znalazłabym się na liście stu najlepszych modelek na świecie. Gdyby nie pierwsza sesja zdjęciowa, to bym nie była na drugiej. Za każdą byłam bardzo wdzięczna, doceniałam ją i nigdy nie osiadałam na laurach.

- W mediach najczęściej wymienia się twoje okładki dla „Maxima” i „Playboya”.
- Ludzie chwycili się tych najbardziej znanych sesji i tylko o nich piszą. Nikt nie wymienia „Glamour” czy kampanii „Guessa”. To były dla mnie bardzo ważne prace, bo marzyłam o nich od dziecka. Raczej nie marzyłam o „Playboyu”, a trafiłam na jego okładkę. Była to jednak przełomowa sesja, bo po raz pierwszy nie była retuszowana, byłam podczas niej w pełni naturalna i nagle cały świat zaczął pisać o rozstępach. Tak to pamiętam.

- Jak się poczułaś, kiedy zostałaś zaliczona do stu najseksowniejszych modelek na świecie?
- Kiedy dostałam ten cynk, byłam na sesji w Nowym Jorku. Zaniemówiłam, wybiegłam na ulicę i pobiegłam kupić „Maxima”. Zobaczyłam to i się popłakałam. Jestem zwykłą dziewczyną z Łodzi, a tu nagle taki sukces. Nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje. To było oszałamiające.

- Byłaś pokazywana jako symbol seksu. Jak się z tym czułaś?
- Na początku było to fajne. Każda kobieta uwielbia, gdy jej mówią, że jest piękna czy seksowna. Ale dzisiaj mam zupełnie inne wartości życiowe i kieruję się czymś zupełnie innym. Teraz największym komplementem jest dla mnie to, kiedy ktoś mi mówi, że jestem inteligentna lub wyjątkowa, a nie ocenia mnie przez mój wygląd.

- Jako modelka żyłaś cały czas na walizkach. Nie brakowało ci stabilizacji?
- Brakowało. Dlatego wróciłam do Polski. Nigdy nie mogłam normalnie pójść zrobić zakupów, wrócić do domu, ugotować kolację – i potem obudzić się w tym samym domu na śniadanie. Byłam rozchwytywana, w efekcie czego miałam w miesiącu tylko 2-3 dni wolnego. Z czasem zrozumiałam, że nie zbuduję w takiej sytuacji żadnego stabilnego związku. Dlatego wróciłam do Polski, by mówiąc dosadnie wreszcie usiąść na czterech literach.

- Czujesz się już tutaj jak w domu?
- Tak. Szybko się zaaklimatyzowałam. Świetnie się czuję, mogąc co wieczór wracać do tego samego domu. Bardzo mi się podoba takie życie. Oczywiście doceniam je dzięki temu, że wcześniej mogłam spróbować życia na walizkach.

- Wcześniej mieszkałaś w Miami, które jest postrzegane jako miasto niekończących się imprez. Jak tobie udało się nie wciągnąć w ten hedonistyczny tryb życia?
- Sama sobie zadaję to pytanie. Wielokrotnie kłóciłam się ze swoimi poprzednimi chłopakami, bo nigdy nie lubiłam wychodzić na imprezy. A kiedy już wyszłam, to potem siedziałam zamknięta sama w domu przez dwa tygodnie i nie chciałam się do nikogo odzywać. Ostatni raz byłam w klubie jakieś dwa lata temu. Bo po co? Nie jestem imprezową dziewczyną, nie piję alkoholu i nie palę papierosów, śpię już o 23. Taki mam charakter. Podobnie zostałam wychowana. U nas w domu nigdy nie piło się i nie imprezowało.

- Ciągłe życie w pośpiechu i presji idealnego wyglądu na pewno ma wpływ na psychikę. Jak sobie z tym poradziłaś?
- Miałam załamanie nerwowe. Musiałam wtedy zrozumieć, że nie muszę być idealna, by się ludziom podobać. Zajęło mi to trochę czasu. Modeling bardzo mi wyprał głowę w tym kontekście. Dzisiaj już nie jest to dla mnie żadnym priorytetem. Teraz najważniejsze jest dla mnie to, bym sama dobrze czuła się ze sobą.

- Dziś świat mody jest trochę inny niż wtedy, kiedy zaczynałaś. Te zmiany idą w dobrym kierunku?
- Kiedy zaczynałam, nie było jeszcze Instagrama. Aby zostać modelką, trzeba było mieć minimum 170 cm wzrostu i odpowiednie wymiary. Potem pojawiły się dziewczyny plus size. Świat mody stał się więc mniej elitarny. Było o tym głośno i kochało się te kobiety. Teraz niespodziewanie wchodzimy w świat operacji plastycznych. Dziewczyny wyglądają tak samo, każda ma zrobione usta i tyłek. Ciężko je rozróżnić. To wszystko wynika z braku pewności siebie. Jedna nakręca drugą. Być może to się zmieni, bo w Stanach modelki zaczynają rozpuszczać kwasy i wracać do swego naturalnego wyglądu. Mam nadzieję, że niebawem ten trend dotrze do Polski.

- Dzisiaj jesteś bizneswoman i prowadzisz aż siedem własnych firm. Jak się odnajdujesz w takiej roli?
- To chyba moja ulubiona rola. Ja sobie to dzielę: dzisiaj udzielam wywiadów, wczoraj pracowałam w swoich firmach. Kiedy tak się dzieje, wstaję wcześnie rano, jestem na telefonie z moimi pracownikami lub jadę do biura. Najbardziej lubię to, co przynosi mi największy dochód i satysfakcję. Obserwuję więc rynek jak się zmienia i wdrażam te zmiany w funkcjonowanie swoich firm.

- Jaką jesteś szefową?
- Zupełnie inną niż prywatnie. Bardzo to rozgraniczam. Potrafię być oschła, ale mówię swym pracownikom, że jeśli wykonują swe zadania dobrze i na czas, to nie mam powodu, by być ich wrogiem. Bardzo ich chwalę, gdy robią świetną robotę, ale kiedy jest źle, muszę tupnąć nogą.

- Jako była modelka jesteś traktowana poważnie jako bizneswoman przez osoby z zewnątrz?
- Moi pracownicy szanują mnie i uważają za inspirację. Ale czasem, kiedy spotykam się z biznesmenami, trafiają się tacy panowie, którzy mając kapitał zakładowy wysokości kilkudziesięciu milionów, potrafią mi powiedzieć: „Co ty wiesz o robieniu interesów?”. Wtedy pokazuję, jakie moje firmy mają obroty – i temat jest zamknięty. Liczby mówią same za siebie.

- Jesteś też internetową influencerką. Twój Instagram obserwuje ponad 600 tysięcy osób. Jak traktujesz media społecznościowe?
- Obserwujący mnie na Instagramie tworzą społeczność, która ma podobne poglądy jak ja. Instagram nie jest dla mnie miejscem, gdzie wrzucam przerobione zdjęcia i pokazuję nierealne życie. Robię natomiast wiele materiałów edukacyjnych dla moich fanów. Prowadzę spotkania z lekarzami czy dietetykami. Tym się wyróżniam.

- Czujesz się odpowiedzialna za to, co przekazujesz swym obserwatorom?
- Bardzo. Bo tak szybko, jak te 600 tysięcy mogło mnie pokochać, tak samo szybko może mnie znienawidzić.

- Sandra Kubicka z Instagrama to prawdziwa Sandra Kubicka bez retuszu?
- Tak. Niedawno miałam wywiad i powiedziałam dziennikarce, że mam najwspanialsze obserwatorki na świecie. Wtedy ona wyznała: „Kiedyś byłam jedną z nich, pisałam do ciebie i odpisywałaś mi. Teraz cieszę się, że ta Sandra, którą widzę, to ta sama Sandra z Instagrama”.

- A jak sobie radzisz z hejtem?
- Na trolli mam szybki sposób – po prostu ich blokuję. Gorzej z artykułami w plotkarskich mediach. Kiedy czytam, że powinnam urodzić dziecko i dać wreszcie spokój moim psom, to jest cios poniżej pasa, bo wytyka mi się moją chorobę. Nie zgadzam się na to – i wielokrotnie wyciągam z tego prawne konsekwencje. Stawiam więc wyraźne granice.

- Dwa lata temu powiedziałaś głośno o swoich kłopotach ze zdrowiem. Dzisiaj jest już lepiej?
- Znacznie. Zagłębiłam się w swoją chorobę i znalazłam na nią lekarstwo. Teraz dzielę się tym z innymi. Zmieniłam swój styl życia o 180 stopni, w efekcie czego schudłam, nie mam problemów z trądzikiem, pojawiła się owulacja, mogę więc mieć dzieci. Nie siadłam w kącie i nie użalałam się nad sobą, tylko w pewien sposób przekułam chorobę w sukces, bo od momentu, gdy zachorowałam i powiedziałam o tym głośno, staram się pomagać kobietom takim jak ja. Piszą one do mnie codziennie, z pytaniem o rady jak żyć z PCOS. Polecam im swoich lekarzy, a największą radością potem dla mnie jest słyszeć, że kolejnej kobiecie udało się zajść w ciążę.

- Na początku pierwszego odcinka „Love Me Or Leave Me” zajeżdżasz na plan wyścigowym motocyklem. To twój sposób na relaks?
- To moje alter ego. Jestem totalną chłopczycą. Uwielbiam jeździć na motorze, ścigać się samochodami i uprawiać boks. Zwiedziłam już wszystkie tory wyścigowe w Polsce. To moja totalna zajawka. Taka jest Sandra prywatnie.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.