Sarsa: Kiedy wokół mnie szaleje sztorm, ja mam kotwicę w postaci rodziny
„Jestem Marta” – przestawia się tytułem nowej płyty Sarsa. Album odsłania nowe oblicze popularnej piosenkarki. W rozmowie z nami Sarsa zdradza jak czuje się w roli młodej mamy. 28 października wokalistka wystąpi w Krakowie w klubie Studio.
- W zeszłym roku wydałaś płytę „Runostany”, która zawierała zupełnie inną muzykę niż ta z twoich trzech pierwszych albumów. Jak ją przyjęli twoi fani?
- Myślę, że dla wielu z nich to był wstrząs. (śmiech) A dla innych – pozytywne zaskoczenie. Pewnie znalazła się też grupa, która jeszcze inaczej zareagowała. Cóż – wszystkim nie da się dogodzić. I też nie należy tego robić, myśląc o oczekiwaniach całego świata, żeby nie stracić tego, co mamy faktycznie do powiedzenia.
- Dlaczego piosenki z „Runostananów” były tak mroczne?
- Byłam wtedy w trudnym momencie mojego życia, w szczytowym punkcie swoich frustracji, związanych z karierą. Oczywiście pandemia dołożyła do tego swoje trzy grosze. I powstała dosyć mroczna płyta, którą uwielbiam teraz słuchać na winylu, bo świetnie brzmi w tym formacie, dzięki Marcinowi Borsowi, który wyprodukował ją w smakowity sposób w stylu retro. „Runostany” były pierwszym moim krokiem w inną stronę, przedsionkiem do tego, co komunikuję teraz płytą „Jestem Marta”.
- No właśnie: „Jestem Marta” przynosi jeszcze inną muzykę niż „Runostany”. Jak te płyty mają się do siebie?
- „Jestem Marta” jest całkowicie naturalną koleją rzeczy. Ja często najpierw muszę zaliczyć głęboki dół, żeby potem dostrzec światło w tunelu. To bardzo widocznie na przykładzie tych dwóch albumów. „Runostany” są mroczne, to kompletna blaza i niezadowolenie, wynikające z niezrozumienia tego, dlaczego nie mogę być dłużej szczęśliwa w swoich butach. Ta płyta pokazuje, że zaczynam proces otrzepywania się z tych warstw, które przylgnęły do mnie przez ostatnie osiem lat i staję się bardziej otwarta, choćby w wywiadach, mówiąc głośniej o tym, co naprawdę czuję. Wszystko to doprowadziło mnie do tego, że do głosu doszła wreszcie Marta – ta część bardziej naturalna dla mnie, którą codziennie widzę w lustrze.
- Tytuł płyty „Jestem Marta” oznacza, że dopiero tym razem poznajemy prawdziwą Martę Markiewicz?
- Jestem jedną osobą, ale ma ona wiele wcieleń w zależności od sytuacji. Czasem do głosu dochodzi ta, która całe życie trzymała gardę, bo wydawało jej się, iż wszyscy chcą ją dojechać. A kiedy indziej – ta, która się czuje się kochana i akceptowana. Ja taka jestem. Dlatego sama się często nie rozumiem i próbuję nad tym pracować. Na pewno Sarsa i Marta się uzupełniają. Są jak yin i yang. Bez Sarsy nie byłabym tym, kim dzisiaj jestem. Zawdzięczam jej na pewno stabilność finansową i to, że mam szczęśliwą rodzinę. (śmiech) Chociaż może to robota Marty? To naprawdę ciężko rozdzielić.
- Nie myślałaś, żeby tę płytę firmować swoim imieniem i nazwiskiem, a nie pseudonimem?
- Nie. Ja nie odcinam się od Sarsy, ale chcę przedstawić światu Martę.
- „Runostany” były pełne dramatycznego rocka, z kolei „Jestem Marta” skręca w stronę melodyjnego popu. Dlaczego?
- Ja nie myślałam o tym, jaka to będzie estetyka, ale o tym, co czuję. A czuję dużo radości, dochodzi we mnie do głosu moja kobiecość. Dlatego piosenki są bardziej jasne i przystępne. Przy „Runostanach” było całkiem odwrotnie. Kategoryzowanie tego zostawiam dziennikarzom. Nigdy nie staram się niczego kalkulować, by pozwolić muzyce płynąć jak najbardziej naturalnie.
- Które piosenki ci się lepiej śpiewa – te z „Runostanów”, czy te z „Jestem Marta”?
- Dobrze mi się śpiewało „Runostany”, kiedy ta płyta była dla mnie aktualna. Teraz nie lubię śpiewać tych piosenek. Niedawno skończyliśmy letnią trasę koncertową, podczas której jeszcze przewijały się utwory z tej płyty – chociażby „Ze mną tańcz” czy „Przyspieszam”. Miałam jednak z nimi trudność wykonawczą, bo nie potrafiłam już do końca wejść w te historie. Teraz nie mogę się doczekać jesiennej trasy, bo będę wtedy grać bardzo aktualny dla mnie obecnie materiał z „Jestem Marta”. Odświeżę też utwory ze swojej dalszej przeszłości, które bardzo lubię, na przykład „Tęskno mi”. Miał on już milion aranżacji, a teraz połączyliśmy go z coverem piosenki Łąki Łan. I zrobiło się z tego coś zupełnie innego. Na trasie będzie też wiele gości i gościń – będzie więc bardzo ciekawie.
- Płytę „Jestem Marta” zapowiadał „Prolog”, który był jeszcze bardzo dramatyczny i bardziej pasował do „Runostanów”. Melodeklamujesz tam: „Z tej strony Sarsa/ Choć znamy się tyle lat, czuję, jakbym okłamała was/ Bo nie jestem sama”. Co to oznacza?
- To oznacza, że jest ze mną tytułowa Marta, która nigdy nie była dopuszczona do głosu. Zawsze pojawia się na scenie i przed kamerami Sarsa – ten mój awatar. „Prolog” jest melorecytowany, bo to jakby zapiski z mojego dziennika. Dlatego nie chciałam tego śpiewać. Otwieram się przed ludźmi i przyznaję, że trochę pobłądziłam w swojej karierze. W pewnym momencie poczułam się bardzo samotnie. Choć wokół mnie był tłum ludzi i wszyscy pili szampana, nie byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A samotność na szczycie czy w psiej budzie smakuje tak samo źle. Znalazłam się więc w przełomowym dla siebie momencie. Dlatego „Prolog” jest mocniejszy i odstaje od reszty albumu. To trochę tupnięcie nogą – i zaznaczenie, że to nowe otwarcie dla mnie. Prywatnie i zawodowo.
- „Prolog” jest jakby rozmową Sarsy z Martą.
- To prawda. Marta mówi do Sarsy: „Jesteś jak produkt”, a ona opowiada „Nigdy nie byłam taka/ Jaka jestem naprawdę/ Nadal nie wiem/ Staram się dokopać do siebie”. Tą próbą jest ta nowa płyta. Mam nadzieję, że moje życie będzie na tyle długie, że będę mogła nadal iść w tę przygodę poznawania siebie i dawania ludziom i światu lepszej wersji Marty. Tak to czuję. Że o to w życiu na ten moment chodzi.
- Co sprawiało, że kiedy byłaś na szczycie, czułaś się nieszczęśliwa?
- Może to będzie dla kogoś banalne, ale naprawdę tak jest: ja usycham w strefie komfortu. Kiedy byłam na szczycie i za wszystko, co zrobiłam, dostawałam oklaski, szłam według utartego schematu. Wypuszczałam kolejny singiel, który trafiał na szczyt listy airplay, dostawałam za niego kolejną platynę i chowałam ją do piwnicy. I tak w kółko. Tak naprawdę oznaczało to zero wyzwań – mentalnych, duchowych, emocjonalnych. Czułam się w pewnym momencie jak maszyna, która robi przeboje jeden za drugim, ale przestała się rozwijać. W końcu zrozumiałam, że zapomniałam dlaczego kiedyś zaczęłam to robić. Kiedy debiutowałam, moją intencją było rozwijanie się i doświadczanie życia w różny sposób. A tutaj stanęłam w martwym punkcie, gdzie wszystko było takie samo. Wpadłam w przedsionek do stanu depresyjnego. Ja wierzę w Boga i chcę być Mu wdzięczna za wszystko, co dobre w moim życiu. A tutaj tego nie potrafiłam. Biczowałam się więc i katowałam, że nie jestem wdzięczna. Wtedy postanowiłam, że zeskakuję z tego szczytu i wdrapuję się nań od początku. „Runsostany” były pierwszą skałą, której się złapałam.
- Paradoksalnie „Runostany” i „Jestem Marta” były możliwe dzięki temu, że wcześniej zaliczyłaś ten duży komercyjny sukces.
- To prawda. Ta układanka trochę sama się układa. Oczywiście mamy wolną wolę – i sama zrezygnowałam w pewnym momencie z tej strefy komfortu. Trochę czasu już od tego minęło i teraz, kiedy się oglądam, widzę, że podjęłam dobrą decyzję i idę fajną drogą. Znowu czuję ten drive. Kiedy stoję teraz za kulisami przed wyjściem na scenę, mam motyle w brzuchu. W 2019 roku tego nie czułam. To był dla mnie alarmujący sygnał, że coś jest nie tak. A teraz wychodzę na scenę z ekscytacją. Nie wiem jak ludzie mnie odbiorą, więc czuję się jak debiutantka. To coś wspaniałego, że mogę to ponownie przeżyć.
- „Jestem Marta” ukazuje się nakładem wytwórni Kayax. To też kolejna odmiana w twym życiu artystycznym.
- Tak. Zmieniłam swój team – i jestem teraz wśród artystów, których prywatnie słucham i szanuję. Czuję się dobrze w tym nowym środowisku. Gdybym najpierw nie dokonała zmiany w sobie, nie wydarzyłaby się ona potem wokół mnie. To jakby inna plansza w tej grze. Dzięki temu jestem znów jej ciekawa.
- Co dało ci odwagę, by zmienić tor swojej kariery?
- Kiedyś wróżka powiedziała mi, że urodziłam się z odwagą. To jest więc mi dane z jakiegoś powodu. Ta decyzja, żeby zrezygnować z tego, co przedtem miałam, nie była trudna. Kiedy jest się na emocjonalnym dnie, nie jest ciężko skręcić w inną stronę.
- Na pewno ważne jest to, że twój partner Paweł trwa wiernie przy tobie – zrobiliście razem „Runostany” i „Jestem Marta”.
- Bardzo. Doceniam to tym bardziej, kiedy rozglądam się wokół i widzę jak te relacje wyglądają u innych. Cieszę się, że sfera prywatna jest dla mnie bezpiecznym miejscem. Kiedy wokół mnie szaleje sztorm, ja mam kotwicę w postaci rodziny. Tu zmiana wytwórni, nowy management, rozkminianie czy płyta się przyjmie, różne fakapy – a ja wracam do domu i mam swoją oazę. Dzięki temu łapię równowagę i dystans. Z Pawłem jest cudownie. Oczywiście nie wiem, czy tak będzie zawsze. Ale dzisiaj życzyłabym każdemu takiego związku, w którym łączy nas pasja, mamy dziecko i wspólne plany na karierę i życie. Chyba nie może być lepiej. Aż strach, że jest tak dobrze. (śmiech)
- Nie przenosicie napięć ze studia czy ze sceny do domu?
- To jest naturalne. Nie traktujemy bowiem muzyki jak pracy w biurze od do. To jest nasz lifestyle. Oczywiście minusem jest, że wracamy do domu i żyjemy tym, co wydarzyło się wcześniej, bo w ten sposób zawodowe stresy przenikają do naszego życia prywatnego. Mamy na to jedyny sposób: dajemy sobie nawzajem zrozumienie i raz jedno ciągnie nas do góry, a raz drugie.
- Jesteście wybuchową parą?
- Mamy z Pawłem dosyć sporo wybuchów w historii naszych poprzednich związków. Dlatego teraz oboje mocno pracujemy nad tym, aby ten, który obecnie mamy, był inny niż poprzednie. Na początku tej relacji oboje świadomie podjęliśmy decyzję, że chcemy zachowywać się inaczej niż wcześniej. To nie jest łatwe w naszej branży. Mocne emocje są tu na śniadanie, obiad i kolację. (śmiech) Ale chyba dojrzeliśmy i doceniamy spokój. Nie lubimy skrajności. Jesteśmy zrównoważonym związkiem. Nasze kłótnie są żałosne w porównaniu do tego, jak potrafimy się awanturować. (śmiech)
- Wiele piosenek na „Jestem Marta” opowiada o różnych odmianach miłości – „Ciasto”, „Księżyc”, „Lukier” i „Serce zjem”. To dla ciebie dziś największa wartość w życiu?
- Zawsze się boję, że pierwsze pytanie wywiadu będzie: „O czym jest ta płyta?”. Bo musiałabym odpowiedzieć: „O miłości”. O Boże, kolejna płyta o miłości? Ale co zrobisz. Jak zauważyłeś, te piosenki opowiadają o tym, że czuję się kochana. A to wcale nie jest takie oczywiste. Wszystkie moje mroki i doły biorą się z mojego zachwianego poczucia bezpieczeństwa. Czy ja jestem akceptowana? Czy ja się komuś podobam? Czy ktoś mnie kocha? Z tych wątpliwości biorą się wszystkie moje toksyczne sytuacje. Jest we mnie jednak druga osoba – spokojna. I ona mówi: „Jest fajnie. Kocha mnie Paweł. Syn mnie potrzebuje”. Jak śpiewam w utworze „Jaśmin”, ja się w końcu czuję „czyjaś”. To mi daje spokój i poczucie, że jestem wystarczająca taka, jaka jestem. Że nikt z osób, które mnie kochają, nie oczekuje, abym była inna. Bo akceptują mnie taką, jaką jestem. Na tym postawiłam ten album. Kończy go piosenka „Storczyk”, w której śpiewam, że czasem potrzebuję gdzieś uciec od wszystkich, by poukładać sobie wszystko w głowie i wrócić do ludzi jako lepsza wersja siebie.
- Jesteś trudna we współpracy?
- Bywam. Nawet wczoraj o tym rozmawiałam z moją menedżerką. Że żyję w swojej bańce i nie zawsze mam świadomość, że moje zachowania mogą być odbierane negatywnie. Moja bezpośredniość i szczerość powinny być postrzegane pozytywnie, ale nie zawsze tak jest niestety. Czasem tym kogoś urażam, albo ktoś to źle zrozumie i potem bardzo to przeżywam. Tymczasem ja nie zawsze rozumiem sytuację i nad tym panuję. W moim świecie sprawy wyglądają inaczej niż by się wydawało.
- W twoich piosenkach chodzi nie tylko o miłość romantyczną, ale też metafizyczną. „Księżyc” to chyba twoje wyznanie wiary w Boga?
- No tak. Nigdy nie ukrywałam, że jest osobą wierzącą w siłę wyższą. Nie chcę jednak absolutnie wkładać tego w żadną religię, bo jestem temu przeciwna, ponieważ rodzi kolejne niepotrzebne podziały. Ja wierzę, że ta siła wyższa mnie prowadzi. Czasem kiedy jestem bezsilna w walce z samą sobą, chciałabym, aby napełniła mnie bezwarunkową miłością, która będzie rozwiązaniem wszystkich moich kłopotów. Bo ponieważ stoję pośrodku tego tornada, sama nie zawsze widzę perspektywę wyjścia. Kiedyś ktoś mi powiedział, abym mimo wszystko zawsze robiła kolejny krok. Dlatego kiedy czasem nie wiem, w którą stronę pójść, to wierzę, że ta właściwa droga sama się pojawi, kiedy tylko będę stawiać kolejne kroki do przodu. Tak było z tą zmianą toru mojej kariery. Miałam poczucie, że nie chcę być tu, gdzie jestem, zaczęłam więc po prostu iść – i nagle pojawiła się droga, która jest dla mnie coraz bardziej klarowna. Pojawiają się rzeczy, które wcześniej nie były dla mnie dostępne. Bardzo cieszę się, że mogę docierać do nowej publiczności. Zagrałam ostatnio na licznych festiwalach, w tym na „Męskim Graniu”. Ludzie patrzyli na mnie i pytali się: „Kto to jest?” „Jakaś Marta”. „O, fajnie śpiewa”. Wiem, że tak było, bo brat to usłyszał wśród publiczności i mi przekazał. (śmiech)
- Kiedy rozmawialiśmy o „Runostanach”, powiedziałaś, że odwagi do nagrania tej płyty dodał ci twój synek. Dzisiaj Leonard ma już dwa i pół roku. Nadal ma na ciebie taki wzmacniający wpływ?
- O, Boże! To jest mój „Lukier” z piosenki pod tym tytułem. Tego nie da się opisać. Miłość macierzyńska była wielką inspiracją do napisania tak świetlistego materiału, jakim okazał się album „Jestem Marta”. Te piosenki są takie dzięki temu, że mam dziecko, którego bardzo pragnęłam i które daje mi ogromną radość.
- Leonard trochę odrósł od ziemi. Najtrudniejszy czas dla młodej mamy masz więc już chyba za sobą?
- Tak. Dla mnie najtrudniejsze były pierwsze miesiące jego życia. Byłam wtedy chyba w czymś w rodzaju szoku poporodowego. Zachowywałam się dziwnie. Kiedy Paweł mówi mi, co robiłam, mam wrażenie, że opowiada o kimś innym. Często się zdarza, że młode mamy zostają postawione w takiej nowej i wyczerpującej sytuacji i to może trochę im namieszać w głowie. Ja na szczęście mam Pawła – i on był głosem rozsądku. Na pewno w nim mniej buzowały hormony niż we mnie. (śmiech) Dopiero kiedy to wszystko uspokoiło się, zaczęłam cieszyć się macierzyństwem. Potrzebowałam więc czasu.
- I jak jest teraz?
- Super. Leonard gra na swojej małej perkusji ze SpongeBobem, na garnkach i kartonach. (śmiech) Nasiąka więc naszym życiem artystycznym. Ale ciągnie go też do sportu. I to jest fajna równowaga.
- Macierzyństwo bardzo cię zmieniło?
- Bardzo. Moja twórczość zawsze jest nasiąknięta tym, co dzieje się w moim prywatnym życiu. Tym, co kocham i tym, wobec czego się buntuję. Porządek piosenek na „Jestem Marta” nie jest przypadkowy. Zaczyna się od „Prologu”, w którym przyznaję, że nie wszystko, co robiłam w życiu, było w zgodzie ze mną. I że za awatarem Marty jest Sarsa. Potem pojawiają się piosenki, w których odsłaniam trochę więcej wrażliwości, sensualności i kobiecości. Ale też są punkowe numery ze Zdechłym Osą i Piotrem Roguckim, w których wyrażam frustrację iluzjami, które stwarza przed nami świat.
- W „Prologu” mówisz: „Muszę dla siebie minutę wyrwać”. Często udaje ci się znaleźć czas tylko dla siebie?
- Jakbym miała dużo takiego czasu, to pewnie nie powstałaby ta piosenka. (śmiech) Mam poczucie, że wszyscy dziś mierzymy się z problemem braku czasu na to, by znaleźć minutę na pomyślenie o sobie. Jesteśmy celowo przebodźcowani przez system, w którym funkcjonujemy, aby nie mieć przestrzeni na refleksję nad sobą i światem. Żebyśmy nie mogli zastanowić się w co wierzymy i co jest dla nas prawdziwą wartością. Ja też jestem tego ofiarą, choć bardzo się przed tym bronię. Informacje z mediów, które napływają z każdej strony, bardzo to jednak utrudniają. Dlatego mam poczucie, że każdy z nas musi „dla siebie minutę wyrwać”. Bo to jedyny ratunek dla nas samych.
- Na „Runostanach” śpiewałaś, że znajdujesz oddech na łonie przyrody. Tu nie ma takich ekologicznych piosenek. Co się stało?
- Pandemia się skończyła. (śmiech) Kiedy nagrywałam „Runostany”, był lockdown, miałam więc dużo czasu, aby spacerować po nadmorskich lasach. Spędzałam codziennie wiele godzin na łonie natury. To było niezwykłe doświadczenie. Teraz, gdy świat wrócił na dawne tory, nie mam już tyle czasu na to. Tymczasem natura chce nam coś powiedzieć – coś mądrzejszego i ważniejszego niż to, co jest w telewizji czy w social mediach.
- Jaki zatem masz dzisiaj sposób na odcięcie się od tego przebodźcowania?
- Sport. Od dwóch miesięcy mam intensywne treningi personalne. To bardzo odcina mnie od świata. Do tego muszę wzmacniać odcinek lędźwiowy kręgosłupa, bo mam pogłębioną lordozę. Na scenie stoję z ciężką gitarą i po koncertach bolą mnie plecy. Muszę więc raz w tygodniu dać sobie w kość, by złapać psychiczną i fizyczną równowagę. Krzysiek Zalewski ostatnio zainteresował mnie boksem. On uprawia tę dyscyplinę i kiedy widzę jego wyrzeźbioną klatę, gdy zdejmuje z siebie koszulkę na scenie, to myślę sobie: „Kurde, niezły ten boks. Takie daje efekty? Muszę tego spróbować!”. (śmiech)
- Centrum polskiego show-biznesu to Warszawa. Tymczasem ty przeniosłaś się do Gdyni. To twój azyl?
- Chyba podświadomie wybrałam to miejsce zamieszkania. Warszawa jest centrum dowodzenia i tam wszystko dzieje się intensywnie. Kiedy przyjeżdżam do stolicy, to jestem non-stop głodna. Chyba spalam dwa razy więcej energii niż w domu. Nie mam jednak czasu zjeść coś zdrowego, tylko łapię co mam pod ręką. Dlatego cieszę się, że mieszkam z dala od tego świata. Mamy tu z Pawłem w Gdyni własne studio, w którym produkujemy muzykę do filmów. To też daje nam odskocznię od Sarsy. I jest fajnie.