Sławomir Grzymkowski: Bardzo bliska jest mi skromność, która była w kardynale Wyszyńskim
Czekał aż 30 lat, aby otrzymać główną rolę w ważnym filmie. Sławomir Grzymkowski to przede wszystkim znakomity aktor teatralny. Teraz wciela się w postać kardynała Stefana Wyszyńskiego w filmie „Prorok”. Nam opowiada jak zmieniło go zagranie Prymasa Tysiąclecia.
- Jak postrzegał pan kardynała Wyszyńskiego zanim zagrał go pan w filmie „Prorok”?
- Przede wszystkim przez pryzmat ruchu oazowego, który zainicjował. To było coś innego niż to, co można było w latach 80. zobaczyć w telewizji. Kardynał Wyszyński sprawił, że ten ruch skupiał przede wszystkim młodych ludzi. Dzięki niemu mogli oni w tamtym czasie poczuć powiew wolności. To, co ciągnęło nas w stronę Kościoła, to nie tylko wiara, ale również promyk nadziei na to, że jest szansa na jakąś zmianę. Prymas Wyszyński był postacią powszechnie szanowaną i traktowaną z prawdziwą estymą. Poprzez swą niezłomną i bezkompromisową postawę pokazywał, że można zachować godność w tej szarej rzeczywistości, w której wtedy żyliśmy.
- Czterdzieści lat później dostał pan propozycję zagrania kardynała Wyszyńskiego. Był pan tym zaskoczony?
- Bardzo. Scenarzystka Katarzyna Bogucka była na kilku spektaklach z moim udziałem i dostrzegła jakieś moje podobieństwo fizyczne do kardynała. I zadzwoniła do reżysera z wiadomością: „Mamy Wyszyńskiego!”. Spotkaliśmy się po jednym z przedstawień i zapytała mnie czy byłbym zainteresowany taką rolą. W pierwszym momencie powiedziałem „tak”, choć początkowo nie byłem przekonany, że pasuję do tego pomysłu. Potem minęło pół roku i zaczęły się pojawiać konkrety. Kasia skontaktowała mnie z reżyserem – i zadzwoniłem do niego 3 sierpnia, nie mając pojęcia, że to... dzień urodzin kardynała.
- Jak wypadło pana spotkanie z Michałem Kondratem?
- Zanim do niego doszło, zrobiłem research dotyczący kardynała. Czytałem nie tylko jego pisma związane z pracą duszpasterską, ale ciekawiło mnie również to, co inni mówili o nim. Przygotowałem się więc na to spotkanie i przedstawiłem Michałowi na nim już swoje pierwsze pomysły dotyczące roli. Opowiedziałem mu jak sobie to wyobrażam. Myślałem, że potem zacznie się cała karuzela castingowa, tymczasem okazało się, że Michałowi pasuje moja osoba. Byłem tym zaskoczony.
- To idealna sytuacja: reżyser wskazuje od razu, iż chce, żeby to właśnie konkretny aktor zagrał daną rolę.
- To było coś jak z pięknych opowieści hollywoodzkich: oto nieznany aktor dostaje propozycję głównej roli w ważnym filmie. Oczywiście na początku się przeraziłem, bo poczułem ogromną odpowiedzialność. Kardynał Wyszyński dla znacznej części polskiego społeczeństwa jest postacią czystą i niezłomną. Oczywiście byli i tacy, którzy go krytykowali – również w środowiskach katolickich. Niektórzy nie akceptowali jego rozmów z komunistami i nazywali go „czerwonym kardynałem”. Moim zdaniem miał jednak rację, bo zapewnił Kościołowi w Polsce po ciężkim okresie sześciu lat wojny względnie swobodną działalność.
- No właśnie: film opowiada o działalności kardynała w latach 1956-1970. To dobry pomysł?
- Na początku scenariusz wyglądał trochę inaczej. Jego punkt ciężkości był przerzucony na duchowość kardynała. Opowiadał głównie o jego działalności duszpasterskiej. Michał zwrócił go jednak w stronę polityczną. Chciał bowiem pokazać jak jeden człowiek stanął do walki z komunistyczną machiną, która mogła każdego zmiażdżyć. To była kwestia jednego telefonu. Ryzykował więc swoje życie. Tymczasem okazało się, że wyprowadził w pole komunistów i dzięki niemu pozycja Kościoła w Polsce do dzisiaj jest silna. Nie chciał, by stało się to, co wtedy stało się w Czechosłowacji i na Węgrzech. Tam komuniści doprowadzili do marginalizacji Kościoła. Tymczasem polityka kardynała zdała egzamin, a konsekwencją tego okazał się wybór polskiego papieża.
- Jak pan przygotowywał się do zagrania kardynała Wyszyńskiego?
- Scenariusz położył nacisk na rozmowy kardynała z komunistami. Zacząłem więc szukać materiałów, które podpowiedziałyby mi, jak takie negocjacje przebiegały. Trafiłem na artykuł, który opisując te rozmowy, pokazywał, że komuniści postrzegali kardynała jako twardego gracza, który był nieustępliwy niczym wytrawny pokerzysta, wiedział czego chce i nie szedł na żadne ustępstwa. Po prostu nie mogli go przeskoczyć. Kardynał doskonale znał marksizm, bo studiował go i był w młodości kapelanem związków zawodowych. Wiedział o komunizmie więcej niż sami komuniści w Polsce. Dlatego rozmowy z nim były bardzo interesujące.
- Skorzystaliście z materiałów źródłowych?
- Tak. Michał dotarł do stenogramów z tych spotkań. Wszystkie rozmowy Gomułki i Cyrankiewicza z kardynałem były nagrywane i spisywane. Z tych akt skorzystały scenarzystki. W efekcie w filmie znalazły się dokładnie odwzorowane dialogi z autentycznych zapisków.
- To było dla pana utrudnieniem?
- Tak. Michał nie chciał wychodzić poza autentyczne zapiski, bo zależało mu na pokazaniu prawdy historycznej. I to była trudność – bo to nie jest filmowe. Ten dialog nie został ułożony przez scenarzystów, tylko był dokumentalnym zapisem. Z drugiej strony mieliśmy dzięki temu poczucie, że przybliżamy widzom to, jak te rozmowy przebiegały naprawdę. Po prostu tak było.
- Korzystał pan z filmowych materiałów z epoki, pracując nad mimiką czy gestami kardynała?
- Tutaj nie zdecydowaliśmy się na odwzorowanie tego jeden do jednego. W amerykańskich serialach czy filmach o znanych postaciach, grający je aktorzy są ucharakteryzowani tak, że wyglądają dokładnie jak te postacie. Michał tego nie chciał. On postanowił złapać jeden charakterystyczny rys prymasa. Chciał, żeby jego bohater był jak Clint Eastwood: ktoś, kto wchodzi w interakcje bez emocji, a jednocześnie jest bardzo komunikatywny i potrafi przepchnąć swoje racje. Oczywiście w jakimś tam stopniu byłem ucharakteryzowany na kardynała.
- Pomogło to panu wejść w rolę?
- Absolutnie. Mieliśmy konsultanta, który bardzo dbał o autentyczność kostiumu. Dlatego dostałem komże wypożyczone od biskupów. Jeden z kostiumów był wart 60 tysięcy euro, bo niemal w całości został utkany ręcznie. W niektórych scenach miałem na sobie kilka warstw liturgicznych szat. Ta dbałość o detal sprawiała, że panie, które zajmowały się kostiumami, nakładały białe rękawiczki, kiedy ubierały mnie przed wejściem na plan. Z drugiej strony musieliśmy też pokazać, że kardynał w ogóle nie przejmował się tym, co nosił. Jego współpracownice łatały jego sutannę, namawiały go, aby kupił sobie nowe buty, bo chodził w dziurawych. Te przyziemne sprawy były dla niego kompletnie nieistotne.
- Czy ten kardynał, który wyłonił się z pana przygotowań do roli, okazał się inny niż ten, którego zapamiętał pan z młodych lat?
- Nie. Ta wiedza, którą zdobyłem, potwierdziła, że był wyjątkową osobą. Szanowali go nawet jego przeciwnicy. Najbardziej wstrząsnęło mną to, że choć Urząd Bezpieczeństwa od 1961 roku do śmierci stale inwigilował kardynała, to nie znalazł nic, co mogłoby posłużyć do jego skompromitowania lub zaszantażowania. To coś nieprawdopodobnie wyjątkowego. Kiedy się o tym dowiedziałem, pomyślałem, że kardynał nie jest dobrą postacią na film, bo w kinie lepiej się opowiada o kimś, kto ma słabości, ulega pokusom i po upadku potrafi się podnieść. Przy akcji „Prorok” pracowało ponad sto osób. Łamano nawet osoby współpracujące z kardynałem. Mamy taką scenę, w której jeden z księży przyznaje się, że donosił na niego. I prymas mówi mu wtedy: „To wspaniale, że mi o tym powiedziałeś. Teraz jesteś już wolny i nie musisz się bać”. To wiele mówi o tym, jakim człowiekiem był kardynał.
- W jednym z wywiadów powiedział pan: „W swoich postaciach zawsze szukam człowieka”. Tu też tak było?
- Tak. Od tego wyszedłem. Nie chciałem opowiadać o świętym, tylko o człowieku. O kapłanie i polityku. Być może w tym, co robił, realizowała się jakaś świętość. W jego ludzkim charakterze. Bardzo mnie ujęła relacja kardynała z matką. Stracił ją w młodym wieku i ta tęsknota za nią sprawiła, że wybrał na swoją przewodniczkę Maryję. Ale też to, że w jego otoczeniu było bardzo dużo kobiet. Najważniejsze były „Ósemki” na czele z Marią Okońską, które pomagały kardynałowi w realizacji Ślubów Jasnogórskich Narodu Polskiego. To pokazuje, że prymas nie był odklejony od rzeczywistości i nie bał się pierwiastka żeńskiego. A pamiętajmy, że są to czasy przedsoborowe – lata 50. i 60. To wszystko spowodowało, że zdecydowałem się podjąć tę rolę.
- Środowisko teatralne jest obecnie w Polsce bardzo podzielone. Nie boi się pan reakcji kolegów i koleżanek na ten film?
- To prawda. Podjąłem się zagrania tej roli i na pewno spotka się on z różnymi reakcjami i komentarzami. To jednak nieważne. Ważna jest ta postać i jej historia – bo dała ona początek przemianom politycznym w Polsce i w całej Europie Wschodniej. Gdyby nie kardynał Wyszyński, nie mielibyśmy polskiego papieża. A przecież prymasa dużo dzieliło z Karolem Wojtyłą. Kardynał Wyszyński był oczywiście bardziej konserwatywny. Dostrzegł jednak potencjał w Wojtyle, bo zobaczył jak trafia on do serc młodych ludzi. I jemu właśnie o to chodziło: żeby kształcić Polaków. Chciał mieć wykształconych wiernych, a nie ludzi zepchniętych do roli parobków, którym daje się wypłatę w spirytusie. Chciał, żeby Polacy mieli świadomość tego, kim są, skąd przychodzą i do czego powinni dążyć. I zobaczył ten potencjał w Wojtyle. To ich połączyło.
- Tytuł filmu „Prorok” został zaczerpnięty od nazwy akcji inwigilacji prymasa przez UB. Myśli pan, że kardynał Wyszyński naprawdę był prorokiem?
- Na pewno miał wizję tego, co chce osiągnąć. W tym sensie był więc prorokiem. „Los komunizmu dopełni się w Polsce” – powiedział w 1956 roku. I wydaje mi się, że to było prorocze zdanie. Komuniści nazwali swoją akcję kryptonimem „Prorok”. Ironia losu sprawiła, że okazało się, iż mieli rację. Dzięki prymasowi powstały w Polsce niezależne wydawnictwa katolickie. Kościół miał więc swoje drukarnie – i to właśnie z nich w latach 70. i 80. korzystała opozycja. Wszystko to było więc wywiedzione z tego człowieka.
- Zmienił pana udział w tym filmie?
- Uważam, że tak. Bardzo bliska jest mi skromność, która była w kardynale. To podstawa w relacjach z ludźmi. Bardzo mi imponuje, że tak naprawdę te atrybuty świata zewnętrznego nie były dla niego istotne. Bo najważniejsze jest to, co czujemy i jaką mamy relację z drugim człowiekiem. Chciałbym zachować w sobie takie podejście do ludzi i świata, które zyskałem po spotkaniu z tą postacią.
- Kardynał Wyszyński to pana pierwsza główna rola filmowa. Jak to się stało, że czekał pan na nią aż 30 lat?
- „Prorok” potwierdza, że warto czekać na taką okazję i wszystko jest możliwe. Na pewno wiąże się to z tym, że zawsze bardzo wnikliwie i rzetelnie podchodzę do swojej pracy. I myślę, że Kasia Bogucka to zauważyła. Tu nie chodziło tylko o podobieństwo zewnętrzne. Kasia dostrzegła w jaki sposób myślę o postaci, jak głęboko w nią wchodzę, jak się przygotowuję do roli. I uznała, że w ten sam sposób podejdę do „Proroka”. Że opowiem tę historię rzetelnie i szczerze. To też jakoś mnie wiąże z kardynałem Wyszyńskim. Trochę są to niewyjaśniane i niewytłumaczalne sprawy.
- Od kilku lat nie ma pana na dużym ekranie. To pan nie jest zainteresowany polskim kinem czy polskie kino panem?
- Raczej film nie jest mną zainteresowany. Ja się czuję przede wszystkim związany z teatrem, ale praca z kamerą nie jest mi obca. Taki jest jednak los aktora. Czasem trzeba przypadku lub cudu, żeby wydarzyło się coś takiego, jak rola w „Proroku”.
- Jest pan wziętym aktorem teatralnym. To miłość z wyboru?
- Nie. To był przypadek. Kiedy chodziłem do podstawówki spotkałem swego przyjaciela Jurka Jaroszyńskiego, który wybrał sobie grupę uczniów i założył z nimi kabaret. Dołączyłem do nich i czytaliśmy tam Lipską, Różewicza i poetów, którzy byli wówczas w „drugim obiegu”. W pewnym sensie był to więc wyraz naszego buntu wobec peerelowskiej rzeczywistości. I Jurek namówił mnie, żebym zdawał do szkoły teatralnej. A jako, że nie miałem jakieś konkretnego pomysłu na swoją przyszłość, zgodziłem się. W końcu wtedy trzeba było dalej się uczyć albo pójść do wojska. Alternatywa była więc oczywista. Podszedłem do egzaminów do szkoły teatralnej w Warszawie, ale nie udało się. Zacząłem więc naukę w studium kulturalno-oświatowym w Ciechanowie. Tam spotkałem same „odrzuty” z egzaminów z Warszawie – fantastyczne postacie, które nigdzie indziej nie potrafiły się wpasować. Zaczęliśmy razem robić spektakle – i wciągnęło mnie to na dobre. Po dwóch latach ostatecznie dostałem się do szkoły w Warszawie.
- Akademia odcisnęła na panu silne piętno?
- Trafiłem na wspaniałych profesorów – przede wszystkim na prof. Piotra Cieślaka, który był opiekunem mojego roku. To chyba dzięki niemu w ogóle dostałem się do szkoły. Dobrze nam się rozmawiało, ponieważ miałem trochę szerszą wiedzę niż ludzie prosto po maturze. Dlatego stwierdził, że chce mieć kogoś takiego u siebie. Bo na praktycznych egzaminach byłem na 37 miejscu na 26 miejsc. Tymczasem po teoretycznym egzaminie wysoko wyskoczyłem. Dostrzegł więc u mnie potencjał. A potem nauczył mnie teatru: zespołowości i rzetelności. Po studiach dostałem się do Teatru Dramatycznego, a prof. Cieślak przyszedł tam rok później i kierował nim przez kolejne trzynaście lat. Drugą ważną osobą w mojej edukacji aktorskiej była prof. Ryszarda Hanin. Jej role, które widziałem jeszcze przed szkołą, to było coś niezwykłego. Ona po prostu stawała się granymi przez siebie postaciami.
- Jest pan członkiem Teatru Dramatycznego od 1993 roku. To pana druga rodzina?
- Wszystkie osoby, z którymi współpracuję, traktuję w ten sposób. To zawsze jest moja druga rodzina. Pewnie każdy zawód tego wymaga, ale aktorstwo chyba w szczególny sposób. Przede wszystkim chodzi o obopólne zaufanie. Bo my najpierw musimy przejść przez ten moment wstydu na próbach, kiedy nie umiemy i nie wiemy jak co zrobić. To wymaga życzliwych osób wokół, które nie będą robiły użytku z naszej niedoskonałości. I jeszcze jedno – lojalność. Tego mnie nauczył prof. Cieślak. Aktorzy muszą pomagać sobie w pracy. Pod tym względem w zespole Teatru Dramatycznego byli przez wiele lat moi najbliżsi przyjaciele i przyjaciółki. Takie rodzinne grono. Dużo czasu ze sobą spędzaliśmy. Ale oczywiście przychodzą do teatru nowe pokolenia i to wszystko się zmienia. Moja relacja z osobami, z którymi chcę współpracować, jest jednak zawsze taka sama: chcę, abyśmy dbali o siebie nawzajem. Choćby pytając o to, jak się czujemy danego dnia. Trzeba bowiem podchodzić do wspólnej pracy z empatią. To wtedy daje znakomite efekty.
- Grał pan u wielu słynnych reżyserów: Lupy, Warlikowskiego, Glińskiej. Te spotkania były dla pana inspirujące?
- To nie jest bez znaczenia, kogo się spotyka na swej drodze zawodowej. W moim przypadku najpierw był prof. Cieślak i prof. Hanin. Potem Igor Gorzkowski, który prowadził niezależny teatr, w którym dużo improwizowaliśmy. To też była wspólnota przez dziesięć lat. Później spotkałem Łukasza Lewandowskiego, który do dzisiaj bardzo mnie inspiruje w pracy. On poznał mnie z reżyserem z Lublina – Januszem Opryńskim, z którym zrobiłem cztery spektakle. Bardzo zaimponowała mi jego erudycja. Dzięki niemu, kiedy przygotowuję się do roli, zawsze otaczam się literaturą. Bo w tej pracy jest tak, że poznajemy nie tylko świat postaci, którą mamy zagrać, ale dużo czytamy i oglądamy, dzięki czemu cały czas się rozwijamy.
- Którą ze swych teatralnych ról ceni pan najbardziej?
- Taką przełomową rolą był dla mnie Gierosławski w „Lodzie” według Jacka Dukaja. Wymagała ona bowiem ode mnie stworzenia nowego języka teatralnego. To nie była literatura teatralna – i trzeba było takiego szaleńca jak Janusz Opryński, żeby się za nią zabrać. Ale właśnie on się w tym specjalizuje od lat. Dla mnie to było wielkie wyzwanie: miałem mnóstwo tekstu do nauczenia się na pamięć. Jestem więc pod tym względem chyba rekordzistą w Polsce. To były praktycznie cztery godziny na scenie non stop z tekstem. Dzięki temu zrozumiałem, że grając pierwszoplanowa postać, jestem w stanie utrzymać na swych barkach cały spektakl. To mocne doświadczenie. Lubię też Tomasa z „Punktu zero: Łaskawe” – również w reżyserii Janusza Opryńskiego. Za tę rolę dostałem zresztą nagrodę na Festiwalu Sztuki Reżyserskiej w Katowicach.
- Często się mówi, że ukoronowaniem pracy aktorskiej jest monodram. Pan właśnie wystawia taki – „Prime Time” w PROM-ie Kultury na Saskiej Kępie w Warszawie, gdzie wciela się pan w postać Waldemara Milewicza.
- To dla mnie absolutnie nowe doświadczenie. Od jakiegoś czasu myślałem, żeby zrobić monodram, ale trochę się tego bałem. Żona namawiała mnie, aby to sfinalizować, ale ja niestety nie miałem odwagi. I latem tego roku zadzwoniła do mnie Ania Sroka-Hryń, mówiąc że ma ciekawy tekst na monodram. „Dlaczego nie?” – pomyślałem. Kiedy dostałem scenariusz, okazało się, że nie będzie to takie proste. To trudny tekst i duża odpowiedzialność, żeby się zmierzyć z doświadczeniem dziennikarstwa wojennego. Ale podjąłem się tego. I okazało się, że między mną a Anią wytworzyła się wyjątkowa relacja, oparta na wzajemnym zaufaniu, która pozwoliła nam przygotować ten spektakl w krótkim czasie.
- Czuje się pan już aktorem spełnionym?
- Nie. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze dużo wyzwań. Tak sobie myślę, że niewiele umiem w swym życiu zawodowym i chciałbym ciągle się uczyć i poznawać nowe rzeczy. To jest najbardziej interesujące w moim zawodzie. Nie mam żadnej takiej roli, którą chciałbym zagrać. Gdybym uznał, że już jestem spełniony, czekałoby mnie tylko odcinanie kuponów, a to nic ciekawego. Kiedy podchodzę do nowej roli, za każdym razem się boję, że sobie nie poradzę. Trochę czuję się z tym niekomfortowo, ale może to jest też dobre, bo dzięki temu cały czas zachowuję czujność. Ciągle muszę udowadniać, że daję radę. Choćby samemu sobie.