Słyszałam, że jestem za niska na Kraków
Rozmawiamy z Małgorzatą Gorol, nową aktorką w zespole Starego Teatru w Krakowie.
Niedawno przeprowadziła się Pani do Krakowa. Jak idą poszukiwania mieszkania?
O, proszę podkreślić w artykule: szukam mieszkania, ma być ładne (śmiech). Serio, nic jeszcze nie znalazłam. Oglądam i nic mi się nie podoba. We Wrocławiu mieszkałam w Rynku. Pomyślałam, że teraz może być niekoniecznie w centrum. Wzięłabym psa ze schroniska. Ale jak jeżdżę po dalszych rejonach Krakowa, zaczynam wątpić, czy tego chcę. Na dodatek większość mieszkań ma tzw. standard studencki. Na razie więc jestem bezdomna. Zatrzymałam się u znajomych.
Jeszcze nie tak dawno sama Pani pracowała w biurze nieruchomości.
I teraz jak oglądam mieszkania, to ten okres życia mi się przypomina. To było tuż po tym, jak dostałam się do Teatru Polskiego we Wrocławiu. Aktorstwo to taki zawód, że na początku nie da się z niego utrzymać. Później też niekoniecznie. Jak to mówię: drogie hobby. Finansowo było kiepsko, więc musiałam znaleźć jakąś pracę.
Dobrze Pani sprzedawała?
Zaskoczyło mnie, że to coś, co mogłabym robić. Nigdy bym nie pomyślała, że mogę sprzedawać mieszkania. Nienawidziłam biurokracji. Dopiero się przeprowadziłam do Wrocławia, więc nie znałam miasta, a musiałam się po nim sprawnie poruszać. Na każdym poziomie praca wydawała się nie dla mnie. Ale okazała się świetnym doświadczeniem. Polega na kontakcie z człowiekiem, liczy się w niej intuicja.
Najlepsza transakcja?
Ta ostatnia: gra vabank, ryzyko totalne. Inny kupujący już jechał na to mieszkanie, ale nie podpisał umowy przedwstępnej. Podebrałam mu ofertę, negocjowałam, i przebiłam o kilkanaście tysięcy. Jeszcze trzeba było załatwiać jakieś pełnomocnictwa u notariusza, szybko, w nerwach, ja to zrobiłam w pięć minut. Operacja trwała niewiele ponad pół godziny. Jakby co, mam fach w ręku (śmiech).
Na razie zaczyna Pani pracę w Starym Teatrze.
W Starym Teatrze zadebiutowałam rolą Wróbla w „Kosmosie” Krzysztofa Garbaczewskiego. Od 1 grudnia jestem w nim na etacie.
Dlaczego porzuciła Pani Wrocław?
Odeszłam z Teatru Polskiego w stanie żałoby. W niezgodzie na wyłonionego w konkursie Cezarego Morawskiego, w proteście przeciwko polityce nowego dyrektora. Nie chciałam opuszczać teatru, cały czas mnie boli to, że go zostawiłam. Żal mi relacji, które w nim zbudowałam, wspaniałej publiczności, która walczy o swój teatr: wrocławianie stworzyli stowarzyszenie widzów, organizują protesty, biorą sprawy w swoje ręce.
Przestała Pani odczuwać radość z pracy?
Dotąd byłam w pełni usatysfakcjonowana, mogłam pracować z reżyserami, z którymi zawsze chciałam pracować. Właśnie zaczęłam pracę nad „Procesem” w reż. Krystiana Lupy. Moje marzenie. Dziś zamiast Krystiana próby rozpoczął Janusz Wiśniewski. Przy tej dyrekcji mogłabym tylko zajmować się tym, jak ról nie przyjmować. Powtarzam w imieniu swoim i aktorów Teatru Polskiego: chcemy pracować, a nie protestować! Dlatego Wróbel w pierwszej scenie ma zaklejone usta czarną taśmą. Aktorzy Teatru Polskiego po spektaklach, podczas braw zaklejają usta czarną taśmą na znak tego, że odebrano im głos.
Nowe miasto, nowy zespół, nowe wyzwania. Nie boi się Pani?
Nie, wręcz się uspokajam. Dostałam propozycje z różnych teatrów. Między innymi od Jana Klaty. Ta propozycja najbardziej mnie zaskoczyła. Sama jestem zaskoczona sobą, że wybrałam Kraków. Chociaż wiem tak naprawdę dlaczego.
Studiowała Pani w Krakowie. Nie marzyła Pani wtedy, by grać w Starym?
Oczywiście, że tak. Do któregoś momentu, studiując w Krakowskiej Szkole Teatralnej, cały świat się zaczyna i kończy na Starym Teatrze. Tam się chodzi na spektakle, tam grają pedagodzy, którzy cię fascynują. Odsunęłam to marzenie. Zaczęłam jeździć po Polsce, szukać teatru dla siebie, oglądać spektakle, ale też rozglądać się po korytarzach, by poczuć atmosferę. Cieszę się, że zaraz po szkole nie pracowałam w Krakowie. Oddalenie się od swojej szkoły i mistrzów dodało mi siły, zdobyłam doświadczenie i nabrałam dystansu.
„Polski” ma opinię jednej z najlepszych scen.
Miałam tego świadomość. Koleżanka zabrała mnie na premierę Tęczowej Trybuny 2012 (spektakl, który Cezary Morawski zdjął, obok sześciu innych, z afisza) do Wrocławia. Pojechałam tam, i poczułam, że to jest to miejsce. Spektakl mnie zachwycił. Rozejrzałam się na bankiecie, pomyślałam: wow, ilu świetnych aktorów w jednym miejscu. Pomyślałam: zespół. Chwilę później dostałam propozycję od Pawła Świątka, aby zrobić tam swój debiut. Po premierze rozmowa z dyrektorem Myszkowskim była bardzo krótka: on powiedział „tak”, ja powiedziałam „tak”.
Pochodzi Pani ze Śląska. Można powiedzieć, że wybierając Wrocław, została Pani u siebie.
U nas się mówi, że Dolny Śląsk, to nie Śląsk. Jest totalnie inny. Ale też wspaniały.
A jaki jest ten prawdziwy Śląsk?
Wyjątkowy. Można powiedzieć egzotyczny dla ludzi spoza. Wychowałam się w katowickiej kamienicy, tata jest górnikiem, obchodziliśmy Barbórkę. W zasadzie nadal obchodzimy, choć tata na emeryturze.
Tytę Pani miała? Dla niezorientowanych - to róg obfitości, prezent, jaki otrzymują dzieci idące po raz pierwszy do szkoły...
Tylko na Śląsku jest tyta? Miałam najlepsze dzieciństwo na świecie. Chodziłam zbijać kasztany, śmigałam z bratem po dachach, grałam w piłkę. Mam dwoje rodzeństwa, nie ma między nami dużej różnicy wieku, więc nie nudziliśmy się. Pamiętam klimat śląskich uroczystości. Urodziny, komunie, barbórki. Mówi się dużo o polskiej gościnności. Ta śląska jest jeszcze cieplejsza. Stoły się uginały od jedzenia. Zawsze się mówi: coś słodkiego do kawy. Po obiedzie musi być kawa i ciastko. Nie wyrosłam z tego. Mam słabość do słodyczy
W dzieciństwie trenowała Pani gimnastykę.
Kilka lat. Treningi siedem dni w tygodniu. W wakacje zawody, obozy. Mama raz była na treningu, widziała, jak nas rozciągają, prawie się popłakała, więcej nie przyszła. Nie miała parcia, żebym trenowała, ale też mi tego nie odradzała . Tak samo było potem z aktorstwem. Po przemianach klub sportowy przestał istnieć. Więc aby zapełnić pustkę, która się pojawiła, poszłam na karate, capoeirę, coś teatralnego, na gitarę.
Aktorstwo pojawiło się z tej pustki?
Od dziecka miałam parcie. Wujek z Niemiec przyjeżdżał z kamerą, i ja się do niej tak potwornie mizdrzyłam! Nawet wypychałam siostrę z kadru, żeby mnie było lepiej widać. Od lat się z tego śmiejemy.
Później była szkoła aktorska. Nie udało się za pierwszym razem. Przeżywała Pani porażki?
Bardzo. Tych niezdanych egzaminów do szkoły teatralnej miałam wiele. Pamiętam, że później tylko pisałam jednego SMS-a do wszystkich: „Nie zdałam. Nie dzwońcie”. Nadal mam traumę. Jak się przypadkiem pojawiam w szkole teatralnej w czasie egzaminów wstępnych i czuję energię zdających ludzi, zestresowanych, popisujących się - bo to, co się dzieje na korytarzach, jest straszne - wszystko wraca i mam ochotę uciekać jak najdalej. Egzaminy są dalece niedoskonałe, ale ja też nigdy nie miałam umiejętności zdawania. Chociaż byłam jakby przekonana o tym, że jestem osobą utalentowaną.
Usłyszała Pani, że nie ma warunków.
Ktoś mi odradzał zdawanie do Krakowa. Usłyszałam, że jestem za niska na Kraków i mam złe zęby na Kraków. Można się zafiksować. Nie jesteśmy oceniani na podstawie wymiernych umiejętności, tylko subiektywnego wrażenia.
A później posypały się opinie: wybitny talent, osobowość małej bomby atomowej, koktajl myślenia siły i uroku. Nie poznali się na Pani?
Co mogę powiedzieć egzaminatorom? Pomyliliście się! Niech się cieszą ci, co mnie przyjęli do krakowskiej szkoły.
Teatr jest Pani bliższy niż film?
Długo powtarzałam, że liczy się przede wszystkim teatr. Jest dla mnie fundamentem, codzienną pracą. Ale teraz mam wrażenie, że mogłabym go zdradzać. I to tak totalnie! Zagrałam niedawno pierwszą rolę w filmie, miałam nieprawdopodobne szczęście, bo pracowałam z Małgorzatą Szumowską. Za parę miesięcy będzie mieć premierę.
Zdradzi Pani coś więcej?
Nie wiem, czy mogę. To będzie niespodzianka. Myślę, że gram tam komediowo. Ale nie jestem tego pewna. Pamiętam, że na planie cały czas było śmiesznie. Nie jest łatwo być śmiesznym na scenie. Długo myślałam o sobie, że jestem aktorką dramatyczną. Ale lubię też lżejsze zadania.