Śmiertelne zaniechania, czyli co grozi za narażanie ludzi na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu
Kto nieumyślnie powoduje śmierć człowieka, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5 –brzmi art. 155 kodeksu karnego. Stosuje się go często w sytuacji, gdy ktoś (np. pracodawca) powinien zabezpieczyć ludzi przed ryzykiem śmiertelnego zdarzenia, a zaniechał tego. Policjanci prowadzą każdego roku około 11 tysięcy takich spraw. Jedna trzecia dotyczy śmiertelnych wypadków w miejscu pracy, 20 proc. – śmiertelnych wypadków w rolnictwie, a 10 proc. – zakończonych śmiercią zaniedbań w opiece nad dzieckiem lub osobą niedołężną. Dziś coraz częściej pojawia się jednak pytanie: a co, jeśli to politycy dopuszczają się zaniedbań, przez które umierają tysiące ludzi? Np. na covid.
Konkretna sytuacja: każdego dnia umiera kilkuset Polaków, a lwia część lekarzy - ekspertów od epidemiologii twierdzi, że gdyby nie zaniechania decydentów – można by tych śmierci, przynajmniej częściowo, uniknąć. Tydzień temu wyliczyłem precyzyjnie różnicę między Polską, gdzie poziom zaszczepienia wynosi 55 proc. i co drugi obywatel nie nosi maseczki, a tej samej wielkości Hiszpanią (która też ma Galicję), gdzie zaszczepionych jest 82,3 proc. obywateli i bez maseczki nie przemknie nikt. Wtedy mieliśmy 357 zgonów dziennie więcej (w Hiszpanii średnia dzienna wynosi 22), w mijającym tygodniu jest podobnie (356).
Łatwo wyliczyć działania podjęte przez władze na Półwyspie Iberyjskim (także w Portugalii, gdzie poziom zaszczepienia dobija do… 90 procent i umiera 15 osób dziennie) w celu skłonienia obywateli do szczepień i przestrzegania nakazów; unijne certyfikaty covidowe są tam stosowane od pierwszego dnia jako „wejściówki” do instytucji publicznych, kulturalnych, sportowych i komunikacji zbiorowej, a także do zapewnienia bezpieczeństwa w miejscach pracy; zarazem ani król, ani premier nie wypowiedzieli nigdy ani jednej sugestii, jakoby po sobiepańsku rozumiana wolność była ważniejsza od ludzkiego życia. Można rzec, że rządzący – w świetle kodeksów prawnych i etycznych - zrobili wszystko, by zabezpieczyć obywateli przed ciężkim zachorowaniem i śmiercią.
Dodajmy do tego, że Hiszpania wydała w zeszłym roku na opiekę medyczną ponad 8 proc. PKB (Niemcy 11,2 proc., Francja 9 proc.), a Polska – 4,8 proc. Najmniej w Unii.
Nie będę tutaj oceniał poczynań władzy. Po pierwsze – nie jestem epidemiologiem, a po drugie – właśnie lekarze i epidemiolodzy, w tym członkowie rady medycznej przy premierze, oceniają, a przede wszystkim zalecają konkretne działania każdego dnia. Te zalecenia są jasne: powinniśmy robić to, co inne kraje, w tym Hiszpania i Portugalia, których mieszkańcy znani są raczej – podobnie jak my – z fantazji, a nie umiłowania paragrafów; a jednak ta fantazja ustąpiła teraz miejsca poczuciu odpowiedzialności.
W Polsce – po ponad roku nawoływań organizacji biznesu - nie doczekaliśmy się nawet czegoś tak oczywistego, jak możliwość sprawdzania przez pracodawców, czy pracownicy są zaszczepieni (gdy w wielu krajach, w tym Francji i Włoszech, zaszczepienie jest warunkiem dopuszczenia do pracy!). Tymczasem każdy pracodawca musi mieć na uwadze art. 220 Kodeksu karnego: „Kto, będąc odpowiedzialny za bezpieczeństwo i higienę pracy, nie dopełnia wynikającego stąd obowiązku i przez to naraża pracownika na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku, wyobraź sobie, że jako pracodawca masz stosować ów przepis wiedząc, że niezaszczepiony antymaseczkowiec zagraża bezpieczeństwu 90 razy bardziej niż zaszczepiony, ale nie masz jak tego sprawdzić. Przez zaniechanie władzy.