Sonia Mietelica: Kiedy człowiek wraca do domu, to musi się wypłakać i wykrzyczeć
Oglądamy ją właśnie w kinach jako Hankę w „Chłopach”. Telewidzowie znają ją też z efektownych ról w kostiumowych serialach „Polowanie na ćmy” czy „Stulecie Winnych”. Nam Sonia Mietielica opowiada o tym, jak z małej dziewczynki, która przyjechała z Rosji do Krakowa, stała się jedną z najciekawszych młodych polskich aktorek.
- Dużo ciebie w ostatnich miesiącach w telewizji i w kinie. A dopiero masz 28 lat.
- Rzeczywiście, może wyglądać to tak, jakbym miała ostatnio bardzo dużo pracy. Wynika to z tego, że wiele projektów wychodzi ze sporym opóźnieniem, jak „Chłopi”, do których zdjęcia zaczęły się w wakacje 2020 roku, ale ze względu na bardzo długi i wymagający proces malowania filmu, premierę ma on dopiero teraz. Serial „Dom pod Dwoma Orłami” również pokazano długo po naszej pracy na planie. Miałam ogromne szczęście, bo podczas pandemii nie mogłam narzekać na brak projektów, choć wiem jak ciężki był to czas dla aktorek i aktorów, zwłaszcza tych pracujących w teatrach.
- Jak można się przebić na polskim rynku filmowym?
- Myślę, że nie ma reguły. Nikt nie zna przepisu na idealną karierę. Są pewne kroki, które można podjąć, żeby sobie pomóc, ale nigdy nie ma gwarancji, że się uda. Myślę, że to jest w tym zawodzie najtrudniejsze. Nie wystarczy rozwiązać równanie, zdać test na piątkę. To wszystko zależy od ludzi, twojego stanu psychicznego, formy, w której się znajdujesz. Komuś się spodoba, że taki jesteś wsobny, zamyślony, a ktoś stwierdzi, że to nudy i brak energii. Kogoś zaintrygujesz żywiołowością, zabawnym śmiechem, a ktoś może pomyśleć, że chcesz się spodobać, że coś udajesz. I finalnie zostajesz z tym sam, kim jesteś, kim chcesz być, jak chciałbyś, żeby cię postrzegano. Dochodzisz więc do wniosku, że nie ma co udawać i że warto stać przy sobie. Tylko, że później znów pojawiają się wątpliwości. I tak w kółko.
- Jak sobie z tym radzisz?
- Ważne jest, by pamiętać, że jest się człowiekiem, nie tylko aktorem. Trzeba dbać o głowę, żeby się nie wykoleić. Na pewno pomagają duże i dobre projekty, można zyskać na chwilę uwagę reżyserów, przypomnieć się, wrócić do obiegu. Ale nie ma w tym żadnej stałości, balansu trzeba szukać w sobie. Być twardym i miękkim jednocześnie.
- Polski rynek jest trudny dla młodych aktorów i aktorek?
- To bardzo indywidualna historia. I zależy od wielu czynników. Talent – oczywiście, pracowitość też. Znajomości i bycie w kontakcie z ludźmi z branży na pewno też pomagają. Jest tak wielu wspaniałych młodych, otwartych, kreatywnych kolorowych i odważnych osób, że rzeczywiście ciężko sobie wyobrazić, że wszyscy się „pomieścimy” w tym aktorskim światku. Myślę, że każdy ma swoje wzloty i upadki, swój przebieg. Często nabieram się na piękne zdjęcia z Instagrama, a potem rozmawiamy i okazuje się, że nawet ci najbardziej rozpoznawalni też przezywają podobne stany i nigdzie nie jest idealnie.
- Jak trafiłaś do obsady „Chłopów”?
- Przez casting. Najpierw nagrałam self tape na telefon. Wtedy nie miałam pojęcia, co to za film. Do nagrania były dwa monologi, język współczesny, dopiero potem skleiłam fakty i rzeczywiście charakterologicznie przypominały one Jagnę i Hankę. Później odezwała się do mnie Ewa Brodzka, wspaniała reżyserka obsady i dalsze etapy castingu odbywały się już w studiu z reżyserami oraz z Robertem Gulaczykiem, grającym Antka. Potem dowiedziałam się, że Dorota Kobiela zwróciła na mnie uwagę już w „Wilkołaku” Adriana Panka, w którym też grałam dziewczynę o imieniu Hanka. Co więcej: kompilację tekstów Hanki z „Chłopów” mówiłam na egzaminach wstępnych do szkoły teatralnej, do których przygotowywałam się na kursie u Doroty Zięciowskiej. I to właśnie ona, zobaczyła mnie jako pierwsza w tej roli.
- Jak się przygotowywałaś do występu w „Chłopach”?
- Muszę się przyznać, że w liceum udało mi się przeczytać „Chłopów” tylko fragmentarycznie. Musiałam więc zabrać się za lekturę ponownie przed zdjęciami. Zamówiłam takie wielkie wydanie, nie była to poręczna książka, którą można czytać wszędzie, ale to akurat był czas lockdownu, więc mogłam się tym zajmować na spokojnie w domu. I poczułam tę Hankę. Tak jest z wszystkimi postaciami, które zagrałam – zawsze polega to na intuicji. Ciężko jest mi na razie podejść do roli od głowy, na logikę. W przypadku „Chłopów” bardzo pomogła mi muzyka ludowa: słuchałam na planie różnych przyśpiewek i wczuwałam się w atmosferę.
- Dużo znalazłaś bliskiego sobie w postaci Hanki?
- Nie wiem na czym to polega, ale jest tak, że mam wrażenie, iż bardzo ją rozumiałam, będąc samemu jednocześnie na przeciwległym biegunie. Nie pracowałam nigdy na roli, na razie nie planuję zakładać rodziny. Wydaje mi się jednak, że wartości, którymi się Hanka kieruje, są ogólnie zrozumiałe. Uniwersalne. Rodzina, dzieci, miłość do męża, wiara. Wszyscy to znamy, jeżeli nie z autopsji, to na pewno z literatury czy filmów. Z drugiej strony ta postać wcale nie jest taka czysta i święta. Jej ścieżka do siły, samodzielności, wewnętrznej mocy, nie jest prosta. Po drodze Hanka krzywdzi Jagnę, bywa okrutna, czasami bez wyczucia.
- Widzowie jednak z nią sympatyzują, a nie z Jagną.
- Ja mam dla wszystkich postaci z „Chłopów” dużo zrozumienia. Każdy jest pogubiony, nieszczęśliwy, walczy o siebie, miota się. Ta społeczność ma swoje zasad - ale kto je tak naprawdę ustalił? Czy na pewno są jedynym słusznym wzorem postępowania? Czy ten system rzeczywiście działa? I na czyją korzyść?
- Hanka to twoja kolejna rola w kostiumie historycznym. Z czego to wynika?
- Wydaje mi się ze może mam taką emocjonalność, coś takiego w twarzy, w sposobie bycia, że pasują mi te chusty. Ciekawe jest też to, że język Reymonta, choć uproszczony na potrzeby filmu, lepiej mi się układa w ustach niż współczesna polszczyzna.
- Hanka jest rywalką Jagny o względy Antka w „Chłopach”. Te emocje przeniosły się na twoją relację z Kamilą Urzędowską?
- Oczywiście były momenty, kiedy myślałam, co by było, gdybym to ja grała Jagnę. Kama zrobiła to jednak na takich niuansach i w tak nieoczywisty, unikatowy sposób, że uważam, iż obsadzenie jej w tej roli było strzałem w dziesiątkę. Jagna ma coś nieuchwytnego do opowiedzenia. Hanka stoi twardo na ziemi, ma swoją wiarę, dzieci do wykarmienia i męża do przywrócenia sobie. Punkty ciężkości są u niej więc bardziej zaznaczone. Dlatego Hankę łatwiej było mi sobie wytłumaczyć, ułożyć ją w sobie, uzasadnić jej zachowania.
- Ucieszyła cię pozytywna reakcja widzów po premierze „Chłopów”?
- Po projekcji na festiwalu w Gdyni, widzowie bardzo ciepło nas przyjęli. Dostaliśmy Nagrodę Publiczności, co uważam jest najpiękniejszym wyróżnieniem i ogromnie się ucieszyłam, bo to przecież najlepszy prezent od widzów.
- A jak ci się spodobała namalowana wersja Sonii Mietielicy w „Chłopach”?
- Bardzo. To jedna na milion okazja, by zobaczyć siebie w takiej wersji na ekranie. Nie wiem czy Dorota i Hugh jeszcze kiedykolwiek podejmą się zrealizowania kolejnego filmu w takiej technice, bo wiem, ile ich to kosztowało. To, że Dorota wpadła na to, by namalować „Chłopów”, uważam za genialny pomysł. Trudno wyobrazić sobie lepszą promocję Polski i polskości na świecie. Młodopolskie malarstwo, eklektyczna muzyka stworzona przez L.U.C.-a i literatura nagrodzona Noblem, nie bez powodu przecież. Myślę, że dziewczyny i kobiety będą się mogły identyfikować z Jagną. Wspaniale, że Dorota i Hugh to zauważyli i podkreślili, bo to dodaje aktualności i uniwersalności tej historii.
- „Chłopi” mają dużą szansę na nominację do Oscara. Jesteś gotowa na karierę w Hollywood?
- To nie takie proste. Mówi się, że dobrze jest mieć jakiś dorobek tutaj, by móc próbować przebić się w Stanach. Dlatego teraz pracuję w Polsce, aby nie być „no name”, tylko mieć jakiś solidny bagaż, potwierdzający mój warsztat i talent. Na razie cieszę się więc, że „Chłopi” są polskim kandydatem i bardziej trzymam kciuki za film niż liczę, że dzięki niemu się wybiję i przeprowadzę do Ameryki.
- Pochodzisz z miasta Barnauł w Kraju Ałtajskim w Rosji. Spędziłaś tam pierwsze siedem lat swojego życia. Jakie masz stamtąd wspomnienia?
- Wspaniałe. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Rodzina mnie rozpieszczała. Chodziłam do szkoły, a potem bawiłam się na podwórku. Miałam ukochanego dziadka, a ja byłam jego ukochaną wnuczką. Czułam się więc trochę jak mała księżniczka. Ale biegałam z koleżankami po dachach garaży i zdzierałam kolana. Miałam wszystko, czego potrzebowałam – przede wszystkim miłość najbliższych. Pamiętam, że kiedy bawiliśmy na podwórku i zrobiliśmy się głodni, to krzyczałam do dziadka, który mieszkał na trzecim piętrze w bloku i on spuszczał nam na lince w foliowej siatce ciasteczka czy cukierki dla wszystkich dzieci. (śmiech)
- Jak to się stało, że przyjechałaś do Polski?
- Dziadek był trenerem sambo – połączenia judo i karate. Jeździł po świecie najpierw jako zawodnik, a potem jako trener. Kiedyś przyleciał do Krakowa i bardzo mu się spodobało. Ściągnął tam swoją siostrę, Ludmiłę. Ona postanowiła zostać w Krakowie na stałe. Kiedy miałam sześć lat, przyjechałyśmy do niej z mamą na sylwestra. Mama poznała wtedy Polaka w Krakowie i też została. Potem dołączyłam do niej na stałe.
- Jak się odnalazłaś pod Wawelem?
- Bardzo szybko się zaklimatyzowałam. Pomogli mi nauczyciele w szkole. Pamiętam jak wychowawczyni w podstawówce wzięła mnie na kolana i przedstawiła całej klasie: „To jest Sonia, która przyjechał do nas z Rosji. Pomóżmy jej i wesprzyjmy ją!”. I tak się stało. Niemal od razu wszystkie kartkówki z polskiego pisałam na piątki. Czasem nawet najlepiej w klasie.
- Dzisiaj w ogóle nie słychać w twojej mowie jakiegokolwiek akcentu.
- Czasem zdarza mi się taki zaśpiew, kiedy dużo mówię po rosyjsku. Teraz robię to jednak coraz rzadziej. Nawet, kiedy rozmawiam z mamą przez telefon, patrzę czy nikt nie idzie obok. To nie jest wstyd – bo co ja mam wspólnego z polityką Putina? Ale taki mechanizm mi się sam włącza.
- Początkowo ćwiczyłaś balet. Dlaczego nie poszłaś tą ścieżką kariery?
- Byłam od dziecka w różnych ogniskach tanecznych. Dlatego myślałam, że to taniec będzie moim zajęciem na życie. Chodziłam więc najpierw do szkoły w Krakowie, potem w Bytomiu i wreszcie w Warszawie. Nie byłam jednak gotowa na takie poświęcenie, jakiego ode mnie wymagano. Nie miałam też najlepszej budowy anatomicznej do tańca. No i lubię zjeść. (śmiech) Balet to bardzo ciężki zawód i trzeba mieć do niego ogrom miłości, by mu poświęcić życie. Do tego dosyć szybko kończy się karierę i potem trzeba sobie jakoś inaczej radzić.
- A skąd to aktorstwo u ciebie?
- Mama zobaczyła reklamę w telewizji, że szukają do filmu „Handlarz cudów” dziewczynki wieku 12-15 lat. Mile widziana była przy tym znajomość rosyjskiego. Uznała, że powinna pojechać ze mną na casting. Trochę się wstydziłam i powiedziałam mamie, że pójdę, jeśli wybiorą się też moje koleżanki. „Nie bierz żadnych koleżanek!” – zarządziła mama. Przyjechała do mnie i siedzieliśmy tam aż do późnej nocy, bo sprawdzali mnie z różnymi partnerami. W pewnym momencie dało się już wyczuć, że rozpatrują moją kandydaturę na poważnie. Potem mieliśmy próby z Borysem Szycem. I jakoś poszło.
- Spodobała ci się praca na planie?
- Bardzo. Od razu złapałam bakcyla. I chyba jako młoda dziewczynka trochę się zauroczyłam Borysem. (śmiech) To było dla mnie dodatkową zachętą, by wstawać o 3 czy 4 nad ranem. Wynajęli nam mieszkanie przy rondzie de Gaulla, mama była ze mną w Warszawie jako opiekunka. Patrzyłyśmy więc sobie z okna na stojącą tam palmę. No i nie musiałam oczywiście chodzić do szkoły. A na koniec polecieliśmy do Paryża, który grał w filmie Lyon. Mogłam więc zobaczyć kawałek świata. To była wspaniała przygoda dla trzynastolatki.
- I poszłaś tym tropem.
- Kolejny krok też zrobiłam dzięki mamie. Po trzeciej klasie gimnazjum, czyli po szóstej w klasie baletowej, zrezygnowałam z tańca. Wróciłam wtedy do Krakowa do liceum. To był zupełnie inny czas – wreszcie wyrwałam się z tego baletowego rygoru, któremu co prawda wiele zawdzięczam, ale który okazał się dla mnie za trudny. Po maturze mama powiedziała: „Jesteś już dorosła. Albo idziesz do pracy, albo zdajesz do szkoły teatralnej”. Stwierdziłam wtedy, że to drugie przyjdzie mi łatwiej. W pięć dni nauczyłam się kilku tekstów i pojechałam na egzaminy. Choć nic nie wiedziałam o tej szkole, przeszłam do drugiego etapu. Dalej się już nie udało, ale dostałam sygnał, że jest we mnie potencjał. Postanowiłam więc zawalczyć. Poszłam na filologię rosyjską, a jednocześnie chodziłam na warsztaty aktorskie. I za drugim razem się udało: dostałam się do szkoły w Warszawie. Te dwa tygodnie egzaminów, to był magiczny czas. Warszawa mnie po prostu oczarowała. Wiedziałam, że to moje miejsce i tam zostałam.
- Już w szkole grałaś małe role w kinie i w telewizji. Film bardziej cię pociągał niż teatr?
- Chyba tak trochę jest. Ludzie kochają teatr za to, że wszystko jest w nim na żywo. A ja mam odwrotnie. Kiedy patrzę na aktora na scenie, denerwuję się, że zaraz się potknie i przewróci lub zapomni tekstu. Zamiast oglądać sztukę, wszystkim się stresuję. Dlatego wolę pracę przed kamerą. Ona pomaga mi wejść w historię, którą opowiadamy. Może to się kiedyś zmieni. Na pewno dobrze by mi to zrobiło dla mojego warsztatu. Ale na razie nie rozsmakowałam się w teatrze. Kiedy grałam przedstawienie dyplomowe, pomyliłam się w jednej kwestii. Nie potrafiłam z tego wybrnąć i potem ilekroć grałam tę scenę, tak mnie to spinało, że dostawałam palpitacji serca.
- Powszechną rozpoznawalność przyniósł ci serial „Stulecie Winnych”. To otworzyło ci drogę do kariery?
- Myślę, że tak. Na pewno poszerzył mi horyzonty i sprawił, że zobaczyła mnie duża widownia. Wcześniej serial kojarzył mi się z szybką pracą bez czasu na duble i grzebanie w materiale. A tu okazało się, że mieliśmy twórczą przestrzeń do pracy nad swoimi postaciami. Była wspaniała ekipa, zżyliśmy się jak rodzina i do dzisiaj utrzymuję kontakt z moimi serialowymi siostrami – Weroniką Humaj i Kamilą Bujalską-Soin. Bardzo ciepło wspominam wszystkie spotkania na tamtym planie.
- Pierwszą twoją dużą główną rolą była chyba dopiero Yvette w „Polowaniu na ćmy”.
- To było duże wyzwanie i odpowiedzialność, ale też ogromna ekscytacja. Akcja serialu rozgrywała się na początku XX wieku, mieliśmy więc wspaniałe kostiumy i wystawną scenografię. Dopiero kiedy ten serial pojawił się w telewizji, poczułam się rozpoznawalna na ulicy. W „Stuleciu Winnych” miałam mocny makijaż, soczewki kontaktowe, do tego z czasem musiałam być postarzona, a w „Polowaniu na ćmy” byłam podoba do tej, jaką jestem w życiu codziennym. Dlatego dopiero kiedy ten serial trafił na małe ekrany, zaczęłam łapać znaczące spojrzenia na ulicy.
- W „Polowaniu na ćmy” nie brakowało trudnych scen przemocy emocjonalnej i fizycznej. Jak sobie z nimi poradziłaś?
- Już w „Wilkołaku” była taka scena. Dlatego to nie był mój pierwszy raz. Pracowała z nami koordynatorka scen intymnych, która przygotowywała ich choreografię i dbała o to, byśmy się czuli bezpiecznie. Ciężko jednak wyłączyć przy takich scenach swoje emocje i psychikę. Kiedy kręciliśmy sekwencję lania mi wódki do gardła, przez sekundę miałam przebłysk, jakby to naprawdę się działo. Bo fizycznie przecież tak było. Mieliśmy ustalony znak, na który mogliśmy przerwać kręcenie. I w pewnym momencie zawahałam się. „Przerwać czy nie przerwać? Lepiej nie – bo będziesz musiała to robić jeszcze raz. Wytrwaj w tym!” – przeszło mi przez głowę. Po tej scenie musiałam złapać oddech.
- To przecież naturalne.
- Cóż – jesteśmy tylko ludźmi, a to praca na żywym organizmie. Można się do takich scen dobrze przygotować i mieć świetnych partnerów – ale nigdy nie wiadomo jak nasza głowa zareaguje. Już w szkole teatralnej uczono nas, że w tym zawodzie trzeba mieć twardą skórę, ale jednocześnie być obdartym z tej skóry. Czasami jednak jest to nie do połączenia. I wtedy po takim dniu zdjęciowym, kiedy człowiek wraca do domu, to musi się wypłakać, wykrzyczeć, oczyścić. Bo przecież nasz organizm nie wie, czy to, co się z nim wyprawia jest prawdą czy fikcją – i reaguje jakby to było autentyczne przeżycie. Co dziwne: to właśnie te dramatyczne sceny sprawiają, że wreszcie czuję, że coś naprawdę zagrałam. Bo to jest konkret – i ja wchodzę w to na sto procent.
- A jak ci się grało we współczesnej love story – „Pod wiatr” dla Netflixa?
- Musiałam się trochę odmłodzić. Moja bohaterka jest bowiem o dziesięć lat młodsza ode mnie. Na pewno pomogła mi więc charakteryzacja i minimalizm w kwestii fryzur. Ania to młoda dziewczyna, po maturze i przed podjęciem ważnych decyzji dotyczących jej przyszłości. Ma kochającego cudownego ojca, z którym jednak dopiero uczą się rozmawiać. Tata chce dla niej jak najlepiej, ale sam nie zauważa, jak narzuca jej pewne decyzje. Chcąc ją chronić - ogranicza. W tym samym czasie pojawia się też Michał, chłopak z zupełnie innego świata, instruktor kitesurfingu. I oczarowuje Anię, która pierwszy raz czuje się szczęśliwa, cieszy się każdym dniem. Wszystkie te wydarzenia prowadzą do wielu konwersacji, ustawiających relacje na nowo.
- To nie była trudna rola?
- Początkowo wydawało się, że będzie to sama przyjemność. Okazało się jednak, że tak pozornie lekki projekt był ogromnym wyzwaniem! Musiałam nauczyć się kitesurfingu, co okazało się dla mnie zadaniem niełatwym. Pracowaliśmy też nad sceną rozbieraną, co też było przekroczeniem pewnych barier. Na szczęście pracowała z nami Marta Łachacz, koordynatorka do scen intymnych, mieliśmy więc wyćwiczoną choreografię, a Kuba Sasak, czyli filmowy Michał i ekipa podeszli do tematu z ogromnym wyczuciem, dzięki czemu czułam się bezpieczna i zaopiekowana. Była też scena zanurzenia się pod wodą, czego nigdy wcześniej nie robiłam, więc wiele osób w wolnych chwilach ćwiczyło ze mną, żebym podczas kręcenia mogła czuć się swobodnie. Poza tym był to wspaniały czas na półwyspie helskim, zdjęcia w wakacje nad morzem to chyba wymarzona praca. Poznałam też mnóstwo pięknych i dobrych ludzi, z którymi do dziś udaje nam się utrzymywać kontakt.
- Dzięki temu, że film wyprodukował Netflix, oglądano go na całym świecie i niespodziewanie okazał się hitem gdzieś w Ameryce i Azji. To było dla ciebie przyjemne?
- Tak. Do dzisiaj dostaję jeszcze z Ameryki Południowej wiadomości typu „Hi Bella!”. (śmiech) Może dzięki temu ktoś, kto widział kiedyś „Pod wiatr”, pójdzie teraz do kina na „Chłopów”. To oczywiście zupełnie różne historie, ale łączy je motyw poszukiwania siebie, własnej drogi do szczęścia i moja skromna osoba.
- Kiedyś powiedziałaś: „Mam w sobie pewien pierwiastek smutku”. To dlatego jesteś zdecydowanie dramatyczną aktorką?
- Na pewno. Ale decyduje też o tym moja klasyczna uroda. To lokuje mnie w poważnych i historycznych produkcjach. Miałam jednak już odmienne epizody – choćby w krótkometrażowej „Stancji” Adriana Apanela i „Ding Dong” Macieja Stuhra, gdzie moje role miały wydźwięk komediowy. To małe rzeczy, ale sprawiają wielką frajdę.
- A skąd ten „pierwiastek smutku” w tobie?
- Nie wiem. Ciągle to badam. Może to ta słowiańska dusza? John Malkovich w „Nowym papieżu” odpowiada na podobne pytanie: „I weep for inexhaustable imperfection of the world”. Coś podobnego we mnie siedzi: niby widzę całe piękno przyrody i ludzi, a jednocześnie zauważam też jakieś tego pękniecie. Człowiek jest zagadką, potrafi być piękny i okrutny. A we mnie nie ma zrozumienia dla okrucieństwa, dla wojny, dla przemocy. Tymczasem teraz tego jest tak dużo wokół.
- Twoi bliscy doświadczają bardzo wojny za naszą wschodnią granicą?
- Trzy kuzynki mojej mamy wraz z rodzinami musiały wyjechać z Charkowa, bo wiadomo jaka tam jest sytuacja. Rozpierzchły się po świecie. Jedna jest w Indiach, a druga w Wielkiej Brytanii. Nie wiadomo na jak długo i kiedy wrócą. Część rodziny została i mieszka w Rosji z różnych powodów. Niestety ten temat ucicha w mediach, bo ile można oglądać ten koszmar. Ja nie mogę narzekać: mam gdzie mieszkać, co jeść i jeżdżę sobie po festiwalach. Ale też nabawiłam się stanów lękowych. Bo poczułam, jak to jest blisko.
- Kiedyś grałaś w Rosji w serialu. Teraz to już niemożliwe?
- Po pierwszym roku akademii wygrałam casting i pojechałam do Rosji. Nikogo tam nie znałam i nikt mnie nie znał. To było ciekawe doświadczenie. Teraz nie wyobrażam sobie, aby to powtórzyć. Niby nadal czuję ten język. Kiedyś zrobiłam z przyjaciółką eksperyment i czytałam jej ten sam tekst po polsku i po rosyjsku. Okazało się, że wypadam wtedy jak dwie zupełnie inne osoby. Miałam więc w sobie gdzieś myśl, żeby robić coś tu i tam. Na pewno bym skorzystała z tej okazji, gdyby nie to, co się porobiło. Teraz to już niemożliwe.