Special price dla turysty. „Five dollars!” za podanie ręki na Cejlonie, „one euro” za naciśnięcie guzika w windzie w Egipcie
Opuszczając pokład samolotu na lotnisku w obcym, egzotycznym kraju, zwykle ufnie zaczynamy się rozglądać po okolicy. Większość tubylców sprawia wrażenie, jakby specjalnie na nas czekała. Witają nas szerokim uśmiechem, głębokim ukłonem i aż wyrywają się do bezinteresownej pomocy przy niesieniu walizki. Nic dziwnego, że ulegamy złudzeniu powszechnej życzliwości, wrodzonej mieszkańcom kraju, który od razu pięknieje nam w oczach.
Tak naprawdę to trudno o bardziej mylne wrażenie. Miejscowym jest głęboko obojętne nasze samopoczucie w ich kraju. Patrząc na nas, usiłują przeniknąć badawczym wzrokiem zawartość naszych portfeli. Tym bardziej, że biorą nas za ludzi bardzo majętnych. Gdy na pytanie „Are you from?” odpowiadamy „Poland” i słyszymy radosne: „Aaa, Holland...”, to już wiemy, że będziemy uchodzić za bajecznie bogatego niderlandzkiego biznesmena, który, jeśli ograniczać będzie wydatki i napiwki, to tylko z wrodzonego skąpstwa.
Dlatego zawsze na targowisku albo w sklepie, gdzie na towarach nie ma metki z ceną, każdy z nas otrzyma ofertę z astronomiczną ceną w stosunku do rzeczywistej wartości towaru. Trzeba doprawdy mieć silną wolę, by nie ulec pokusie zgodzenia się „dla świętego spokoju” na drugą czy trzecią zaproponowaną opuszczoną cenę i doprowadzić różnymi metodami sprzedawcę do depresji, w stanie której sprzeda nam pożądany towar za dziesiątą część pierwotnej ceny. Chociaż i w tym przypadku zdarzają się błyskawiczne riposty w rodzaju: ja ci ustąpiłem tak dużo, to teraz daj mi w rewanżu swoje okulary słoneczne albo zegarek…
Wino z „tej” Kany
Pierwsze próby skorzystania z naszej naiwności mają miejsce już na lotnisku. Na wyspie Be, należącej do Madagaskaru, stoją „naganiacze”, kierujący do odpowiednich okienek, w których wydaje się wizy. Za tę usługę żądają „ten dollars”. Większość przyjezdnych płaci. Skąd mają wiedzieć, że i bez tej opłaty dostaliby wizę w zwykłym trybie? Na Zanzibarze z kolei miejscowa mafia na lotnisku żąda okazania książeczki z wpisem o szczepieniu przeciwko żółtej febrze. Protesty nie skutkują, więc ci, którzy dokumentu nie mają, płacą „fifty dollars”. Mało kto przed wylotem sprawdził, że lokalne władze takich zaświadczeń nie mają prawa żądać...
Bo jakże nie być w takim miejscu, w którym wszystkim pokazuje się każdy odkopany antyczny dzban jako stągiew, w której osobiście Jezus przemienił wodę w wino.
Wszystkie pielgrzymki i wycieczki do Izraela, które szczególnie w Polsce cieszą się ogromnym powodzeniem, muszą zajechać do Kany Galilejskiej. Bo jakże nie być w takim miejscu, w którym wszystkim pokazuje się każdy odkopany antyczny dzban jako stągiew, w której osobiście Jezus przemienił wodę w wino. Na placu przed kościołem wokół każdego nowo zatrzymującego się autokaru roi się od Palestyńczyków. Wszyscy mają w ręku ozdobne zestawy buteleczek z „cudownym” winem. No i jak tu nie skosztować tego napoju z etykietką nawiązującą do tak ważnego wydarzenia? Jak nie zabrać go do Polski jako prezent, kiedy słychać powszechne mamrotanie: „U nas najtaniej, za rogiem dwa razy tyle?” Banknoty pięciodolarowe wędrują do rąk tubylców, którzy po sprzedaży nagle pośpiesznie znikają. To zachowanie okazuje się być racjonalne, bowiem w każdym kolejnym sklepie czy straganie w drodze do kościoła identyczne zestawy buteleczek stają się coraz tańsze…
W każdym kolejnym sklepie czy straganie w drodze do kościoła identyczne zestawy buteleczek stają się coraz tańsze…
To jeden z najprostszych sposobów zarobienia na niewiedzy turystów i ich poczuciu braku czasu, co wymusza szybkie decyzje co do zakupów, których dokonać przecież trzeba, bo co powiedzieliby krewni i znajomi w kraju, kiedy na pytanie, co przywieźliśmy, rozłożylibyśmy ręce?
Taxi? O taksometrze zapomnij
Na pomysł sprzedaży bezpośredniej, na parkingu, ludzie wpadli już dawno temu wszędzie na świecie i to niezależnie od siebie, trudno bowiem przypuszczać, by np. Lankijczyk z Malgaszem dzielili się swoimi doświadczeniami podczas własnych podróży. Takie zajęcie najczęściej powierza się dzieciom. Dlatego właśnie pod różnymi szerokościami geograficznymi obserwuje się najmłodszych czyhających na turystów. W Maroku np. sprzedają „świeże” daktyle za czterokrotnie wyższą cenę niż można je nabyć w Polsce. W RPA - afrykańskie „ludowe” rękodzieła z napisem drobnymi literkami „made in China”. Wszędzie na świecie - „oryginalne roleksy” na rękę.
Kto nie zadbał zawczasu, by się dowiedzieć, ile „normalnie” kosztuje droga określoną trasą i nie uzgodnił tego z kierowcą przed zajęciem miejsca wewnątrz, przepadł.
Stałym punktem naciągania turystów są opłaty za przejazd taksówką lub tuk-tukiem. Kto nie zadbał zawczasu, by się dowiedzieć, ile „normalnie” kosztuje droga określoną trasą i nie uzgodnił tego z kierowcą przed zajęciem miejsca wewnątrz, przepadł. Wtedy ma gwarancję przykrej niespodzianki po dotarciu na miejsce. W wielu turystycznych obiektach działają taksówkowe/rykszowe/tuk-tukowe mafie. W Indonezji pod wulkanem Bromo, gdzie trzeba brnąć przez piach do krateru, bo autokary nie są wpuszczane bliżej niż 2 km od stożka góry, rykszarze żądają za ten kawałeczek drogi jak za przejazd taxi z Warszawy do Łodzi. I biada temu kierowcy, który chciałby opuścić cenę...
jeśli nie damy mu solidnego napiwku, to na pewno wszystkie umrą z głodu, obciążając tym nasze sumienie.
Jeśli nie damy solidnego napiwku, to na pewno wszystkie dzieci przewodnika umrą z głodu, obciążając tym nasze sumienie.
Za przejażdżki na słoniu czy wielbłądzie - z reguły już na starcie drogie, ale co tam, raz w życiu można sobie zrobić takie zdjęcie - płaci się na ogół trzykrotnie. Najpierw - właścicielowi zwierzęcia, który zapewnia, że to pełna opłata. Potem przewodnik czworonoga upomina się o dolę dla siebie, a na koniec, po przejażdżce, zaczyna pochlipywać, że ma w domu gromadkę głodnych dzieci i Podobny patent wymyśliły kobiety pracujące w muzeach na Kubie. Każda z nich dysponuje plikiem zdjęć swojej dziatwy, które mają zaświadczać o głębokiej biedzie w domu. Pokazując fotografie, Kubanki wyliczają, co mogłoby zapobiec ewentualnej tragedii: cienie do powiek, lakier do paznokci, inne - koniecznie markowe - kosmetyki...
Chcesz przejść? To zapłać
Pomysłowość tubylców tchnie wielką oryginalnością. Zawyżanie cen, błaganie o napiwki i pieniądze na ratowanie zdrowia i życia to normalka. W Maroku do żelaznego programu wycieczek należy odwiedzenie porzuconego przez mieszkańców ksaru Ait ben-Haddou, gdzie obecnie kręci się rocznie setki filmów, ponieważ gliniane czerwone ściany budowli stanowią doskonałe tło dla obrazów historycznych. Wiosną i jesienią, kiedy padają deszcze, pomiędzy parkingiem dla autokarów i ksarem pojawia się spływająca z gór Atlasu rwąca rzeka. Część turystów zdejmuje obuwie i spodnie, przeprawia się z trudem własnym sumptem. Starsi ludzie jednak (obecnie większość uczestników wycieczek) nie są skłonni pójść tym tropem. To z myślą o nich dzieci z pobliskiej wioski ułożyły przez rzekę przejście z kamieni. Za wstęp na tę „ścieżkę” żądają opłaty. Za pomoc w przejściu, dla wielu przybyszów niezbędną, czyli za podanie ręki, opłata mocno skacze w górę. Tu akurat wyjścia nie ma, nikt przecież nie będzie czekał, aż koryto wyschnie…
Turyści uśmiechają się z zakłopotaniem i niekłamaną wdzięcznością za cenną, bezinteresowną pomoc, „senkjują” co jakiś czas, aż asystent w końcu rękę zabiera i głośno mówi „five dollars!”
Z kolei w Azji południowej działają w miejscach turystycznych wyspecjalizowane grupy „pomagaczy”. Np. w Siguryi na Cejlonie ścieżka prowadząca na szczyt góry oferuje wspaniałe widoki. Na stromym podejściu czeka grupka młodych mężczyzn. Podchodzą do starszych osób, które mają kłopot z wchodzeniem, podają rękę, podpierają. Turyści uśmiechają się z zakłopotaniem i niekłamaną wdzięcznością za cenną, bezinteresowną pomoc, „senkjują” co jakiś czas, aż asystent w końcu rękę zabiera i głośno mówi „five dollars!”
Magiczne słowa „one dollar”
Takich zaskoczeń na każdym dalszym wyjeździe bywa mnóstwo. W Indiach na ulicy wystarczy unieść aparat fotograficzny do oczu, by wyciągnął się las rąk malutkich dzieci. Chcesz foto? To płać… Już od kołyski. W każdym niemal miejscu na ziemi spotkać można przebierańców. Ci, którzy myślą, że to miejscowi przebrali się dla własnej bądź przyjezdnych przyjemności, są w błędzie. Zdjęcie z przebierańcem czy samego przebierańca słono kosztuje. A spróbuj pstryknąć potajemnie! Z tłumu wynurzy się wspólnik przebierańca i chwyci cię za rękę. Płać!
Wchodzisz do toalety, chcesz umyć ręce, a tu czyjaś dłoń podaje ci papierowy ręcznik. Bierzesz i słyszysz „one dollar”.
W Egipcie trzeba się chronić nie tylko przed tabunami handlarzy goniących turystów pod piramidami, ale też przed bardzo pomysłowymi wydrwigroszami. Wchodzisz do toalety, chcesz umyć ręce, a tu czyjaś dłoń podaje ci papierowy ręcznik. Bierzesz i słyszysz „one dollar”. Masz lekką walizkę, nie potrzebujesz tragarza. Ale on idzie z tobą i kiedy odprowadzi cię do pokoju, mimo iż bagażu nie dotknął, wyciąga rękę, mówiąc magiczne „one dollar”. Albo wsiada z tobą do hotelowej windy elegancki tubylec. Bierzesz go za hotelowego gościa, on pyta, na które piętro jedziesz, a wtedy wciska guzik i wyciąga rękę ze słowami „one euro”. A ty człowieku, pot z czoła ocierasz i liczysz, ile ci jeszcze w portfelu zostało...