Spełnienie marzeń i zmagania ze słabością w jeden weekend
Co u Pani słychać? Rozmowa z Martą Bizoń
Pod koniec maja występowała Pani w premierowym spektaklu na deskach teatru Variete.
To był zarazem najlepszy i najgorszy weekend w moim życiu!
Dlaczego?
Bo z jednej strony spełniło się moje wielkie marzenie. Od dziecka chciałam zaśpiewać w przedstawieniu teatralnym piosenki sprzed wojny. Kocham je ze względu na melodię i tekst. Cały czas kibicowałam więc Januszowi Szydłowskiemu, kiedy tworzył w Krakowie Teatr Variete. Kiedy mu się to udało, zaprosił mnie do swego nowego przedsięwzięcia - „Powróćmy jak za dawnych lat”.
To rewia piosenki przedwojennej?
Tak. Co więcej, występują w niej takie sławy jak mój profesor z akademii teatralnej - Jerzy Trela czy Anna Polony i Tadeusz Huk. Plus grupa wspaniałych młodych ludzi. Do tego cudowne kostiumy: brylanty i futra, więc wszystko to, co lubię na scenie najbardziej.
Co zatem nie wypaliło?
Choć marzenie się spełniło, to z drugiej strony zawiodło zdrowie. W dniu premiery obudziłam się bez głosu. Tymczasem ja choruję na gardło zazwyczaj raz na trzy lata. Całe szczęście, dzięki odpowiednim specyfikom i wspaniałym kolegom, rozgrzałam głos i udało mi się w czasie sobotniej premiery zaśpiewać. „Chyba jakaś koleżanka mi pozazdrościła” - pomyślałam. Całe szczęście nawet nikt nie poznał, że mam zmieniony głos.
Co Pani śpiewa w tej rewii?
To cztery zupełnie odmienne piosenki. Każda jest odrębnym monodramem. W pierwszej jestem diwą operową, śpiewającą bardzo wysoko. W drugiej - jestem zdradzoną kobietą. Trzecia piosenka to rosyjski romans, gdzie mogę pokazać, jak umiejętnie władam przedniojęzykowym „ł”. No i wreszcie stara żydowska piosenka - co też mi jest bliskie, bo od lat współpracuję z Leopoldem Kozłowskim, nazwanym „ostatnim klezmerem w Galicji”.
Sporo nowego dzieje się też w Pani macierzystym Teatrze Ludowym.
Wszystko za sprawą naszej nowej pani dyrektor - Małgorzaty Bogajewskiej. Nie ma nic lepszego niż dyrektor, który rozumie aktora. Dzięki temu mogłam zagrać gościnnie w Teatrze Variete. Wiele dobrego robi też na swojej scenie. Niedawno zakończył się u nas Festiwal Premier, w ramach którego były trzy nowe spektakle, z których ja zagrałam w dwóch. Pierwszy to „Dwóch biednych Rumunów mówiących po polsku”, a drugi „Akt równoległy”.
Ten drugi to farsa. Chyba ten rodzaj ekspresji jest Pani najbliższy?
Ja tak naprawdę wolę widzów bawić niż wzruszać. Cenię sobie też role dramatyczne - ale na zasadzie odskoczni. Ta farsa jest szczególnie przewrotna. Bo widz dowiaduje się już wszystkiego w pierwszych scenach. Ale potem okazuje się, że i tak pojawiają się niespodzianki. To prawdziwie finezyjna sztuka.
„Dwóch biednych Rumunów” jest z kolei dla Pani okazją właśnie do dramatycznego występu?
To był pierwszy tekst Doroty Masłowskiej, który przeczytałam od początku do końca. Bo w tych wcześniejszych nie odpowiadał mi język. Tym razem zaciekawiła mnie historia dwójki młodych ludzi, którym świat oferuje jako substytut szczęścia alkohol, narkotyki i seks. Spotykają na swej drodze różnych ludzi. Ja jestem jednym z nich - zdradzoną żoną, prowadzącą po pijaku samochód. Wyglądam jak przysłowiowa „żona z Hollywood”, ale okazuje się, że to nie wystarcza do szczęścia.
A co z Pani wokalną działalnością?
Przygotowują dwupłytowy album „Kraków dla małych i dużych”. „Kraków dla małych” to inaczej „Abecadło krakowskie” wystawiane w Teatrze Ludowym z wierszami Mieczysława Czumy dla dzieci. Z kolei „Kraków dla dużych” napisał Michał Chludziński z Lochu Camelot. W piosenkach poprzeinaczał dowcipnie krakowskie legendy. Choćby tę o Wandzie - że to nie Wanda nie chciała Niemca, tylko mieszczanie krakowscy, a on nauczył się po polsku „chrząszcz brzmi w trzcinie” i wybudował nam autostrady. (śmiech) Premiera już tej jesieni lub wiosną przyszłego roku.