Wakacje w mieście traktowano jako dopust boży. Niestety dawniej dotyczył on większości dzieci, a i dorośli też urlopy często spędzali w domach. Z myślą o nich urządzano w Białymstoku rozmaite atrakcje mające choć połowicznie stworzyć warunki wypoczynku. W 1953 roku taką atrakcją miały być stawy przy ulicy Mickiewicza.
Ich rekreacyjna kariera była jednak znacznie dłuższa. Już w 1912 roku Gazeta Białostocka informowała, że w soboty i niedziele stawy przy fabryce Braci Nowików cieszą się dużą popularnością wśród białostoczan, którzy urządzali sobie nad nimi całodniowe pikniki. Pływano łódkami, biesiadowano. Niestety zauważano też, że szczególnie w sobotnie wieczory ilość spożytego tam alkoholu jest porównywalna z ilością wody w stawach.
Po wojnie okolice stawów nie zachęcały do wypoczynku. W 1953 roku pisano, że „do niedawna przechodząc ul. Mickiewicza widziało się kupy gruzu i śmieci zwalone od kilku lat na placu wokół stawu”. I nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Rozpoczęto prace porządkowe uprzątając gruz i plantując cały teren wokół stawów. Miał tu wkrótce powstać teren przeznaczony do wypoczynku z wytyczonymi alejkami i ustawionymi przy nich parkowymi ławeczkami. Zagospodarowano również niewielką wysepkę na środku stawu, co dodawało temu miejscu uroku. Jednak największą atrakcją była otwarta w lecie wypożyczalnia kajaków. Można było przy odrobinie wyobraźni poczuć się jak na mazurskich jeziorach. Plus był taki, że i tanio i do domu blisko. Niestety ten sielankowy zakątek szybko stracił swój urok. W 1962 roku informowano, że otoczenie stawów w niczym nie przypomina miejsca wypoczynku. Alejki zarosły chwastami, ławki nie nadawały się do siedzenia a okoliczne zarośla opanował tak zwany element, który nawiązał do niechlubnej tradycji z 1912 roku.
Dla amatorów dalszych wypraw pozostawały Jurowce albo Supraśl. Jeden z wakacyjnych komunikatów z 1956 roku informował, że „w każdą słoneczną niedzielę rzeka Supraśl występuje z brzegów pod naporem młodszych i starszych amatorów kąpieli, słońca i powietrza”. Co ciekawe, to takie wyprawy można było połączyć z pewnego rodzaju działalnością gospodarczą. Rzecz szła o raki. Te groźnie wyglądające stworzenia występowały powszechnie nawet w niewielkich rzeczkach czy zbiornikach wodnych. Ich łapanie mogło być też niezłą rozrywką, a dostarczenie wiadra pełnego raków na skup niejednemu plażowiczowi zwracało koszty całodniowej kanikuły. Białostocczyzna w tamtych latach była krajowym potentatem w skupie raków. Białostockie skorupiaki wysyłano na eksport szczególnie do Francji i Szwecji. W 1955 roku na europejskich stołach znalazło się 6 ton raków, co w przeliczeniu na sztuki dawało szacunkowo prawie 200 tysięcy raków. To dopiero wynik, a ile zabawy i emocji przy łapaniu. Kto tego nie robił ten nie wie. To też jeden z wakacyjnych smaków - pieczone raki, bo przecież nie wszystkie zjadali nam Francuzi.
Ale wracajmy do Białegostoku. Któż nie marzył o wakacyjnych egzotycznych podróżach. Im czasy były trudniejsze tym marzenia stawały się silniejsze. Niespełnione mogły być przyczyną frustracji. Tak więc aby przybliżyć białostoczanom egzotykę w 1961 roku rozpoczęto dyskusję o Miejskim Ogrodzie Zoologicznym. Pomysł nie był nowy, bo przecież już w 1929 roku taki się pojawił. Zaczęło się anegdotycznie. Otóż ówczesny wojewoda białostocki Karol Kirst otrzymał w darze jelenia. Nie wiedząc co ma zrobić z tym było nie było kłopotliwym upominkiem w kwietniu 1929 roku podarował go Magistratowi. Zrobiony dosłownie w jelenia prezydent Białegostoku Wincenty Hermanowski, wydał stosowne oświadczenie. „W darze Pana Wojewody Magistrat widzę szlachetną myśl zapoczątkowania utworzenia w naszym mieście pożytecznej ze wszech miar placówki oświatowo - wychowawczej, jaką mógłby być ogród zoologiczny”. Nic z tej szlachetnej myśli nie wyszło, a jeleń podarowany został grodzieńskiemu ogrodowi zoologicznemu.
W 1961 roku zauważono, że wiele nie tylko wojewódzkich miast w Polsce ma ogrody zoologiczne. Czytelników Gazety Białostockiej zaintrygowało więc pytanie - „dlaczegoż więc i w naszym mieście nie mógłby powstać ogród zoologiczny? - zastanawiali się na jednym ze swych posiedzeń członkowie Komisji Oświaty Miejskiej Rady Narodowej”. Rzecznikiem i entuzjastą jak określano pomysłodawcę tego projektu był radny Donat Pędzik. Aby pozyskać do białostockiego ZOO okazy „nawiązał już kontakt ze statkiem MS Białystok, który pływa do krajów tropikalnych. Kapitan statku obiecał pomoc przy wyszukiwaniu i dostarczaniu różnych egzotycznych zwierząt”. Pomoc obiecały też inne polskie ogrody zoologiczne. Radny twierdził też, że „pewną ilość zwierząt można uzyskać z Puszczy Augustowskiej i Białowieskiej”.
Sprawa nabrała urzędowego toku. Nad ZOO radziły kolejne komisje MRN. Dopiero gdy projekt trafił na obrady prezydium rady to stwierdzono, że istnieje „potrzeba zyskania pewnych funduszy społecznych”. I tu zauważono, że powinny zaangażować się finansowo białostockie przedsiębiorstwa. Dyskusję o powstaniu ogrodu ubrano w typową dla PRL - u tak zwana nowomowę. Pisano, że „ciekawa myśl wysunięta przez grono radnych Miejskiej Rady Narodowej, utworzenia w naszym mieście ogrodu zoologicznego, spotkała się z ogromnym zainteresowaniem mieszkańców Białegostoku. Z prawdziwą przyjemnością chcemy podkreślić, iż Prezydium MRN, na czele z przewodniczącym Prezydium - Jerzym Krochmalskim, w całej pełni poparło inicjatywę i rozpoczęło starania w kierunku jej realizacji”. Tak więc nic nie pozostawało dyrekcjom poszczególnych zakładów, aby te starania przemienić na zobowiązania.
Z ciekawą inicjatywą zgłosiło się dwóch białostoczan - absolwentów Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie - Cezary Danilewski i Janusz Sokół. Poinformowali oni Gazetę Białostocką, że „mamy możliwości pomocy przy powstawaniu w Białymstoku ogrodu zoologicznego. Ogrody zoologiczne w Polsce, a w szczególności ogród zoologiczny we Wrocławiu, posiadają pewne nadwyżki zwierząt. Jeśli chodzi o wrocławskie ZOO, istnieje zupełnie realna możliwość otrzymania takich zwierząt jak tygrysy, niedźwiedzie, ptaki, a nawet małpki. Wykorzystamy w tym celu wszelkie nasze kontakty z kolegami z WSR w Olsztynie, którzy obecnie pracują w ogrodach zoologicznych”.
Z tych społecznych inicjatyw po kilku latach powstał tak zwany Akcent ZOO, który był raczej smutnym przykładem egzystencji zwierząt. Jedno jest pewne, że kapitan MS Białystok nie wywiązał się ze swoich obietnic i nie przywiózł do Białegostoku ze swoich egzotycznych rejsów nosorożca, hipopotama, słonia czy antylopy. Mało tego w 1971 roku sam MS Białystok został pocięty na przysłowiowe żyletki.
Zapał Prezydium MRN do sprowadzenia tygrysów do Białegostoku może dziwić i zarazem śmieszyć gdy skonfrontuje się go z urzędniczę niemocą paraliżującą całkiem prostą sprawę Otóż licząc na przyjazd turystów do Białegostoku na Rynku Kościuszki wystawiony został namalowany na dykcie plan miasta. Zaznaczone na nim były wszelkie atrakcje miejskie oraz najważniejsze punkty usługowe itp. Czy to drewniany stelaż tablicy przegnił, czy oblazła z dykty farba, nieważne - w 1961 roku tablica zniknęła z Rynku. Tymczasem Wojewódzki Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki wykonał trzy nowe tablice, ale nie mógł ich ustawić w mieście, bo architekt miejski, pracownik Prezydium MRN, nie ustalił miejsc ich lokalizacji. Może czekał, aż powstanie ZOO? Gazeta Białostocka interwencyjnie apelowała: „zdaje się, że sprawa jest dość ważna tak dla samych białostoczan jak i dla ruchu turystyczno - krajoznawczego, by zdobyć się na trochę więcej pośpiechu”. Ten pośpiech zajął urzędnikom 3 miesiące.
Wreszcie tablice stanęły na Rynku Kościuszki, przy Lipowej i dworcu PKP. Umiejscowiono je na trawnikach i jak pisała Gazeta, „aby uchronić trawę przed zagładą pod stopami ludzi oglądających plany, uczyniono w skwerkach wycinki pokrywając je od razu płytami chodnikowymi”. Zapomniano tylko o jednym - o oświetleniu. Tak więc wieczorem „nie ma z planów żadnego pożytku”. A lato dalej szaleje. Miłego wypoczynku.